W połowie sierpnia rozkochała w sobie pół Polski. W niecałe dwie godziny zdobyła dwa złote medale mistrzostw Europy, co jeszcze niedawno było jej największym marzeniem. Zamiast koncentrować się na biegu sztafetowym po zwycięstwie indywidualnym wrzucała Instastory, zamiast pójść w miasto po wygraniu wszystkiego, co było do wygrania… została na dywanie w pokoju, bo nie miała na nic ochoty. Mimo że jest uśmiechniętą i pozytywną osobą, to ma swój charakterek, o którym najczęściej przekonują się jej trener oraz mąż. Uważa, że sportowiec powinien być bezczelny i egoistyczny, bo tylko wtedy jest w stanie wiele osiągnąć. Gdy siada przy kominku, to jest z siebie dumna, ale nie popada w samozachwyt, bo wie, że przed nią jeszcze dużo wyzwań. Przesympatyczna i cholernie zdolna dziewczyna. Justyna Święty-Ersetic – zapraszam serdecznie!

Justyna Święty-Ersetic – to niedawna osoba popularna, dziś znana – chyba nie przesadzę – w całej Polsce.

Justyna Święty-Ersetic: Przesadzasz. Popularność jest większa, to oczywiste, ale nie jestem żadną gwiazdą.

Gwiazdą nie jesteś, ale po bułki do sklepu w Raciborzu nie chodzisz ty, tylko twój mąż Dawid. Gdybyś ty poszła, to śniadanie zjedlibyście na obiad.

JŚ: (śmiech). Nie no, aż tak nie jest, ale w Racioborzu popularność towarzyszy mi największa. To małe miasto, wszyscy się tu znają, więc jak ktoś odniósł sukces, to wszyscy o tym wiedzą. Bardzo hucznie przywitano mnie po mistrzostwach Europy w Berlinie, nie spodziewałam się, że będzie to przywitanie aż tak głośne i spektakularne. To bardzo miłe, naprawdę zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.

Gdybyś była z Warszawy, to pewnie tej popularności aż tak byś nie czuła. Więcej osób ze stolicy odnosi sukcesy, popularność rozkłada się na kilka głów.

JŚ: Dokładnie. Cieszę się, że jestem z Raciborza, znam tam każdy kąt. Wiele osób dokładnie pamiętało, gdy byłam mała, dopiero zaczynałam trenować. Teraz widzą moje sukcesy, stąd ich radość. Rodziny, sąsiadów, kolegów i koleżanek.

Racibórz to twoje miejsce na ziemi jak rozumiem.

JŚ: Dokładnie, nie zamieniłabym tego na żadne inne miasto. Spokój, cisza, naprawdę mi to odpowiada. Nie lubię większych miast. Warszawa – wszędzie korki. Na pewno idzie się przyzwyczaić, ale na szczęście nie muszę tego mieć na co dzień, tylko raz na jakiś czas, gdy jestem w stolicy.

Wielu sportowców decyduje się na przeprowadzkę do Warszawy. Nie tyle chodzi o rozwój, ale o lepszą bazę wypadową w świat. Na lotnisko i na zawody, a nie z Raciborza do Warszawy, potem dopiero na lotnisko i ewentualna podróż.

JŚ: Zdaję sobie z tego sprawę, czasami też jestem w Warszawie, ale nie planuję się tu na stałe przenosić. Raz na jakiś czas, owszem, radzę sobie póki co, nie mam z tym problemu na tyle, by musieć to zmieniać.

Był przed tobą jakiś sportowiec z Raciborza, który odnosił spektakularne sukcesy? Czy ktoś był takim lokalnym bohaterem, jakim ty teraz jesteś?

JŚ: Z lekkoatletów nie, nie przypominam sobie. Ze sportowców, hmmm. Musiałabym pomyśleć. Na pewno Ryszard Wolny, znakomity zapaśnik, ale to już było dawno temu. Atlanta 1996, o ile się nie mylę.

Popularność ci dokucza? Ludzie są względem ciebie taktowni i grzeczni czy też nachalni?

JŚ: Raczej grzeczni, bardzo w porządku i ja zdaje sobie sprawę z tego, że obecnie wiele osób zaczepia mnie i chce sobie zrobić ze mną zdjęcie, porozmawiać, wypytać o to, jak to jest być mistrzynią Europy. Mój mąż czasami nieco się denerwuje, bo idziemy na spacer czy na obiad i co chwilę robimy przystanek, nie ma nawet jak na spokojnie porozmawiać. Ogólnie widzę jednak w tym więcej pozytywów, rzadko kiedy coś jest nie tak.

Za kawę w Raciborzu płacisz?

JŚ: (śmiech). Fakt, czasami nie muszę płacić, ktoś w zamian za sukcesy nie chce ode mnie pieniędzy za kawę. To miłe, ludzie robią to z serdecznością. Teraz popularność jest możliwie największa, bo odniosłam ogromne sukcesy w swojej karierze, całej naszej reprezentacji wiedzie się bardzo dobrze, przez co wiele portali o nas pisze, zaprasza nas na wywiady. Lekka w ciągu roku najczęściej jest popularna dwa razy. Podczas sezonu halowego i podczas imprez mistrzowskich na stadionie. Potem to ucicha. Trend jednak jest zwyżkowy, bo od kilku lat nasza reprezentacja radzi sobie dobrze.

W 2007 roku w Osace reprezentacja Polski zdobyła trzy medale – wszystkie brązowe. Obecnie sytuacja wygląda zdecydowanie lepiej – co impreza mistrzowska, to worek medali wraca do kraju. Ten ta tendencja jest stała.

JŚ: Jest stała i wszystko na to wskazuje, że w najbliższych latach czeka nas jeszcze sporo dobrego. Jest wielu doświadczonych zawodników, którzy mają już sporo startów i sukcesów na swoim koncie, ale jest też wielu młodych, jak choćby Ewa Swoboda i Konrad Bukowiecki, którzy jeszcze wiele lat będą dawać kibicom sukcesy.

Kiedyś Piotr Małachowski powiedział mi, że boi się, iż po nim i Robercie Urbanku już nikt nie będzie rzucał dyskiem w naszym kraju. Żaden młody trener nie podpatruje jego trenera, żaden młody zawodnik nie podpatruje, jak oni trenują.

JŚ: Na pewno cały czas musi pojawiać się świeża krew, a wszystko, w tym bieganie, bardzo się rozwija i tkwienie przy rozwiązaniach, które obowiązywały kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu niczego dobrego nie przyniosą i nie rozwiną lekkoatletyki w naszym kraju. Na szczęście ja mam trenera, który cały czas próbuje się rozwijać. Podpatruje, czyta, próbuje, stara się wdrażać pewne elementy, które mogą pomóc w moim szybszym bieganiu. Ja się cały czas uczę i poznaję kolejne tajniki, tak samo jest z trenerami.

Łatwiej jest się przygotować do sezonu, gdy jest tylko jedna impreza mistrzowska? Przed dwoma laty były mistrzostwa Europy i igrzyska olimpijskie. Teraz tylko czempionat na Starym Kontynencie.

JŚ: Na pewno jest łatwiej, bo nie ma tego dylematu, na czym się skupić. Z drugiej jednak strony wszyscy przygotowują się tylko na jedną imprezę. W moim życiu niewiele to zmienia – trener układa plan, a ja po prostu mam się przygotować według tego, co on będzie mi mówił. Jego zadaniem jest zrobienie wszystkiego, aby szczyt przyszedł w najważniejszym momencie i żeby nawet nie będąc w pełni formy kwalifikować się na imprezę docelową i w mityngach plasować się na czołowych lokatach, by być branym pod uwagę podczas zaproszeń na największe zawody. Za dwa lata mistrzostwa Europy są po igrzyskach, ale to właśnie igrzyska są najważniejszą imprezą czterolecia i to na nich będę chciała pokazać się z najlepszej strony. Po dobrym występie na „olimpiadzie” później można w tej euforii również podczas mistrzostw Europy dobrze wypaść.

Fajnie, że zaczęłaś ten temat. Jak wyglądało te twoje 90 minut pomiędzy startami w Berlinie? Mówię oczywiście o biegu indywidualnym i sztafecie. Euforia i endorfiny pomogły w biegu drużynowym? Co wtedy czułaś? Chciało ci się rozmawiać w międzyczasie z dziennikarzami?

JŚ: Nie, nie chciało, bo wiedziałam, że czeka mnie jeszcze robota. W większości wszyscy rozumieli, że zaraz mam drugi bieg i muszę odpocząć. Na początku w ogóle nie chciałam biegać sztafety. Byłam zmęczona, pobiłam rekord życiowy, wygrałam w samej końcówce bieg, dałam z siebie wszystko. Myślałam, żeby któraś z dziewczyn pobiegła za mnie, bo była możliwość, aby po wyścigu indywidualnym podać ostateczny skład, który pobiegnie w sztafecie. Trener tłumaczył mi, że jestem w stanie nawet na zmęczeniu wystartować szybciej i jestem niezbędna drużynie. Wątpiłam w to początkowo, ale po pół godzinie czułam się już naprawdę dobrze. Gdy trener zobaczył, że siedzę w telefonie i przeglądam internet, to wiedział już, że nic mi nie jest i na pewno dam sobie radę.

Było Instastory?

JŚ: Było, oczywiście (śmiech).

To było tego wieczoru chyba najbardziej pożądane konto na Instagramie wśród polskich kibiców.

JŚ: Możliwe, boom był spory. Na pewno duże zainteresowanie generowało to, że dwa złota zdobyłam w tak krótkim odstępie czasu. Nie w ciągu trzech dni, a niecałych dwóch godzin. To spowodowało, że ktoś siedzący przed telewizorem powiedział: „Wow, jak ona to zrobiła?!” Nie ukrywam, że sama zastanawiałam się, jak to się potoczy, ale widziałam już po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów, że moje rywalki nie ruszyły jakoś bardzo mocno i wszystko rozstrzygnie się na końcówce. A ja końcówkę mam mocną, czułam się wtedy bardzo mocno. Wiedziałam, że, podobnie jak w biegu indywidualnym, trzeba na ostatniej prostej bardzo mocno pracować. Na szczęście się udało. Byłam przeszczęśliwa, ale nie umiałam tego okazać. Byłam za bardzo zmęczona. To była chwila, na którą pracowałam kilkanaście lat. Kurde, ja nawet nie umiałam się wtedy cieszyć!

Nie bałaś się, że telefon, Instagram i gratulacje płynące z całej Polski cię zdekoncentrują?

JŚ: Nie, bo ja wiem, że mnie to rozluźnia, a nie dekoncentruje. Czasami trener mi gada, że mam odstawić telefon i skupić się na biegu, ale to tak nie działa w moim przypadku. Ja w pełni skupiam się na biegu dopiero w momencie, gdy wchodzę na stadion. Wtedy liczy się tylko bieg. Wcześniej staram się myśli oderwać od tego, co będzie zaraz się działo. Nie rozmawiałam przez telefon, po prostu widziałam, że sporo osób do mnie pisze. Wszyscy bliscy byli na miejscu w Berlinie, kibicowali mi z trybun.

Często tyczkarze mówią, że bijąc swój rekord życiowy ze sporym zapasem są w takiej euforii, że później nie są w stanie tego wyniku później już poprawić – napięcie z nich schodzi. Nie bałaś się tego, że tobie po indywidualnym sukcesie zabraknie motywacji w biegu sztafetowym?

JŚ: Na początku pewnie się trochę wystraszyłam. Nie wyobrażałam sobie po takim wysiłku jeszcze raz stanąć do kolejnej rywalizacji. Gdy jednak doszłam do siebie, to bardzo chciałam pobiec, bo drużyna jest bardzo ważna i wiele osób na mnie liczyło. Wiadomo – było ryzyko, że dostanę pałeczkę i to akurat na mojej zmianie coś pójdzie nie tak, ale to są właśnie biegi sztafetowe. Chciałam bardzo zdobyć drugie złoto, tym razem w drużynie. Wiele osób na nas liczyło i my zdawałyśmy sobie z tego sprawę.

A pamiętasz co miałaś w głowie wchodząc na bieżnię? Bardziej: „jestem kozakiem, chwilę temu pozamiatałam” czy „spokojnie, może być tylko dobrze, przecież jestem w dobrej formie”?

JŚ: Raczej to drugie. Na pewno pokora i mimo wszystko respekt względem wszystkich rywalek. Wiedziałam, że jest znakomicie, ale jeszcze trochę przede mną i nikt nie da mi medalu za to, że dwie godziny temu wygrałam bieg indywidualny. Patrzyłam na dziewczyny, które obserwowały mój bieg indywidualny i dziwiły się, że ja startuję w biegu sztafetowym. Były pytania, co ja tu robię i nie świętuję zwycięstwa.

To były pytania życzliwe czy kąśliwe? Jakie wy macie relacje z dziewczynami z innych państw?

JŚ: Dobre, nie mamy nic do siebie prywatnie. Na pewno nie jesteśmy przyjaciółkami, nie spotykamy się poza bieżnią, ale znamy się i dobrze ze sobą żyjemy. Tam nie było żadnej złośliwości. Raczej zwykła rozmowa i pytania, co ja robię na starcie, skoro chwilę wcześniej zrobiłam coś tak dużego. Nie wbijam nikomu szpileczek i nie czuję, żeby ktoś mi je wbijał. Po prostu łączą nas relacje zawodowe.

Nie było pomysłu, żeby ten twój wyczyn jakoś fajnie wykorzystać promocyjnie? Robert Lewandowski strzelił 5 goli w 9 minut i powstał taki brand, jak 5 na 9 z podobizną Lewego. U ciebie coś w stylu: „Dwie czterysetki w godzinę” – nie wiem, wymyślam, improwizuję.

JŚ: Nie wiem, pomysł może i był, a może i nawet cały czas jest, zobaczymy jak to będzie się dalej rozwijało. Na pewno media, te nasze i zagraniczne, odnotowały fakt, że dziewczyna z Polski w bardzo krótkim czasie zdobyła dwa złota na mistrzostwach Europy i pobiła swój rekord życiowy. Ja przez kilka dni nie byłam świadoma tego, co się wydarzyło. To do mnie nie dochodziło. Berlin wspominam super, ale dopiero w domu zdałam sobie sprawę, co udało mi się osiągnąć. Jak wielkie rzeczy zrobiłam w stolicy Niemiec.

Męska sztafeta, która pobiła rekord świata w hali, wystąpiła w reklamie telewizyjnej. U was są plany, aby ten sukces zmonetyzować? Czy ktoś czuwa nad tym i pilnuje interesów?

JŚ: Jest nasz menadżer, który zaczyna się tym zajmować – wcześniej zajmował się organizacją między innymi memoriału Kamili Skolimowskiej, więc nie na wszystko był czas. Na pewno chcemy, żeby jakoś to ruszyło, bo zdajemy sobie sprawę z tego, że to najlepszy moment, by pokazać się szerszej publiczności.

Artur Siódmiak, wicemistrz świata szczypiornistów z 2007 roku, powiedział mi niedawno, że dziś łatwiej jest pokazać się ludziom, niż miało to miejsce właśnie w 2007 roku. Jak myślisz, to jest łatwe czy tylko łatwiejsze niż było kiedyś?

JŚ: Trudno powiedzieć. Na pewno łatwiej dlatego, bo mamy media społecznościowe, w których możemy pokazać cząstkę siebie. Lekka to nie jest wciąż sport, który tak interesuje Polaków. Dwa razy w roku, gdy są sukcesy. Pewnego poziomu pewnie nie jesteśmy w stanie przeskoczyć, ale odpowiadając na pytanie: tak, pewnie łatwiej jest dziś sukces wykorzystać niż 10 lat temu.

Idzie organizm przygotować do tak mocnego biegania w tak krótkim odstępie czasu? Masz powtórzenia tempowe – jest ich dużo więcej i na krótszych przerwach, ale nie na takich prędkościach. To można w jakiś sposób wytrenować?

JŚ: Chyba wytrenować to nie, ale na pewno treningi tempowe plus częste starty pomagają przygotować organizm do szybszej regeneracji. Przez cały sezon startowałam bardzo często. Czasami co drugi dzień – organizm czuje, że kilkadziesiąt godzin temu był mocny bieg. Nogi są zmęczone. To oczywiście nie jest takim samym wysiłkiem, ale w jakiś sposób idzie wysłać sygnały organizmowi, że wysiłek będzie występował w większej częstotliwości.

Co działo się w Berlinie w sobotę wieczorem? Były balety?

JŚ: Miały być, ale nie było sił na wyjście. Chciałyśmy iść na bankiet i do klubu. Zostałyśmy jednak w pokoju, na dywanie, pogadałyśmy, późno poszłyśmy spać. Od razu po zawodach była kontrola antydopingowa, potem dekoracja, wywiady, sporo zamieszania i trzeba było chociaż trochę się wyspać.

Gdy wróciłaś do domu, to chciałaś dalej startować czy zakończyć sezon tym znakomitym występem w Berlinie?

JŚ: Chciałam zakończyć sezon, bo wszystkie ze mnie zeszło. Żałowałam, że zdecydowałam się biec kilka dni później w Szczecinie, bo myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Jeszcze 8 września mam zawody, dopiero wtedy kończę sezon. Czekam już na to, gdy będę mogła wypocząć i pojechać na wakacje. Od początku roku jestem w treningu, potrzeba mi trochę wytchnienia.

Na twoich profilach w Social Mediach więcej się dzieje ostatnimi czasy? Widzisz dużo więcej wiadomości od kibiców? I – o co chciałem zapytać – czy zdarzają się tacy, którzy są dla ciebie niemili?

JŚ: Fanów jest więcej i to widzę – jest więcej obserwujących, lajków, komentarzy, prywatnych wiadomości. Zdarza się, że dostaję informację od fanów, że mam fajnie, bo jeżdżę za pieniądze podatników po świecie, tylko sobie biegam i zwiedzam świat. W porządku – zapraszam na trening. To takie głupie gadanie, którym ja się nie przejmuję, ale wiem, że wiele moich koleżanek jest uczulonych na tego typu adoratorów.

Ty się nie przejmujesz, ale twój mąż, również sportowiec, zapaśnik, pewnie przebiera nogami pod stołem i zaprosiłby na trening, ale na swój, na matę.

JŚ: (śmiech) Nie, jest spokojny. Nie denerwuje się. Wkurza go, jak jedziemy samochodem, a ja cały czas patrzę w telefon, odpisuję na wiadomości, wchodzę w dyskusję, czasami zbyteczną.

Masz kominek w domu?

JŚ: Mam, a co?

Siadasz sobie wieczorem przy kominku i myślisz: „Boże, ale jest zajebiście, jestem mistrzynią Europy”?

JŚ: Cieszę się z tego, co osiągnęłam. Marzyłam o tym od bardzo dawna, ale wiem, że nic nie trwa wiecznie i zaraz znowu będę musiała wyznaczyć sobie kolejny cel, który w przyszłym sezonie będę musiała zrealizować. Dziś jestem naprawdę dumna z siebie, mam za sobą znakomity rok, ale to nie koniec mojej kariery, muszę patrzeć wprzód.

Zdajesz sobie sprawę z tego, że teraz względem ciebie wiele osób będzie już miało spore oczekiwania, prawda?

JŚ: Już są oczekiwania. Po Berlinie zajęłam drugie miejsce i już kilka osób zapytało mnie, co się stało i dlaczego nie wygrałam. Nie zawsze będę wygrywała, nie za każdym razem będę biła rekordy życiowe. Nikomu jeszcze nie udało się być na najwyższych obrotach przez kilka sezonów. To normalne, ja sobie zdaję z tego sprawę.

Ty masz marzenia czy cele?

JŚ: Już chyba bardziej cele. Choć marzenia też, ale ich jest mniej. Celem jest medal w sztafecie w Tokio. Mówię w perspektywie dwóch lat, bo skupiam się na igrzyskach. To jest realne, myślę, że jesteśmy to w stanie osiągnąć. Marzeniem jest medal indywidualny. Tu będzie trudniej, ale gdy wejdę do finału, to wszystko może się zdarzyć. Zobaczymy jak to wszystko się potoczy.

Paradoks z tego sezonu jest taki, że ty jesteś mistrzynią Europy, a nie jesteś nawet mistrzynią Polski… W tym roku byłaś druga.

JŚ: Widzisz, to dobrze. Poziom jest wysoki. Kiedyś 53 sekundy dawałby mistrzostwo, teraz trzeba biegać dużo szybciej i wcale nie można mieć pewności, że będzie się na podium. Zastanawiałam się z trenerem, co byłoby, gdybym miała gorszy dzień i zajęła miejsce poza podium podczas mistrzostw Polski. Czy pojechałabym wtedy na mistrzostwa Europy? Nie wiem, pewnie nie, a to przecież tylko jeden start – to, że przewodziłam na listach przez cały sezon traci wartość. Dobrze, że jest poziom, bo jedna drugą nakręca. To podnosi poziom rywalizacji i dzięki temu odnosimy sukcesy.

Spytałem kilku moich kolegów o opinie na twój temat. Wszyscy zgodnie przyznali, że ich zdaniem jesteś pogodną, pozytywną, skromną i uśmiechniętą dziewczyną, od której bije dużo ciepła. Ty jednak powiedziałaś kiedyś sama o sobie, że jesteś uparta, impulsywna i niedobra. Jak to jest?

JŚ: (śmiech) Może nie, że niedobra, ale na pewno nerwowa i impulsywna się zgadza. Dla najbliższych mi osób jestem czasami niefajna, ale to bardziej wynika z danej sytuacji i nerwów, które gdzieś tam się we mnie kotłują. Z trenerem mam czasami zatargi, ale jak jest źle, to po prostu wysyła do mnie na pierwszy ogień mojego męża i wtedy on mnie uspokaja, po poł godzinie wszystko już wraca do normy. Nie no żartuję oczywiście – nie jest ze mną chyba aż tak źle. Mam swój charakterek, ale w sporcie to akurat chyba bardzo dobrze. Tak mi się wydaje.

Zawsze powtarzałem, że sportowiec musi być bezczelny i egoistyczny.

JŚ: No trochę tak jest. Grzeczne osoby rzadko osiągają w sporcie sukces. Może w życiu to nie pomaga, często rodzi konflikty, ale rok temu brąz na mistrzostwach świata zdobyłam, myślę, że właśnie dzięki temu, że mam charakterek. Walka do samego końca, ambicja, często ból i wyrzeczenia, by odnieść sukces – tak musi to wyglądać, jeżeli chce się być na szczycie.

Czy jest miedzy tobą, a twoim mężem, rywalizacja? Oboje jesteście sportowcami. Czy wasze drogi się nie krzyżują i nie wartościujecie, czyj interes jest ważniejszy?

JŚ: Nie, nie wydaje mnie się. Na samym początku może był z tym problem. Dużo wyjazdów, rozłąka, nie było lekko. Jesteśmy jednak ze sobą już tak długo, że nauczyliśmy się ze sobą żyć funkcjonować, wspierać i rozumieć. Nie ma zazdrości, gramy do jednej bramki. To podstawa sukcesu. Również tego w sporcie, który ostatnio udało mi się osiągnąć.

KOMENTARZE