Zapraszamy do przeczytania długiej i szczerej rozmowy z dwukrotnym wicemistrzem olimpijskim w rzucie dyskiem, Piotrem Małachowskim!
Wywiad pojawił się na stronie www.laczynaspasja.pl i można go przeczytać również TUTAJ.
Bardzo chciałem się z tobą spotkać i zrobić wywiad, mimo że wśród młodych dziennikarzy panuje opinia, że ty nie lubisz za bardzo rozmawiać z mediami. Może inaczej – nie z każdym chcesz gadać.
PM: Nie lubię rozmawiać z redaktorami, którzy przez cały wywiad, czyli na przykład półtorej godziny, mówią do mnie „panie Tomku”. Nie zwracam im uwagi, ale skoro ktoś myli moje imię, to nie wiem, czy wszystko jest tak, jak powinno być. Są też dziennikarze, którzy nigdy nic nie trenowali, a ciągle piszą, że temu coś nie wyszło, lub tamten zrobił coś źle. Zarzucają mi, że nie tak się rozgrzewam lub stosuję niewłaściwą dietę. Jak ktoś zna się na sporcie i ma coś ciekawego do powiedzenia, przygotuje się do wywiadu i ułoży pytania, które sprawią, że dyskusja będzie ciekawa, to nie mam żadnemu problemu, by umówić się na wywiad. Gdy jednak po raz setny odpowiadam na te same pytania, które pojawiły się już w kilkudziesięciu moich poprzednich wywiadach, to ręce mi opadają.
Cały czas dostajesz pytania typu: Dlaczego dysk?
PM: Oczywiście, że tak.
Z czego to wynika?
PM: Nie mam pojęcia. Co najlepsze – często są to dziennikarze sportowi, którzy chcą rozmawiać ze mną o sporcie. Nie o życiu dyskobola i nawykach żywieniowych, tylko stricte o sporcie. Przychodzę na wywiad, siadam, zamawiam kawę i słyszę: Piotrze, dlaczego dysk? Odechciewa mi się dalszej rozmowy.
A to nie jest trochę wina sportowców, którzy boją się powiedzieć coś ciekawszego, niż tylko oklepane i wpisujące się w schemat odpowiedzi? Każdy chce przeczytać ciekawy wywiad, ale najlepiej, żeby był on przeprowadzony z kim innym.
PM: Ja nie mam problemu, żeby odpowiedzieć na każde pytanie. Mogę porozmawiać o swoim życiu prywatnym czy problemach, które mam jak każdy człowiek. Gdy przychodzi jednak pan z Radia, nie powiem jakiego, który usuwa moje posty na Facebooku, gdy napisałem mu, że jego komentarz podczas zawodów był nieobiektywny i mi się nie podobał, to jak ja mam z nim normalnie rozmawiać? Gość mówi, że Małachowski już się skończył, bo nie wyszły mu jedne zawody, podczas których startowałem z kontuzją. On oczywiście o tym nie wie, a mówi, że mój medal zdobyty w Pekinie był dziełem przypadku. Nie mam pytań.
Reagujesz w ten sposób na każdy rodzaj krytyki czy z konstruktywną argumentacją jesteś w stanie się zgodzić?
PM: Jak ktoś stwierdza fakt, że nie jestem w najlepszej formie, kiedy faktycznie mi nie idzie, to jestem pierwszym, który powie, że słabo mi poszło i moja forma daleka jest od optymalnej. Wiem, co pokazuję na treningach i jadąc na zawody jestem w stanie stwierdzić, czy pójdzie mi dobrze, czy raczej bez szału. Gdy dziennikarz siedzi jednak całe życie za biurkiem, nigdy nie przebiegł 300 metrów, a jest najmądrzejszy i potrafi wypowiadać się na temat błędów w technice, które popełniłem podczas rzutu, to absolutnie się z tym nie mogę zgodzić, bo on nie ma o tym pojęcia. Wiem, że on był już na dwóch moich treningach i widział już, jak Małachowski rzuca, ale zbyt mało to jednak, by powiedzieć cokolwiek więcej na ten temat.
Powiedziałeś, że będziesz pierwszą osobą, która powie, że poszło jej źle, ale odnoszę wrażenie, że zarówno ty, jak i Tomek Majewski zawsze mówiliście, że coś poszło nie tak. Tomek wrócił z Londynu z drugim złotem olimpijskim i narzekał żonie, że piąta próba nie poszła tak, jakby chciał. To już przesada.
PM: To wynika z tego, że my bardzo dużo od siebie wymagamy. Zapewniam cię, że gdyby Tomek w Londynie pchnął 22,5 metra, a zajął na przykład drugie miejsce, to na pewno nie byłby niezadowolony z konkursu. Przyjechał do domu, obejrzał jeszcze raz konkurs i stwierdził, że można było wypaść lepiej. Że nie wszystko zostało zrobione tak, jak należy. Wiadomo – zwycięzców się nie sądzi, ale i ja, i Tomek wymagaliśmy od siebie zawsze więcej niż inni od nas wymagali.
Idąc tym tokiem rozumowiania zaraz dojdziemy do wniosku, że nie ma w Polsce osoby, która mogłaby komentować wasze występy. Żaden z dziennikarzy nie był znakomitym kulomiotem czy dyskobolem.
PM: To nie tak. Gdy jednak poważni polscy komentatorzy, jak Marek Jóźwik czy Włodzimierz Szaranowicz, komentują ułożenie mojej stopy podczas obrotu i dyskutują, czy miała ona być postawiona pod takim kątem czy innym, to wiem, że to nie ma zbyt dużego sensu. Oni się po prostu na tym nie znają. Mogą mieć wiedzę, pamiętać dużo faktów z historii i naprawdę ciekawie opowiadać o całym konkursie, ale wchodząc w detale w moich oczach są mniej wiarygodni. Mamy jednak demokrację i każdy może mówić co chce. Zły na to nie jestem, ale nie ze wszystkim się zgadzam.
Ty masz hejterów w ogóle?
PM: Pewnie – każdy ma.
Za co ciebie ludzie hejtują? Fajdkowi dostało się za ostatnie igrzyska, ale do ciebie, to chyba nikt nie ma prawa się o nic spiąć.
PM: Dziennikarze Pawłowi nie dawali spokoju w okresie przygotowawczym do igrzysk. Nie mówię o styczniu czy lutym. Dwa miesiące przed igrzyskami, gdy siedzieliśmy w Spale, cały czas ktoś przyjeżdżał lub dzwonił i chciał wiedzieć, co u niego słychać. Pompowali balonik. Gdy jednak nie wyszło, to ci sami dziennikarze, którzy byli dobrymi kumplami, zaczęli pisać, że Fajdek to czy tamto. Okej – nie wyszło, ale są granice. Od razu przypomniała mi się sytuacja sprzed roku, kiedy to piłkarze ręczni wygrali jakiś ważny mecz na mistrzostwach Europy. Wszyscy widzieli już Polaków na podium. Potem przegraliśmy z Chorwacją i był hejt, że Biało-czerwoni są do dupy i się do niczego nie nadają.
„Patałachy” – tak nazwała to jedna z gazet.
PM: No właśnie. Co to w ogóle ma znaczyć? „Patałachy”? I co, później taki Lijewski lub Szmal mają wyjść do takiego dziennikarza i udzielić mu wywiadu?
No właśnie, jak to jest z tymi sympatiami do dziennikarzy? Ktoś cię obsmaruje, to ty z nim rozmawiasz?
PM: Jest kilku dziennikarzy, z którymi nie rozmawia mi się za wygodnie, ale generalnie udzielam wywiadu każdemu. Nie z każdym natomiast lubię rozmawiać.
Jesteś na nich zły za nieprzychylne informacje na swój temat?
PM: Nie. Tłumaczę to sobie w ten sposób, że ktoś mógł mieć gorszy dzień, gdy pisał ten artykuł i przytrafił mu się błąd, a te popełnia każdy z nas.
Może popełnił ten błąd celowo, bo chciał mieć więcej „klików” pod swoim postem.
PM: Pytanie, czemu chciał je zdobyć dzięki mnie? Nie no, już tak poważnie, to pomyłkę można wybaczyć, ale gdy ktoś jest nie jest przygotowany merytorycznie, nie czuje sportu, myli fakty, imiona, to traci w oczach sportowców. A coraz częściej niestety dziennikarze zaczynają się interesować mistrzostwami świata w lekkiej atletyce w momencie, gdy zawody się zaczynają. Wtedy biorą tabelę do ręki, robią szybki research, a za dwa dni piszą artykuł i wcielają się w rolę eksperta. Kiedyś było wielu fachowców. Teraz niestety jest ich coraz mniej. To moja opinia.
Sebastian Parfjanowicz i Aleksander Dzięciołowski znają się na lekkoatletyce?
PM: Uważam, że tak. Dodatkowo mają z nami stały kontakt, wiedzą, co u nas słychać. Interesują się tym. Jesteśmy ze sobą w stałym kontakcie. Dzwonią do nas lub my do nich i po prostu rozmawiamy. Są na bieżąco.
Jesteście kumplami?
PM: Tak.
Pytam, bo dziennikarze nie chcą czasami kumplować się ze sportowcami. Wtedy trudniej jest krytykować.
PM: Jeżeli ja wychodzę z koła po raz szósty, psuję kolejną z rzędu próbę, zajmując miejsce dziesiąte, gdzie byłem stawiany w roli faworyta, a mój słabszy występ widziało 50 tysięcy ludzi na stadionie, a dziennikarz postawi tezę, że nie wyszło mi dzisiaj najlepiej, to o co ja mam się obrazić? Że powiedział prawdę? Przecież widzieli to wszyscy – pan na trybunach i pani przed telewizorem. Nie tylko on, ale i wszyscy inni dziennikarze. Staram się mieć dystans do siebie i uwierz mi, że jestem bardzo krytycznie do siebie nastawiony. Mówiłem ci już, że gdy wszyscy mówią, że jest spoko, to ja potrafię kręcić nosem i jestem zły na siebie. Gdy mi nie idzie i daję dupy, to nagle nie staję się wrażliwym gościem, do którego trzeba odpowiednio podejść, żeby z nim pogadać. Jest słabo, to mówię, że jest słabo.
Tu wychodzi klasa – nie każdy sportowiec potrafi powiedzieć, że dał dupy.
PM: Z czasem to przychodzi. Może nie od razu u każdego, ale w pewnym momencie wielu sportowców uczy się pokory i inaczej patrzy na swoje niepowodzenia.
Gdyby konkurs olimpijski w Rio skończył się po pięciu próbach, to dziś rozmawiałbym z tobą, jako z wciąż aktywnym sportowcem? Czy podsumowywalibyśmy karierę mistrza olimpijskiego?
PM: Sport daje mi frajdę i tak naprawdę nie robi różnicy, czy w Rio zdobyłem srebrny czy złoty medal.
Piotr, proszę cię – nie rozmawiajmy w ten sposób.
PM: Mówię ci jak jest. To wszystko kreują media. Rozdmuchują różne problemy, których w rzeczywistości nie ma i szukają sensacji, której nie de facto nie było. Ja, Piotr Małachowski, jestem normalnym gościem. Człowiekiem, który trenuje i reprezentuje Polskę, ma swoje ambicje i marzy o złotym medalu olimpijskim. Nie udało się go zdobyć i dziś siedzimy pijemy kawę i rozmawiamy tak samo, jak miałoby to miejsce, gdybym był mistrzem olimpijskim. Czy moje życie się zawaliło? Nie. Czy czuję się teraz z tego powodu smutny? Nie. Czy wolałbym być mistrzem olimpijskim, a nie wicemistrzem? Tak, wolałbym mieć złoty medal w swojej kolekcji.
Jak długo w twojej głowie rozgrywał się ten czas, pomiędzy piątą, a szóstą próbą w Rio? To była sekunda, godzina czy w ogóle tego nie pamiętasz?
PM: Nie myślałem nigdy nad tym. Wiedziałem natomiast, że konkurs już po trzeciej próbie się dla mnie skończył. Zdałem sobie sprawę, że dalej już tego dnia nie będę w stanie rzucić. Było gorąco, ja dużo energii traciłem na manifestowanie swojej radości, darłem się jak głupi. Zupełnie bez sensu.
Taki doświadczony zawodnik i takie szkolniaczki popełniał?
PM: Nad tym nie można zapanować. To jest euforia i emocje, to nie jest w żaden sposób reżyserowane. Robimy raz na jakiś czas sprawdziany w skoku dosiężnym. Nigdy nie udało mi się na treningu wyskoczyć od ziemi tyle, co podczas zawodów po udanej próbie. Patrzę czasami na zdjęcia z mityngów i aż nie wierzę, że to jest mój wyskok. Wtedy jest dodatkowy power, adrenalina i taka nadprzyrodzona siła. Tego się nie wytrenuje. I tak dobrze, że w Rio tej siły i formy starczyło na pierwsze trzy kolejki i że udało się dzięki temu zająć drugie, a nie na przykład czwarte miejsce.
Często mocne otwarcie ma w konkursie dyskoboli decydujące znaczenie.
PM: Jeśli wchodzi do koła zawodnik, który w pierwszej próbie rzuca 71 metrów, to daje jasny sygnał całej reszcie, że mogą powalczyć co najwyżej o drugie miejsce.
Chyba, że to ty prowadzić i rozpoczyna się szósta kolejka…
PM: (śmiech) I wchodzi któryś z Hartingów do koła. Wtedy jest szansa, że rzuci 72 metry.
Znasz Michaela Ballacka?
PM: Tak, wiem który to.
On też był zawsze drugi. Jest wicemistrzem świata, Europy, dwukrotnie przegrał finał Ligi Mistrzów. Rzadko kiedy wygrywał najważniejsze trofea.
PM: Ktoś musi być drugi – taka kolej rzeczy.
Powiedz, czy wchodząc do dorosłego sportu z podziwem patrzyłeś na Virgilijusa Aleknę?
PM: Na pewno – Alekna to ikona tej konkurencji i gość, który dwukrotnie wygrywał igrzyska olimpijskie. Gdy wchodziłem do dorosłego sportu i zacząłem występować na imprezach mistrzowskich, to on był już dwukrotnym mistrzem olimpijskim. Powinien być również rekordzistą świata, bo taki wynik rzucił podczas zawodów. Gdy zacząłem jeździć na mityngi międzynarodowe i zobaczyłem jego czy Larsa Riedela, to byłem w ogóle szczęśliwy, że mogę być wśród ludzi, których jeszcze niedawno podziwiałem i oglądałem w telewizji.
Jak ty czułeś się w tak elitarnym towarzystwie? Wielu młodych nie dałoby rady psychicznie.
PM: Pamiętam, że na pierwsze zawody do Aten pojechałem sam, bez znajomości języka i kompletnie nie wiedząc, jak mam się zachować. Nie wiedziałem, jakie są procedury podczas zawodów i jak długo należy się rozgrzewać przed takimi zawodami. Patrzyłem na Aleknę, który grzał się przez półtorej godziny i robiłem to samo. Teraz wiem, że to było zbyt długo dla mnie i wchodziłem w konkurs spompowany, zbyt bardzo zmęczony. Pamiętam jednak, że nawet jako młody chłopak czułem ich szacunek. Zawsze podeszli, przywitali się, na końcu również gratulowali i przybijali piątkę. Mimo że buty miałem Adidasa, spodnie Nike i generalnie to każda część mojego ubioru była z innej parafii, to oni nie dyskryminowali mnie przez to, a szanowali, jako przeciwnika.
Który to był rok? O którym ty sezonie mówisz teraz?
PM: 2005. Może 2006.
W 2000 roku Kamila Skolimowska i Szymon Ziółkowski zdobyli złote medale w rzucie młotem i wydawało się, że idzie lepsze dla polskiej lekkiej atletyki. Ty mówisz, że po pięciu latach nie miałeś skompletowanego reprezentacyjnego dresu. Amatorka.
PM: Wiesz, ja wtedy byłem młodzieżowcem, który dopiero zaczął osiągać w miarę przyzwoite wyniki.
Ale ja mówię o tym, żebyś na międzynarodowy mityng dostał dres reprezentacji i żeby na pierwsze zawody do innego kraju pojechał z tobą trener.
PM: Trener nigdy nie lata ze mną na zawody.
To menadżer.
PM: Ale co obchodzi dzisiaj sponsorów? To, żeby wziąć gotowy produkt, który będzie ich reprezentował. Menadżer ma pod swoimi skrzydłami 40 zawodników i dba o ich interesy, kontrakty i to, żeby wiodło im się jak najlepiej, a nie jest od tego, żeby pokazywać im, gdzie jest szatnia i ile trwa rozgrzewka. Tak to nie działa.
W piłce nożnej młodego piłkarza prowadzi się do apteki i pomagają mu kupić Rutinoscorbin.
PM: Ale to nie jest pika nożna i tu w wielu przypadkach trzeba samemu dbać o swoje interesy. Teraz nie potrzebuję menadżera podczas zawodów. Widzę się z nim dzień przed startem na kolacji lub po zawodach na bankiecie i ja doskonale wiem, co należy do moich obowiązków. Kiedyś jednak taka osoba była mi niezwykle pomocna. Nie wiedziałem, jak należy zachować się w danej sytuacji, przez co robiłem wiele rzeczy „na czuja”. Nie ma się czemu dziwić, skąd niby miałem to wiedzieć?
Wracając do tego Alekny – to był opiekun grupy?
PM: Nie wiem, czy opiekun to jest dobre określenie, ale na pewno służył pomocą. Podchodził, doradzał, tłumaczył. Potrafił uspokoić i wyjaśnić.
Ale przecież to jest twój rywal. Pomagał przeciwnikom?
PM: Tak. Alekna to zajebisty facet. On chciał zrobić dużo dla całej dyscypliny i moim zdaniem w dużej mierze mu się to udało. Gdy wygrywał i rzucał pięć metrów dalej ode mnie, to zachowywał się w ten sam sposób, co podczas konkursu, kiedy mu nie szło i zajmował trzecie miejsce. Doceniał czyiś progres, dobry dzień czy udana próbę. Dostrzegał ciężką pracę i wysiłek włożony w przygotowania do zawodów. Nie zdarzyło się, żeby nie pogratulował, gdy na dobrą sprawę nie było czego gratulować.
Ty mówisz o nim wiele pozytywnych rzeczy, a sprawia wrażenie raczej smutnego gościa, który nie wyraża emocji.
PM: On rzut dyskiem traktował jak swoją pracę. Po prostu szedł do pracy i chciał robić to jak najlepiej. Prywatnie był uśmiechniętym i wesołym kolesiem. W dalszym ciągu jest. Potrafił potańczyć, wypić piwo czy powygłupiać się jak każdy z nas. Kiedyś mieliśmy zawody w Estonii, to był ostatni konkurs w sezonie i pojechaliśmy tam na tydzień. Byliśmy na polowaniu, jeździliśmy po poligonie atrapą rosyjskiej wyrzutni rakiet, zbieraliśmy pieniądze podczas konkursu pokazowego dla dzieciaków i naprawdę bardzo miło spędziliśmy czas. Wieczorem był czas na zabawę, w dzień mieliśmy swoje obowiązki i Alekna doskonale się w tym odnajdywał.
O Hartingu już tak miło na pewno się nie wypowiesz.
PM: Wiesz, każdy jest inny. Jeden potrafił się zachować z klasą i jak gość, drugi miał z tym problem. Harting dziwnie zachował się w kilku sytuacjach, ale każdy ma swoje i nie ma co tu teraz tego rozpamiętywać.
Strzelam, że życzeń świątecznych to z Hartingiem sobie nie piszecie.
PM: Już teraz piszemy. Wcześniej bywało z tym różnie. Od kilku lat jest już okej, choć – nie wiem – może on był zły na mnie, że miał trzydzieści kilka startów bez porażki, a ja zrobiłem sobie prezent na 30. urodziny, rzuciłem prawie 72 metry i go pokonałem. Zabolało go chyba, że uzyskał bardzo dobrą odległość, a mimo wszystko nie wygrał. Wychodzę z założenia, że podczas konkursu jesteśmy rywalami, ale już poza stadionem możemy być kumplami.
Małysz z Hannawaldem też nie byli kumplami, a dziś wstawiają wspólne zdjęcia na Facebooka.
PM: Do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć. Niektóre zachowania przychodzą z czasem. Chyba że ktoś ma tę dojrzałość i klasę w sobie od razu.
Ty miałeś tę klasę w 2008 roku? Lub jeszcze szybciej, gdy nie miałeś sukcesów.
PM: Tak jak powiedziałem – to przyszło z czasem. Gdy nie masz sukcesów, to nikt nie patrzy na ciebie przez pryzmat klasy, bo nie jest ona wymagana aż tak bardzo. Może inaczej – nie każdy zwraca na to uwagę. Czasami zawodnik może mieć klasę na stadionie, ale problemy z życia codziennego w taki sposób na niego oddziaływują, że nie jest w stanie rozdzielić swoich zawodowych obowiązków od życia prywatnego. Nie pójdzie coś w domu, czy są jakieś problemy w rodzinie i zamiast zostawić je przed stadionem, to one towarzyszą zawodnikowi również podczas konkursu. Nie każdy potrafi to rozdzielić, nie każdy potrafi sobie z tym poradzić.
Był moment, w którym pomyślałeś, że jako wicemistrz olimpijski możesz sobie pozwolić na więcej? Czy czułeś, że świat wokół ciebie zaczął szybciej wirować?
PM: Po igrzyskach olimpijskich wywiad ze mną przeprowadziła Kamila Skolimowska, która sama w wieku 18 lat zdobyła złoty medal na igrzyskach. Porozmawialiśmy dłuższą chwilę i ona mówiła mi o wielu rzeczach, ostrzegała, opowiadała o swoich doświadczeniach z okresu poolimpijskiego. Dużo wniosków wyciągnąłem z tej rozmowy, aczkolwiek celowo na własnej skórze chciałem się przekonać, jak to jest i kto jak będzie się zachowywał wobec mnie, gdy już będę miał ten srebrny medal.
Nie było efektu wody sodowej?
PM: Na początku była taka ciekawość, co teraz będzie się działo i jak będzie moje życie wyglądało. Nie zrobiłem sobie jednak wizytówek i nie podpisałem się na nich jako wicemistrz olimpijski. Nie odbierałem też telefonu i nie mówiłem: „Dzień dobry, Piotr Małachowski z tej strony, wicemistrz olimpijski z Pekinu”. Nic z tych rzeczy. Niektórzy tak mieli, ale mi to nie groziło.
Nie bałeś się tego?
PM: Muszę przyznać, że trochę się bałem. Przyjechałem do Warszawy z małej miejscowości, nagle pojawiła się telewizja, wywiady. Nie wiedziałem, czy mam się patrzeć do kamery czy na prowadzącego. Jąkałem się na antenie i zaczynałem mówić o rzucie dyskiem, by kończyć na tym, co jadłem na śniadanie. Miałem wrażenie, choć to dopiero dostrzegam z perspektywy czasu, że dziennikarze, ci najlepsi, też dopiero uczyli się wtedy swojego zawodu. Dziś wygląda to inaczej, lepiej. Wtedy to była swego rodzaju nowość.
Wynikało to z tego, że sukcesów w lekkiej atletyce było w tamtym czasie stosunkowo mało? Na igrzyskach w Atenach tylko dwa medale – złoto Roberta Korzeniowskiego i brąz Anny Rogowskiej.
PM: To wynika też z tego, że my sukcesu jednostki nie potrafimy przekuć w kolejne medale. Przy Skolimowskiej czy Ziółkowskim i ich trenerach nie było nikogo, kto potem by tę wiedzę przekazywał kolejnym pokoleniom. Powinni być ludzie, którzy nie tylko naśladują zawodników, ale i trenerów. Uczą się swojego zawodu od najlepszych. Z mojej perspektywy, ani przy Kamili, ani przy Szymonie nie rozwinął się nikt. Nie było następcy. Anita ma sukcesy teraz, ale to nie przyszło dwa, trzy lata po Kamili. Tak samo Paweł Fajdek. On nie trenował z Szymonem Ziółkowskim. Nie było kogoś, kto chwilę po jednym medalu zdobył drugi. Nauczył się od mistrza i później wskoczył w jego buty.
Dziennikarze i tak napiszą, że Polacy mają szkołę rzucania młotem.
PM: Tak pisali i tak będą pisać. Po tych sukcesach, medalach i triumfach dopiero jakiś czas temu, na wniosek wielu próśb powstała w Spale rzutnia, dzięki której możemy swoje próby wykonywać w hali, a dysk leci na dwór. W Niemczech taką rzutnię zdążyli już sto razy wyremontować, Wracając do szkoleniowców. Przy Suskim, Olszewskim czy Cybulskim nie ma młodego chłopaka, który by się uczył. Zdobywał doświadczenie i pytał mądrzejszych od siebie o to, czego nie wie. Przecież ta wiedza jest u nas w kraju. Nic nie kosztuje. Wystarczy chcieć. Jak widać – nikt nie chce.
Nie ma nikogo, kto chłonie wiedzę?
PM: Nie ma. Trudno jest mi się na ten temat wypowiadać, ale gdzieś jest popełniany błąd. Albo w szkoleniu, albo po prostu nie ma chętnych, którzy chcieliby za 30 lat prowadzić kolejnego Małachowskiego, Majewskiego czy Fajdka. Trenerzy, o których wspomniałem, mają już swoje lata. Nie jest tajemnicą, że kiedyś przestaną wykonywać swoją pracę. Co wtedy? Dziś nikt o tym nie myśli.
Z wszystkim jesteśmy do tyłu?
PM: Podam ci przykład – kiedyś zazdrościłem Niemcom, że oni mieli 50 dysków na treningu. Brali pierwszy lepszy do ręki i mogli trenować. Ja musiałem szukać dysku, którym mogłem rzucać. Do tej pory jest problem z dyskami, to się nie zmienia.
Jak wicemistrz olimpijski, trenujący na AWF-ie w Warszawie może mieć problem z dyskiem?
PM: Normalnie. Dziś rzucałem tak zwanymi Saturnami, pochodzącymi z Rosji. Spróbuj znaleźć i kupić taki w internecie. Jeśli ci się uda – jesteś mistrzem. Nie mamy, po prostu nie mamy.
Widzisz, ty musisz martwić się o to, czy na treningu będzie dysk, a wracając znowu do tej piłki, chłopacy mają wszystko podane na tacy.
PM: Ale ja nie potrzebuję tego, żeby ktoś dał mi wszystko. Nikt nie musi mi nosić torby na trening, ja sam dam sobie radę.
Nie chodzi o to. Chodzi o logistykę. Że piłkarz nie musi myśleć o tym, czy będzie miał wypraną koszulkę na trening.
PM: Jeśli chodzi o pranie, to staram się sam je robić. Chyba że jestem na obozie – wtedy oddaje rzeczy do pralni. Mam dużo treningów, jestem zmęczony i wiem, że mogę skorzystać z pralni. Choć to też wynika po części z lenistwa. Nie chcę mi się tego robić.
Czy możliwe jest, żeby w rzucie dyskiem osiągać sukcesy w wieku np. 20 lat? Wiesz, potrenować chwilę i już zdobywać medale podczas igrzysk olimpijskich.
PM: Nie ma takiej możliwości. Po pierwsze, trzeba mieć duże „obrzucanie sprzętem”. Trzeba wykonać kilkanaście tysięcy rzutów rocznie. Było wielu chłopaków, którzy w młodym wieku wskoczyli na bardzo wysoki poziom, ale z czasem szybko zaginęli i w seniorach nie zdobywali już medali. Po drugie, latami trzeba pracować nad techniką, która w rzucie dyskiem jest bardzo trudna. Samo nic nie przyjdzie, a rzut dyskiem to nie jest dyscyplina, w której ktoś pojawi się znikąd i wygra igrzyska.
A nie obawiasz się tego, że za kilka lat młodzież nie będzie chciała rzucać dyskiem? Że dyscyplina wymagająca tak dużej ilości czasu poświęconego na trening nie znajdzie swoich odbiorców? Wiesz, młodzież jest coraz bardziej leniwa.
PM: Kiedyś taki trener powiedział do mnie, że gdy nie było Małachowskiego, to rzucano dyskiem. Teraz też rzucają i gdy mnie już nie będzie, to też ktoś będzie rzucał. Nie myślę o tym.
Chodzi mi o rzucanie dyskiem przez Polaka, który będzie odnosił sukcesy. Będzie zdobywał medale, które są poparte wieloletnią pracą.
PM: Gdy urodzi się ktoś odpowiedni i podobnie jak mi, trener podczas zawodów szkolnych powie mu, że ma talent i nadaje się do tego, to myślę, że jest szansa, aby tę dyscyplinę mógł uprawiać.
Od ciebie było więcej utalentowanych chłopaków? Bo nie zawsze najbardziej utalentowany zawodnik odnosi sukcesy.
PM: Na pewno nie miałem najwięcej talentu. Byli chłopacy zdolniejsi, silniejsi, lepiej wyglądający. Z czasem jednak się wykruszali. Kogoś niepowodzenie zniechęciło, kto inny potrzebował pieniędzy i brakowało mu czasu na treningi. Ludzie wybierali różne drogi i nie zawsze był to sport. W sporcie poza szczęściem trzeba mieć również dużo cierpliwości. Bez niej nic nie będzie.
Ty ją miałeś.
PM: Zdecydowanie. W wieku 15 lat zacząłem się tym zajmować, dwa lata później wiedziałem, że z dyskiem wiążę swoją przyszłość. Pierwszy tak naprawdę wartościowy wynik osiągnąłem w wieku 26 lat. Po 11 latach treningu. Bez cierpliwości na pewno by to nie przyszło.
Bliscy wspierali na początku czy odradzali sport? Dużo cię nie było w domu, miałeś wypełniony po brzegi kalendarz już od najmłodszych lat, a sukcesów i kasy z tego nie było.
PM: W wieku 15 zmarł mój ojciec i mama w dużej mierze zajmowała się moją młodszą siostrą. Przesadziłbym mówiąc, że radziłem sobie ze wszystkim sam, ale byłem rzucony trochę na głęboką wodę. Nikt nie chodził za mną i nie pytał, czy mam odrobione lekcje. Musiałem szybko zacząć odpowiadać za samego siebie. Chwilę po śmierci taty byłem na zawodach, podczas których trener powiedział mi, że dostrzega we mnie spore możliwości. „Masz szybkie nogi, a to w tej konkurencji niezwykle ważne” – powiedział. Chciał, żebym trenował, by ten trudny dla mnie okres w miarę bezboleśnie przeżyć. Żebym zajął się czymś i o tym nie myślał.
Mi nikt nigdy nie powiedział, że mam szybkie nogi.
PM: Już ci powiedziałem – w sporcie trzeba mieć szczęście. Witold Suski dostrzegł mnie podczas zawodów, które wygrałem z jego podopiecznymi. Nie powinienem wygrać, bo decydującą próbę spaliłem. Jestem o tym przekonany. Sędzia tego nie zauważył, Witold Suski dostrzegł „szybkie nogi” i poszło.
Jak u Wojciecha Fortuny. Powiało i został mistrzem olimpijskim.
PM: (śmiech) Nie, aż tak nie. Ale trzeba mieć szczęście w sporcie.
Mam wrażenie, że jesteś luzakiem, a podczas jednego wywiadu powiedziałeś, że bardzo denerwujesz się przed konkursem. To prawda?
PM: Ogólnie wychodzę z założenia, że sportowcy to dzieci. Są na obozie, to śniadanie i obiad mają podany, nie muszą martwić się tym, że skończył się chleb i trzeba iść rano po pieczywo. Ręczniki mają wyprane, łazienkę wysprzątaną. Gdy jestem na miesięcznym zgrupowaniu w Spale, to wracając do domu muszę przestawić się do życia, w którym znowu wszystko zależy ode mnie. Gdy nie ma tej przykładowej bułki, to trzeba po nią iść. Gdy ręcznik się pobrudzi, to trzeba go wyprać. Nie każdy tak żyje, nie każdy tak ma. Zarówno ja, jak i Tomek Majewski mamy już swoje rodziny i dzieci, ale gdybyś zobaczył, jak my czasami zachowujemy się będąc gdzieś razem, to też pomyślałbyś, że jesteśmy dziećmi.
A uchodzicie za poważnych i spokojnych ludzi. Daleko wam do Piotra Żyły, który kojarzy się z żartami i głupotami.
PM: Podejrzewam, że Piotrek prywatnie jest normalnym gościem, który nie potrafi zachować spokój i nie tylko głupoty mu w głowie. Taki jest w mediach, tak dobrze się czuje. Sportowcy mają dobrze życie, ale nie można myśleć, że ciągle mamy high life. Zasuwamy bardzo ciężko na treningach, dużo nas nie ma w domu, do tego dochodzi stres, z którym nie każdy sobie radzi. Gdy są wyniki, to nie ma problemu. Gdy nie ma, to zaczyna się krytyka i coraz większa presja. Na pewno życie sportowca nie jest usłane różami, ale też w wielu aspektach jest zdecydowanie przyjemniejsze.
Ale na treningach to raczej żartów u was nie ma. Tomek Majewski opowiadał mi trochę o swoich zajęciach – mało kto by takie obciążenia wytrzymał.
PM: Ja trzy razy w tygodniu idę na siłownię i podczas jednych zajęć przerzucam na treningu blisko 20 ton. W miesiącu daje to około 200 ton. Lekko nie jest. Do tego dochodzi technika i wiele innego rodzaju zajęć. Nie ma jednak co narzekać, to nie o to chodzi.
Pytałem o to, czy się denerwujesz, bo patrząc na wyniki, które osiągałeś w kolejnych sezonach można dojść do wniosku, że właśnie pomiędzy igrzyskami osiągałeś znakomite rezultaty. Rekord życiowy ustanowiłeś w 2013 roku. Rzucanie „na luzie” lepiej ci wychodziło?
PM: Rekord życiowy rzuciłem w 2013, bo trafiły się akurat ku temu zajebiste warunki. Nigdy nie podchodziłem do tego w ten sposób, że stres może przeszkadzać mi w dalekich rzutach. Uważam, że paradoksalnie kontuzje często mi pomagały w dalekim rzucaniu. Odpoczywałem przez kilka dni, bo coś mi dolegało, luzowałem, po czym na zawodach przenosiłem góry. Gdy jednak włączała mi się nieśmiertelność i chciałem na treningu rzucać 70 metrów, to nic dobrego z tego nie wychodziło.Wykonywałem zbyt wiele prób, a następnego dnia wstawałem i bolała mnie ręka, byłem ponaciągany. Dwa dni później były zawody i nie szło tak, jak powinno, bo nie miałem siły na dalsze próby.
Lepiej być niedotrenowanym niż przetrenowanym.
PM: Dokładnie. Byłem niedoświadczony, nie wiedziałem co i jak. Patrzyłem w zeszycik treningowy i widziałem, że rok temu w tym samym momencie miałem wykonanych więcej prób, więc chciałem to możliwie jak najszybciej nadgonić.
Zmartwiło mnie w poprzednim sezonie to, że ty swój najlepszy wynik osiągnąłeś już 28 maja 2016 roku podczas zawodów w Warszawie. Tak miało być? Igrzyska odbywały się ponad dwa miesiące później i to na wtedy powinna być szykowana forma optymalna.
PM: To trochę inna historia. Wracałem z mityngu w Dessau, prosto z samolotu wsiadłem do taksówki, przyjechałem na stadion. Rozgrzałem się w pół godziny, były dobre warunki i rzuciłem daleko – proste.
Maja Włoszczowska powiedziała kiedyś, że ona się trochę obawiała swojej zbyt dobrej formy na długo przed imprezą docelową. Też tak miałeś?
PM: Nie, absolutnie. Gdybym ten rzut wykonał z wiatrem, to wiedziałbym, że to była próba, podczas której przy sprzyjającej aurze dysk mógł polecieć nawet 73 metry. Jako że pogoda była bardzo dobra to wiedziałem, że nie dzieję się nic niezgodnego z planem.
Czy możemy się umówić wstępnie na wywiad po igrzyskach w Tokio? Bo mówiłeś, że chcesz do Japonii pojechać. Nie na wycieczkę, a walczyć o złoto.
PM: Zobaczymy, co się wydarzy. Dużo czasu zostało do igrzysk i nie chcę prognozować. Na tę chwilę planuję wystartować w Tokio i zdobyć olimpijskie złoto. Muszę je mieć w swojej kolekcji. Gdy jednak będę miał problemy zdrowotne i będę rzucał po 62 metry, to nigdzie się nie wybieram. Nie będę rozmieniał się na drobne, nie chcę tego. Zrozum mnie – rzucałem ponad 70 metrów, zdobywałem mistrzostwo świata i dwa srebra na igrzyskach, więc kończenie konkursu olimpijskiego na eliminacjach w ogóle mnie nie kręci. Nie chcę powiedzieć, że złoto to obsesja, ale na pewno chcę jeszcze raz spróbować. Mam nadzieję, że ta misja się uda. Wracając do pytania – na wywiad możemy się umówić. Podsumujemy moją karierę – wtedy już na pewno. Miejmy nadzieję, że będziemy mieli wtedy o czym pogadać.