Rafał Bielawa to facet, który w 2015 roku pobił rekord trasy Głównego Szlaku Beskidzkiego o siedem godzin. Czemu aż o tyle? Bo czas, który spędził na trasie to 150 godzin i 50 minut. Dystans 520 kilometrów o łącznej sumie przewyższeń ponad 50 000 metrów pokonał w parze z Kamilem Klichem. Panowie uczynili to sami, bez wsparcia. Zapraszamy do rozmowy.
Wywiad ukazał się na stronie www.laczynaspasja.pl i można go przeczytać również TUTAJ.
Jesteś wariatem?
RB: Czy jestem wariatem? Nie wiem, trudno powiedzieć. Na pewno mam w sobie pasję, podobnie jak wielu biegaczy ultra. Zgoda – trudno jest mówić o rozsądku patrząc na to, czym się zajmuję, ale staram się nie przekraczać tej cienkiej linii oddzielającej pasję od szaleństwa. Lubię to, co robię, i staram się mimo wszystko zachować odrobinę zdrowego rozsądku.
Co to za granica?
RB: Na przykład nie wystartuję w biegu, który trwa ponad siedem dni. Twierdzę, że wyścig, który trwa do sześciu dni można jeszcze rozpatrywać w kategoriach sportowych, ale wszystko, co ponad, to już agonia i wolałbym tego uniknąć.
Ale podczas Głównego Szlaku Beskidzkiego byłeś na trasie ponad sto pięćdziesiąt godzin. To ponad sześć dób. To było bezpieczne i rozsądne?
RB: Jak dziwnie by to nie zabrzmiało, to sześć dób, czy tak jak powiedziałeś – sto pięćdziesiąt godzin, to czas, który można sobie jeszcze zaplanować i fizycznie sprostać wyzwaniu. Można przygotować taktykę, zadbać o sprzęt, jedzenie, rozplanować postoje itp. Powyżej tego czasu niezwykle trudno jest przygotować taki bieg. Znajomi, którzy śledzą nas na trasie, nie byliby w stanie przez tak długi czas „czuwać” i być do naszej dyspozycji. Do tego wszystkiego brakuje snu, organizm zaczyna jechać na resztkach paliwa, każdy kilometr kosztuje więcej i więcej, a każda godzina ponad te sto pięćdziesiąt jest niezwykle trudna do przebiegnięcia.
Czy za tym Twoim rozumowaniem idzie jakaś konkretna logika? Chodzi mi o szkołę, według której opierasz swoje rozumowanie.
RB: Myślę, że najważniejszym czynnikiem w tym rozumowaniu jest moje doświadczenie wyciągnięte z Głównego Szlaku Beskidzkiego. Zmęczenie i ciężki plecak, który trzeba było wtedy dźwigać dały do myślenia. Trudno sobie wyobrazić jeszcze większe obciążenie na trasie. Powiedziałem kiedyś do kolegi, że drugi raz mógłbym przebiec te pięćset kilometrów, ale na pewno nie chciałbym być w trasie dłużej. Mógłbym przebiec ten dystans szybciej – myślę, że to jest do zrobienia. Nie chciałbym natomiast błąkać się po tym szlaku przez na przykład sto siedemdziesiąt godzin.
Wciąż mówimy o dystansie pięciuset kilometrów w górach.
RB: Nie da się ukryć, że to ogromny wysiłek. Organizm dostaje nieźle w kość podczas takiego biegu i nawet, gdy ktoś jest znakomicie przygotowany, to cierpi. To naturalne, żaden biegacz pokonujący tak długi dystans nie robi tego z uśmiechem na ustach.
Wysiłek i poświęcenie.
RB: Na pewno poświęcenie też, bo jesteśmy amatorami, a musimy bardzo dużo pracy wkładać w przygotowanie i zorganizowanie kolejnych biegów. Całe nasze życie jest podporządkowane biegom Ultra i gdzieś między codziennymi obowiązkami, pracą czy opieką nad dziećmi każdy musi iść pobiegać lub przygotowywać sprzęt pod kolejne wyprawy. Nie ma z nami opieki medycznej, więc musimy też dbać o nasze zdrowie.
A Ultra musi boleć – to Twoje słowa.
RB: Musi (śmiech). Mam kolegę, który trenuje drużynę szczypiornistów i nazywa takich jak ja wariatami. Zawsze opowiada, że gdy jego zawodnikowi coś dolega, to on po prostu nie trenuje przez kolejne dwa tygodnie i odpoczywa, leczy kontuzję. Gdy nas boli, to biegniemy tak długo, aż przestanie. Lub zacznie boleć co innego. I tak bólem reagujesz na ból, a kolejne kilometry mijają.
Ale w tym wypadku nie boli piętnaście minut, tylko piętnaście godzin albo i pięćdziesiąt.
RB: Umówmy się – boli zawsze. Czasami jest to zwykłe obtarcie lub kamyk w bucie, z którym trzeba sobie poradzić, a czasami ból, który jest spowodowany czymś poważniejszym. Biegacze ultra często przesuwają tę granicę wytrzymałości oszukując samych siebie. Sami wyznaczają sobie granicę i próbują tę barierę bólu podnieść możliwie jak najwyżej. Do tego dochodzą warunki atmosferyczne, zmiana temperatury, ciężki plecak. Same przyjemności.
Mówisz o pokonywaniu bólu, ale pewnie prawda jest taka, że od pewnego kilometra on nie odpuszcza nawet na moment.
RB: Wtedy o nim nie myślisz. Myślami jesteś przy czymś przyjemnym. Mija kilka, kilkanaście kilometrów i faktycznie jest lepiej. To działa.
W ogóle niesamowite jest to, że tak naprawdę Ty bardzo krótko biegasz. Zacząłeś trenować stosunkowo niedawno.
RB: Dokładnie cztery i pół roku temu. Byłem już któryś raz na Biegu Rzeźnika jako kibic. Bardzo spodobało mi się, jak chłopacy wracali z trasy cali brudni, zmęczeni, a zarazem szczęśliwi. Stwierdziłem, że to jest coś, co chcę przeżyć. Już po pierwszym razie poczułem, że doskonale się w tym odnajdę. Pierwszym partnerem biegowym był Michał, który już trenował, więc postanowiłem się do niego przyłączyć. Początkowo chwytałem się każdej okazji do wystartowania w zawodach i z perspektywy czasu uważam, że to nie było dobre. Po kilku sezonach, wielu przebiegniętych kilometrach i ukończonych biegach wiem, że doświadczenie przychodzi z czasem, a biegacz cały czas się uczy. Na pewno pomogło mi to, że od zawsze uprawiałem sport i nie podjąłem decyzji o rozpoczęciu biegania siedząc na kanapie przed telewizorem i nic nie robiąc. Trenowałem piłkę ręczną, potem bardzo długo koszykówkę i na końcu jeździłem rowerem. Pewnego dnia poszedłem biegać i mi się spodobało.
Ale nie porównujmy grania w kosza czy w ręczną z bieganiem pięciuset kilometrów po górach.
RB: Na pewno to są zupełnie inne dyscypliny, ale wychowanie się przy sporcie pomogło mi nauczyć się aktywnego trybu życia. Dziś śmieję się często, że jestem zero-jedynkowy. Zero – nie mam treningu, jeden – mam trening. Nauczyłem się chodzić na trening i wyćwiczyłem w sobie samodyscyplinę, której wymaga uprawianie sportu. Dziś mam w rozpisce bieg na określonym dystansie i po prostu wychodzę z domu i to robię. Jedyne, czego nie nauczyłem się w sportach drużynowych, to ćwiczenia głowy. W kosza czy w ręczną trzeba myśleć o taktyce i niuansach na boisku. Psychikę jednak bardzo mocno kształtuje bieganie. To ono pozwala przetrwać nawet największy kryzys.
A w zasadzie kryzysy – bo ich pewnie jest kilka.
RB: Każdy z nas nastawia się, że kryzysy prędzej czy później przyjdą. Nie ma się co oszukiwać, że cały bieg będzie z górki lub z wiatrem i podczas kilkuset kilometrów nawet nie zdąży się człowiek zmęczyć. Zmęczy się i to potwornie. Ktoś powiedział mi kiedyś, że sto pięćdziesiąt kilometrów można wytrenować, ale później to biegnie się już z wątroby i z serca.
Właśnie – z serca. Jak Twoja żona zareagowała, gdy oznajmiłeś jej, że będziesz biegał Ultra maratony?
RB: Gosia na mój pierwszy występ na Biegu Rzeźnika pojechała ze mną i gdy zobaczyła mnie po trzydziestu kilometrach, gdy dobiegłem do punktu kontrolnego z bananem na buzi, to wiedziała, że to jest to, co będę chciał w życiu robić. Że znalazłem pasję, która mnie pochłania bez reszty. Gosia na każdym kroku mnie wspiera i nawet podczas tego mojego biegu, w którym byłem na trasie sto pięćdziesiąt godzin, cały czas mogłem na nią liczyć. Wiedziałem, że dzwoniąc do niej w środku nocy i czekając, aż wesprze mnie na duchu, na pewno to zrobi. Czyni to często wbrew własnej woli, bo wie, że sprawia mi to ból i nie jest mi łatwo, ale mimo wszystko akceptuje moją pasję i przy każdej nadarzającej się okazji pomaga mi.
Czyli skarb.
RB: Bez wątpienia.
Jaki był cel na początku przygody z bieganiem? Dobiec do mety, zająć konkretne miejsce czy powalczyć o konkretny czas?
RB: Gdy nie miałem jeszcze nic wspólnego z bieganiem to myślałem, że to nie jest sport dla ludzi do końca normalnych. Gdy grałem w piłkę ręczną czy w koszykówkę, to zawsze miałem rywala na odległość łokcia. Rywalizowałem z przeciwnikiem, którego czułem, z którym byłem w kontakcie. W ten sposób pojmowałem walkę o zwycięstwo. Dopiero po pierwszym treningu z Michałem, dzięki któremu zacząłem trenować i biegu na dziesięć kilometrów, którego nie byłem w stanie skończyć, przekonałem się, że bieganie to również rywalizacja. Pamiętam moją złość i niemoc na pierwszym biegowym treningu, gdy już po trzech kilometrach zatrzymałem się i powiedziałem, że nie jestem w stanie dokończyć treningu. Potem pojechałem do rodziny Gosi, która mieszkała trzynaście kilometrów od morza. Codziennie przez dwa tygodnie odległość pokonywałem w jedną i drugą stronę, aż w końcu, kiedy po powrocie z wakacji biegłem z Michałem już nie dziesięć, a dwadzieścia kilometrów, to on się zatrzymał i to on nie dał rady. Był w szoku, jak szybko się rozwinąłem i ile miałem w sobie uporu i woli walki.
I zaczęło się.
RB: I po trzech miesiącach przebiegłem pierwszy maraton, a po jedenastu po raz pierwszy wystartowałem w Biegu Rzeźnika. Potem wziąłem udział w wyścigu na sto kilometrów, a następnie zapisałem się na bieg na dwieście czterdzieści kilometrów, którego nie ukończyłem, bo po czterdziestu kilometrach nadciągnąłem pachwinę. Właśnie ten wyścig na dwieście czterdzieści kilometrów najmocniej siedział mi w głowie i najbardziej chciałem go ukończyć. W następnym roku byłem już czwarty, w kolejnej edycji dostałem udaru i nie ukończyłem, a ostatnio już wygrałem z Łukaszem Saganem w parze. To było takie spełnienie. Jedyny bieg, do którego podchodziłem z konkretnym założeniem i wynikiem, który chcę osiągnąć.
Miałeś predyspozycje do biegania czy wszystko osiągnąłeś dzięki ciężkiej pracy?
RB: Myślę, że dużo zawdzięczam ciężkiej pracy, choć muszę mieć do tego predyspozycje skoro po relatywnie krótkim okresie trenowania zacząłem osiągać w miarę przyzwoite wyniki. Nie startowałem od zera, bo miałem pewne zaplecze wydolnościowe dzięki grom zespołowym i jeździe na rowerze.
Dobra – wyobraźmy sobie sytuację. Jest sto dwudziesty kilometr. Do mety zostało jeszcze trzysta osiemdziesiąt. Co się wtedy czuje? Jak ból przezwyciężyć i ułożyć sobie w głowie, że do końca nie jest wcale aż tak wiele.
RB: Powiem szczerze – na sto dwudziestym kilometrze nic nie ma prawa boleć. Gdy biegłem na dwieście czterdzieści kilometrów, to raczej starałem się nie myśleć o tym, na którym kilometrze akurat się znajduję. Raczej planując sobie trasę wiedziałem, że z punktu A do punktu B jest osiemnaście kilometrów, a nie, że zostało mi jeszcze sto pięćdziesiąt do mety. Człowiek musi w takich sytuacjach spróbować swoją głowę oszukać. Odliczasz kilometry, które dzielą Cię do następnego sklepu, w którym będzie można kupić batona lub strumyku, w którym można się orzeźwić. Czasami biegnąc w lesie i nie mając nic do jedzenia trzeba zadowolić się roślinami. I wtedy perspektywa miejsca, w którym będzie można pożywić się czymś, na co ma się najbardziej ochotę jest swego rodzaju nagrodą. Gdy biegnę sam, to biorę telefon i dzwonię do kogoś, by kryzys minął mi jak najszybciej i jak najmniej boleśnie.
Odnoszę wrażenie, że przy tak ogromnym wysiłku nawet małe rzeczy cieszą.
RB: Z pewnością. Piękny widok, wschód słońca lub przebiegające przez drogę sarny cieszą. Ktoś, kto tego nie doświadczył, na pewno nie zrozumie, o czym mowa. Kiedyś podczas biegu na Kaszubach, gdy wychodziło słońce nad tamtejszymi jeziorami, to aż buzia sama mi się cieszyła. To było tak fantastyczne uczucie, jak podczas najlepszego punktu żywieniowego. Trzeba otworzyć się na takie małe rzeczy, bo to naprawdę pomaga.
Bieganie w samotności jest najtrudniejsze?
RB: Najdłuższym dystansem, który przebiegłem sam było sto siedemdziesiąt kilometrów. Innym razem dziewięćdziesiąt. Na pewno to jest inne bieganie niż bieganie w parze. Dostrzegam plusy i minusy. Każdy partner biega inaczej. Odmiennie reaguje na podbiegi, zbiegi, ma inną długość kroku. O ile w maratonie nie ma to aż takiego znaczenia, o tyle u nas robi to sporą różnicę. Jeżeli mi psychologicznie ktoś pasuje i dobrze czuję się w jego towarzystwie, to nie mam problemu, żebyśmy razem ukończyli bieg. Zawsze powtarzałem, że nie robi mi różnicy, czy dostanę w nagrodę plecak o pojemności sześćdziesięciu czy osiemdziesięciu litrów. W bieganiu w parze jest dużo ważniejszych rzeczy niż wynik sportowy. Gdy decydujesz się biec z kimś, to musisz z tym kimś dobiec razem. Nie można porzucić partnera, żeby zaspokoić swoje ambicje. Gdy jeden ma problem, to drugi mu pomaga i na odwrót. Jesteśmy nawzajem za siebie odpowiedzialni. Gdy stoisz na starcie obok drugiego biegacza podczas maratonu, to jest on dla Ciebie obcy. Gdy startujesz w biegu Ultra, to wiesz, że gość, który obok Ciebie biegnie poda Ci rękę, gdy przewrócisz się lub będziesz miał na trasie problemy.
Cały czas chyba podnosisz sobie poprzeczkę, prawda?
RB: Na pewno chcę poprawić wynik z Głównego Szlaku Beskidzkiego. Czyli nie sto pięćdziesiąt godzin, a sto czternaście, ale już ze wsparciem. Przez całą trasę będzie nam towarzyszył zespół i samochód, który w razie potrzeby będzie do naszej dyspozycji. W każdej chwili będę mógł się położyć, bo będzie przygotowany do tego materac. To na pewno spore ułatwienie i komfort. Chcę również pojechać do Chamonix na UTMB i tam spróbować swoich sił. Zawody we Francji to taka klasyka biegów górskich i ciekawy jestem, jak poradzę sobie na dystansie stu siedemdziesięciu kilometrów.
Chamonix to chyba cel wszystkich biegaczy górskich, prawda?
RB: Na pewno najważniejsza impreza tego typu w Europie. Ja nie lubię takich dużych i obleganych zawodów, ale UTMB to korona biegów górskich i doszedłem do wniosku, że najlepiej jest spróbować swoich sił w tym biegu, gdy jestem jeszcze w dobrej formie i zdrowie mi na to pozwala.
Masz przygotowaną w głowie jakąś anegdotkę, którą opowiadasz znajomym, gdy ktoś pyta Cię o biegi górskie?
RB: Tych historyjek trochę się już zdążyło uzbierać. Pierwsza lepsza – trzysta trzydziesty kilometr, jestem już na lekach przeciwbólowych i antybiotykach. Próbuję rano stanąć na nogi, choć ból jest tak nieprawdopodobny, że stopa nie chce się nawet zmieścić w bucie. Dzwonię do tej mojej kochanej Gosi i mówię jej, że koniec, że nie dam rady. Wtedy ona zadaje mi to dosyć zaskakujące pytanie – Masz otwarte złamanie? Mówię, że nie, ale wydaje mi się, że niewiele brakuje, by kość zaraz pękła. Na co ona, że mam biec i nic mi nie jest. No i owinąłem nogę bandażem, jakimś cudem udało się ją zmieścić do buta i po dwóch kilometrach już biegłem. Pamiętam, że mijaliśmy krowy i nagle padłem na ziemię i zacząłem się śmiać. Kolega pyta co mi jest, a ja mu tłumaczę, że jak będą musieli obciąć mi palce, to nie będzie to wina ani jego, ani moja, tylko Gosi. Na szczęście do dziś mam wszystkie palce (śmiech).
Czyli wygrała psychiką, a pomogło dobre słowo.
RB: Dokładnie. Na tym samym biegu na około pięćsetnym kilometrze w Ustrzykach Górnych biegnę z moim kolegą Kamilem i nagle widzę kątem oka, jak obok mnie podąża ciemna postać. Słyszę po prostu, że kroczy obok mnie. Nic nie mówię, Kamil też jest cicho. Mijają kolejne kilometry, dobiegamy do mety i w końcu, już po wszystkim, zagaduję do niego, że chyba mieliśmy towarzysza niedaleko przed metą. Po czym on mówi, że też go widział, ale nie chciał o tym powiedzieć, bo bał się, że miał zwidy. Myślał, że jemu to się tylko wydaje i tak naprawdę nikogo koło nas nie było.
Czyli oznaka skrajnego zmęczenia.
RB: Czy skrajnego? Trudno powiedzieć, bo przecież na widok mety człowiek rwie do przodu jak szalony, a jeszcze chwilę wcześniej leżał bez życia na trasie. Nie ma rzeczy powtarzalnych, nawet ulubiona kawa w niesamowitej scenerii smakuje jeszcze lepiej. Wypita gorąca herbata w Schronisku Chatka Puchatka do tej pory cieszy moje podniebienie. A wydawać by się mogło, że to nic takiego. Tak samo piękny widoczek, zapach siana lub po prostu uśmiech kogoś spotkanego na trasie. Czasami warto odrzucić poczucie zmęczenia, ból i poświęcić swoją uwagę na uroki, których przecież tak wiele dookoła. Bo poza ogromnym wysiłkiem i poświęceniem bieganie po górach to znakomita przygoda. Z resztą – co tu dużo gadać. Dopóki ktoś nie spróbuje, to na pewno się nie przekona.
FOTO: Jacek Deneka
Łukasz Buszka
Piotr Dymus