Artur Kuciapski. Wicemistrz Europy na 800m z 2014 roku, który chce zrobić wszystko, aby kibic czytający o nim za 20 lat mógł wspominać więcej jego sportowych sukcesów. Chłopak, który ma dopiero 24 lata, a już w jego życiu pojawiło się sporo problemów spowodowanych kontuzjami. Przewidywano mu świetlaną przyszłość, porównywano go do Adama Kszczota, a nawet Wilson Kipketer w wieku 21 lat był od niego wolniejszy. Prywatnie skromny, grzeczny gość, który dzięki chłodnej głowie, pokorze i skromności chce wrócić na szczyt. Cieszy się z tego, że mieszka w Warszawie, a najbardziej służy mu trening… z dziewczynami. Jak sam podkreśla – pracować nad sobą lubi, ale… nie za ciężko. Zapraszamy!

Wywiad został opublikowany na stronie www.laczynaspasja.pl i można go znaleźć również TUTAJ.

Artur, powiedz, co musisz zrobić, żebyśmy za 20 lat czytając o sukcesach reprezentacji Polski w lekkoatletyce przy nazwisku „Kuciapski” było coś więcej niż tylko Zurych 2014?
Artur Kuciapski: Kurde, dobre pytanie – też sobie je ostatnio zadawałem. Na pewno potrzebuję czasu na odbudowanie się. To nie będzie takie proste po tych wszystkich kontuzjach, które przytrafiły się po drodze, ale na ten moment nie mogę narzekać na zdrowie. Dziś, z perspektywy czasu, uważam, że Zurych to był tylko jednorazowy wybryk. Cel jest jednak inny. Chciałbym wrócić do tego biegania z 2014 roku i ustabilizować formę na poziomie, który teraz wyznaczają moje rekordy życiowe. Choć muszę przyznać, że wysoko sobie postawiłem poprzeczkę. Osiągnąłem wtedy trzy wyniki na trzech różnych dystansach, które trudno będzie poprawić.

Wyniki, które trochę ważą – nie tylko w Polsce, ale i na świecie.
AK: Dokładnie. Czy to 1:44,89 na 800m, czy 47.09 na 400m, to dobre rezultaty. Teraz muszę zachować spokój i starać się do tego wrócić.

Wrócić chciałeś już szybciej na swój dawny poziom.
AK: Chciałem wrócić i robiłem wszystko, żeby tak się właśnie stało. Paliłem się do powrotu. Chciałem biegać mocno, szybko, dawać z siebie maksa, by efekty były już, natychmiast.

A to nie o to chodzi.
AK: Właśnie. Mój lekarz mówił, że chodzi o to, abym w zimę ładował akumulator, a latem potrafił go rozładowywać. Ja chciałem w zimę dawać z siebie wszystko i idąc tym tropem, w lato nie byłoby już czego rozładowywać.

W grudniu 2013 roku i styczniu 2014 akumulator był ładowany w sposób właściwy? Pytam z perspektywy czasu.
AK: Myślę, że tak, na pewno tak. Trenowałem dużo spokojniej, lżej. Jakby to dziwnie nie zabrzmiało, to większość treningów wykonywałem z Asią Jóźwik. Robiliśmy te same ćwiczenia, tylko czasami miałem więcej powtórzeń i wykonywałem odcinki szybciej. Mój trener ma to do siebie, że po dołączeniu do jego zespołu, przez pierwszy rok głaszcze. Dba, oszczędza, daje luzy. Dopiero potem dociska śrubę.

Masz zeszyciki treningowe z tamtego okresu? Sprawdzasz sobie, co robiłeś wtedy i po czym był wynik, a co rok później i już wyniku nie dało?
AK: Ja zeszyciku treningowego nie mam, prowadzi go trener. Mam za to rozpiski treningów, bo dostajemy tygodniowy rozkład poszczególnych jednostek, które będziemy musieli w tym czasie wykonać. Takie kartki zbieram, mogę do tego wrócić.

To powiedz mi, co za problem, żebyście spróbowali odwzorować to, co przyniosło wtedy sukces? Ewentualnie wprowadzić pewne korekty i wyeliminować błędy, które wtedy zostały popełnione.
AK: Teraz trenuję mocniej, więcej i szybciej biegam. Jeżeli dostaję – przykładowo – 2km do pobiegnięcia w 6 minut, 1km w 3 minuty, a 500m w 1:20 i każdy z tych odcinków biegam o 5 sekund za szybko, to za tydzień robiąc taki trening, założenia są już inne. Mam biegać szybciej. Nie wiem czy to dobrze, pewnie nie, ale zawsze biegam trochę szybciej, niż powinienem to robić. Mam rezerwy, dobrze się czuję, to dociskam mocniej.

Jakie były widoki w styczniu i lutym 2014 roku na twój sezon? Pamiętasz, co wtedy zakładałeś i czego trener od ciebie wymagał?
AK: Ministerstwo przed każdym sezonem pyta, jakie są plany na sezon i na jaki wynik przygotowywana jest forma danego zawodnika. Po jednym z treningów, nie pamiętam już dokładnie jakim, ale na pewno po jakimś mocnym tempie, usłyszałem, że z tego powinienem pobiec około 1:45,50. Dla mnie to był kosmiczny wynik wtedy. Przychodziłem do grupy z rezultatem 1:48 z hakiem, co było dobrym wynikiem, ale – umówmy się – w Europie czy na świecie bieganie w takim czasie niczego nie daje. Moje oczekiwania były początkowo mniejsze, ale wiedziałem, że dobrze mi idzie, przygotowuję się właściwie i mogę odpalić. Zaczynałem sezon z nadzieją, że 1:46,50 uda mi się biegać, a tymczasem na poziomie 1:46 ustabilizowałem się i potrafiłem taki wynik osiągać regularnie.

Twój trener potrafi doskonale wycelować z formą. Praktycznie co do dnia trafić z optymalną dyspozycją. Powiedz, jak tobie to wszystko układał nie mając pewności, że ty w ogóle pobiegniesz w finale mistrzostw Europy?
AK: Myślę, iż trener zakładał, że mój udział podczas tamtych mistrzostw zakończy się na półfinale. To był wtedy mój poziom. Gdy już dostałem się do finału, to oczywiście celem był medal, ale odnoszę wrażenie, że wtedy plasował mnie na miejscach 5-6. Przeglądając skład finału i formę chłopaków, to tak można było mnie wypozycjonować. Aczkolwiek – podczas takich imprez nie można mówić, że ten jest faworytem, a tamten nie ma szans. Wyniki i nazwiska nie biegają. Liczy się tylko tu i teraz.

W finale wystąpiło trzech Polaków – ty, Adam Kszczot i Marcin Lewandowski. Był w ogóle plan, żeby pobiec to drużynowo i zgarnąć trzy medale?
AK: Nie, nie było takiej rozmowy – każdy pracuje na swoje konto. Wspólna rozgrzewka tak, ale już na bieżni walczymy indywidualnie. W Zurychu nie było mojego trenera. Nie ukrywam, że więcej czasu spędzałem z opiekunem Adama, trenerem Królem.

No właśnie, co wtedy? Słuchasz rad jego czy nie pytasz o zdanie, bo nie wypada?
AK: Mi bardzo podczas mistrzostw pomógł psycholog, który był tam z nami. Dzięki niemu czułem się bardzo pewnie, mimo że byłem debiutantem na tak wielkiej imprezie. On mi wpoił to, co ci przed chwilą powiedziałem. Nie biegają nazwiska i wyniki. Każdy ma swój cel, który musi sobie wizualizować dzień czy dwa przed startem. Ma zrobić wszystko, żeby go osiągnąć. Nie oglądać się na innych, nie zaprzątać sobie głowy czymś, na co nie ma wpływu. Pełna koncentracja na celu, który ma zostać osiągnięty.

I co myślał sobie 21-letni Artur Kuciapski dzień przed startem?
AK: Szczerze?

Tylko szczerze.
AK: Wyobrażałem sobie właśnie to, co się stało. Wszystko, kalka w kalkę wyglądało to tak, jak sobie zaplanowałem.

Mogłeś sobie wizualizować złoto. Wiesz, jak kraść to miliony.
AK: To prawda, ale sam bieg, finisz, wyprzedzanie na ostatniej prostej, rozkładanie rąk na mecie i ceremonia medalowa, to było już to, co sobie naprawdę wyobrażałem. Oczami wyobraźni widziałem, jak to się dzieje. Dzień później udało się to przełożyć na rzeczywistość.

Ten finisz to też tak naprawdę niesamowita historia. Nikt nie dawał ci szans, że to może się udać.
AK: Długo się do niego zbierałem, to prawda. Chciałem ruszyć 250m przed metą. Nie było jak przyspieszyć, czułem, jakby ktoś trzymał mnie za plecy. Pomyślałem, że ruszę 200m przed końcem. Znowu – nie idzie, nie ma szans.

Zaryzykuję stwierdzenie, że 150m przed metą również nie ruszyłeś.
AK: (śmiech) Dokładnie. Gdy jednak byłem już na ostatniej prostej i zobaczyłem pierwsze trzy tory zajęte, to przypomniały mi się słowa pewnego trenera, który mówił, że najważniejsze są na finiszu ręce. Gdy one mocno pracują, pomagają na końcówce. I faktycznie – gdy oglądam ten bieg, a widziałem go już mnóstwo razy, to zawsze zwracam na nie uwagę. To dzięki nim zająłem drugie miejsce. To one napędziły mnie na końcówce i pozwoliły zająć drugie miejsce.

Pamiętasz moment przekroczenia mety, euforię tuż po?
AK: Pewnie, że pamiętam. Niesamowite przeżycie. Euforia, radość – nie powiem teraz nic odkrywczego.

Co robiłeś po biegu? Udzieliłeś wywiadów, pozowałeś do zdjęć i?
AK: I poszedłem na komisję antydopingową. Jak już wróciłem do hotelu, to radość reszty kadrowiczów, gratulacje i klepanie po plecach. Na pewno niemała niespodzianka, bo nikt nie spodziewał się, że uda mi się tak znakomicie pobiec i zdobyć medal.

A co z after party? Bo w sumie to o to mi chodziło.
AK: Imprezą zainteresowany nie byłem, bo nie lubię chodzić w takie miejsca, alkoholu też unikam. Zdarza się wypić piwo lub wino, wtedy też z tego co pamiętam, to wypiłem piwo czy drinka, ale na pewno nie było nic mocniejszego ani imprezy do białego rana. Zjadłem, wypiłem i spędziłem czas z resztą reprezentacji.

Telefon zwariował?
AK: Powiem ci szczerze, że półtora tygodnia odpisywałem na wiadomości, gratulacje. Nie spodziewałem się, że to wszystko będzie aż na taką skalę.

Jak wyglądały twoje relacje z Marcinem Lewandowskim, który zajął wtedy 5. miejsce? Wiesz, to on miał zdobyć medal, a ty dopiero zbierać doświadczenie.
AK: Wyglądały normalnie, jak wcześniej. Powiem więcej – chyba nawet poprawiły się.

Zaczęto mówić, że sukcesy zaczął odnosić kolejny uczeń z „polskiej szkoły biegania 800m”? Bo przyjęło się mówić, że skoro sukcesy w tej samej dyscyplinie, to u nas jest jakiś specjalny system, który was kształtuje.
AK: Na pewno. Trzeci zawodnik z jednego kraju zdobył medal na wielkiej imprezie. Od zawsze nas szanowali na świecie.

Pytanie, czy coś takiego, jak nasz system szkolenia, w ogóle obowiązuje. Czy po prostu urodziło się trzech chłopaków w jednym kraju w ciągu kilku lat i odnoszą sukcesy, a system szkolenia nie ma z tym nic wspólnego.
AK: Mamy na pewno jakieś swoje sposoby, ale z drugiej strony – każdy z nas trenuje sam u boku innego trenera. Na pewno młody zawodnik patrząc na chłopaków, którzy już mają sukcesy, ma inną motywację. Myśli sobie, że skoro oni mogą, zdobywają medale i osiągają znakomite wyniki, to on też może.

Ty tak miałeś?
AK: Na pewno. Gdy zaczynałem na poważnie trenować, to przyglądałem się Adamowi Kszczotowi. On miał zupełnie inne rozpiski, jeździł już po obozach, biegał 10 sekund szybciej ode mnie, ale zdarzało mi się wyjść z nim na rozbieganie i porozmawiać. To dużo daje, kiedy widzisz, że pod skrzydłami tego samego trenera masz gościa, który już liczy się w Europie czy na świecie. Gdy porównywane nasze wyniki z grup juniorskich i młodzieżowych, to również wyglądało to bardzo podobnie. To działa na wyobraźnię i zachęca do jeszcze cięższej pracy.

Oglądałeś finał olimpijski z Aten w 2004 roku?
AK: Tak, a czemu pytasz?

Bo tam też Jurij Borzakowski nie był faworytem do medalu, a dzięki pieronującej końcówce wygrał. Gdy oglądałem oba biegi, to odnosiłem wrażenie, że są niemalże identyczne.
AK: To prawda, Jurij wygrał dzięki niesamowitemu finiszowi. Co bardzo ważne – on też przygotowywał się do tego dystansu biegając 400m. Ja zawsze czuję się znakomicie, gdy przed startami robię dużo szybkości. Krótsze odcinki zwiększają moją prędkość, co na zawodach pomaga mi na ostatnich metrach. Mam nadzieję, że w tym roku jedno okrążenie będę biegał częściej. Muszę porozmawiać z trenerem, żebym częściej próbował swoich sił na 400m.

Zerknąłem na wyniki, jakie w wieku 21 lat osiągało czterech zawodników – Kszczot, Lewandowski, Kipketer i Borzakowski. Tylko ten ostatni miał lepszy rezultat od ciebie w tym wieku.
AK: A Kszczot nie? Ani Kipketer?

Nie, tylko Borzakowski.
AK: To muszę ci przyznać, że teraz mnie zaskoczyłeś.

No właśnie, wtedy, po Zurychu, mówiono ci, że masz wszystko, aby być nie tylko rekordzistą Polski, ale i zawodnikiem, którego czeka bieganie na poziomie – nie wiem – 1:42?
AK: Wiadomo było, że to wynik dobry, jak na tak młody wiek i stosunkowo krótki staż treningowy, nawet bardzo dobry, ale ja mimo wszystko skromniej do tego podchodziłem. Mówisz nazwiska – Kszczot, Lewandowski, Kipketer, Borzakowski. Pierwsi dwaj multimedaliści na wielkich imprezach, Kipketer były rekordzista świata, Borzakowski mistrz olimpijski. Dwóch potrafiło zdobyć wiele medali i biegać dużo, dużo szybciej niż te moje 1:44,89, dwóch skończyło kariery będąc gwiazdami na tym dystansie. Ja do tej pory mam jeden medal na swoim koncie. Porównując się nawet z Polakami, to jest to tak naprawdę nic. Sukces był, spektakularny, duży, ale chce się więcej. By do końca życia nie postrzegano mnie jako gościa, który raz błysnął, a potem przepadł.

A takie głosy pojawiały się na twój temat?
AK: Do mnie bezpośrednio nie docierały, ale pewnie były osoby, który tak mogły mówić. Gdy nie uda mi się już nigdy niczego osiągnąć, to za 20 lat przy moim nazwisku będzie albo tylko Zurych, albo nikt nie będzie sobie zadawał trudu, by rozkminiać, co dzieje się z Kuciapskim. Był, nie ma, raz wystrzelił i przepadł – ludzie znają już takie historie.

A jak ty reagowałeś na to, gdy nagle przestałeś robić progres? Oczekiwania twoje i wobec ciebie wzrosły, a ty zamiast kolejnych życiówek zacząłeś biegać coraz wolniej.
AK: Powiem ci szczerze, że dopiero teraz dostrzegam, że czas leczy rany. Rozumiem to doskonale, choć jeszcze dwa lata temu nie potrafiłem się pogodzić z tym, że zamiast na trening idę do lekarza, a zamiast biegania poświęcam swój czas rehabilitacji. Dziś wiem, że za mną poważne kontuzje, które eliminowały mnie z treningu. Nie drobne urazy, które można sobie dwojako tłumaczyć. Dwuletnia walka z bólem, przy której się nie dało. Już w Zurychu mnie bolało. Wtedy jednak zaciskałem zęby – można było z tym biegać. Późniejsza przerwa była jednak niezbędna. Ciągnęło się to bardzo długo, ale komfortu z treningu nie było żadnego.

Ty chyba nie jesteś z tym marudzących, prawda?
AK: No właśnie nie jestem i nie wiem czy to dobrze. Trener przychodzi i pyta: – Artur, jak tam? Zawsze odpowiadam: – Okej, jest dobrze. Nie, nie jest. Nie było. Przynajmniej nie zawsze. Zauważam jednak, że przychodząc do trenera i rozmawiając z nim, sugerując, że może dziś potrenuję lżej, bo źle się czuję czy jestem zmęczony, plan bywa modyfikowany.

Z trenerem relacje masz dobre?
AK: Tak, bardzo. Przykłada się do swojej pracy, interesuje się, jest na każdym treningu, wie wszystko o nas, jako o grupie. Ja przez tą zimę nie odpuściłem żadnej jednostki. Przetrenowałem mocno i sumiennie wszystko. Na początku trener miał wątpliwości, czy wciąż mnie pod swoje skrzydła. Nigdy wcześniej nie pracował z chłopakiem, który biega 800m w 1:48. Stwierdził, że w wielu przypadkach trening dziewczyn działa również na chłopakach. Trochę więcej powtórzeń i szybciej, ale schemat jest ten sam. Stąd pierwszy rok przepracowałem asekuracyjnie. Jestem typem zawodnika, który nie lubi się mocno zajeżdżać na treningach. Przepracować tak – sumiennie i systematyczne realizować kolejne założenia, ale już nie tyrać. Pełna moc ma być na zawodach – wtedy akumulator, o którym już mówiłem, zostaje rozładowywany.

Nie brakowało ci trochę autorytetu u trenera? Gdyby miał przed tobą dwóch mistrzów Europy, to miałbyś do niego więcej szacunku?
AK: Nie, nie miałem czegoś takiego. Przychodziłem do grupy będąc przekonanym, że to jest najlepsza droga dla mnie. Miejsce, w którym będę mógł się rozwinąć. Miałem kolegę, który przyszedł na AWF do Warszawy i mówił, jak to wszystko tu wygląda. Do tego atmosfera w grupie – znakomita, a nie ukrywam, że to bardzo pomaga. Idę na trening i wiem, że będę poza ciężką pracą mógł porozmawiać z ludźmi, których lubię, pośmieję się, pożartuję. Trener przede mną miał dziewczyny, które osiągały dobre rezultaty. Do tego zostały mi stworzone perfekcyjne warunki do biegania. Obóz w Portugalii. W Łodzi mogłem o tym tylko pomarzyć, a dziś jest to po prostu jeden z elementów przygotowań do sezonu. Dogadywałem się z trenerem, a odnoszę wrażenie, że Warszawa to moje miejsce na ziemi. Obozy są ciężkie, często monotonia zabija optymizm. Wróciłem tutaj i znowu odpoczywam. Chodzę na treningi z uśmiechem na ustach, mimo że fizycznie jestem zmęczony. Te wszystkie czynniki mają wpływ na to, że jest mi tu dobrze. Dobrze, że podjąłem decyzję o przenosinach. Tu mogę wspiąć się na jeszcze wyższy poziom.

Mówiłeś o żartach. To ty żartujesz czy z ciebie żartują?
AK: Raczej ja żartuję, robię jaja. Pamiętam, jak kiedyś pozamieniałem numerki od pokojów przy kluczach. Pojechaliśmy gdzieś na zgrupowanie, już nie pamiętam gdzie, i kilka numerów źle sparowaliśmy. Zaczęło się od masażysty, który zrobił aferę w recepcji. Podszedłem dyskretnie do tego gościa, który tam pracował i mówiłem, żeby nie dawał drugich kluczy. Zgubiły się i koniec. Dziewczyny najpierw się z niego śmiały, ale potem też nie mogły wejsć do pokoi. Trener szczęśliwy poszedł do siebie i mówił, że idzie się kąpać, czym tylko podburzał resztę. W końcu zacząłem sugerować, żeby wymienili się kluczykami. Zaczęli coś kumać. W końcu sparowali je właściwie i weszli do pokojów. Dowiedzieli się, że to ja. Musiałem do końca zgrupowania uważać, żeby mi nic nie wywinęli.

Ale wiesz – karma wraca. Tu nie ma zmiłuj.
AK: Wiadomo. Kiedyś poszedłem na trening bez majtek. Miałem spodenki z wszytymi gaciami, ale nie miałem de facto pod nimi bielizny. I robiłem jakieś ćwiczenie, schyliłem się, wypiąłem tyłek i podbiegła Asia Jóźwik i ściągnęła mi spodenki. Jeszcze nigdy się tak szybko wyprostowałem. Co było śmiechu – nie pytaj.

Czyli żarty cały czas.
AK: Dokładnie. Kiedyś Emilia Ankiewicz spała, a my znaleźliśmy kartę od jej pokoju pod drzwiami. Była z Asią właśnie w jednym pomieszczeniu, ale ta gdzieś poszła. Poprzebieraliśmy się z chłopakami w prześcieradła i poszliśmy do niej do pokoju. Coś tam niby kumała, ale rano, gdy z nią gadaliśmy, to nie wiedziała, że taka sytuacja w ogóle miała miejsce. No mówie ci – atmosfera jest okej. To na pewno pomaga.

A co na to trener? Z jednej strony tytan pracy, a z drugiej?
AK: A z drugiej jest pierwszy do żartów. Uwielbia, gdy coś się dzieje, sam jest pierwszy do takich akcji. Z tym akurat nie ma problemu.

Czyli nie złości się, że Kuciapski to, Jóźwik tamto.
AK: Nie, co ty. Na obozach bardzo często foliujemy taśmą futrynę. Robimy taką pajęczynę, której z daleka nie widać. Gdy jest ciemno, a ktoś tego nie zauważy, to wiesz co się dzieje. Stary numer, ale zawsze sprawia nam wiele radości.

Jaki jest plan na ten sezon? Impreza docelowa, to mistrzostwa świata w Londynie. Tam jedziesz… właśnie, po co tam jedziesz?
AK: Gdy rozmawiamy sobie teraz, to na pewno myślę o Londynie, ale nie będę teraz snuł planów, że chcę medalu lub czegoś w tym stylu. Trzeba mieć w sobie więcej pokory, skromność popłaca. Wolę sobie w głowie to układać, a wypowiadać się ostrożnie. Niczego to nie zmieni, a pewnie znajdą się tacy, którzy to zapamiętają i zaczną rozliczać w razie niepowodzenia. Mój cel na teraz, to dobrze wejść w sezon. Przetrzeć się, zbudować formę. Postartować, ustabilizować się na pewnym poziomie.

Potem zaatakować życiówkę.
AK: Takie są życzenia, wiadomo, ale póki co o tym nie myślę. Dzielę sobie ten sezon na kilka etapów. Małymi kroczkami chcę osiągnąć wiele. Póki nie zrobiłem pierwszego kroku, nie myślę o drugim. Wyznaczam sobie krótsze odcinki i mniejsze cele po drodze.

Dzwonią w ogóle ludzie do Artura Kuciapskiego i chcą go zaprosić na swój mityng?
AK: Do mnie nie – nad wszystkim czuwa mój menadżer. On dzwoni, pyta, planuje, robi wszystko, żeby było jak najlepiej. Ja dostaję informację końcową, bilety i wszelkie informacje, które są mi potrzebne przez wylotem bądź wyjazdem.

Czyli profesjonalizm – nie zawsze tak to wygląda.
AK: Tak i ja to bardzo doceniam. Cieszę się z tego co mam, cieszę się z tego gdzie jestem. Trzymaj kciuki za mnie, ja będę dbał o zdrowie. Jak ono będzie, powinno być dobrze. Musi być dobrze.

 

KOMENTARZE