Damian Kostrzewa to szczypiornista, który debiutując w drużynie Bogdana Wenty miał już na swoim koncie udział w Mistrzostwach Świata Juniorów i Mistrzostwach Europy Młodzieżowców. Gdy seniorską koszulkę z orzełkiem na piersi wkładał na siebie po raz pierwszy, to obok niego w szatni siedzieli tacy zawodnicy, jak Artur Siódmiak, Marcin Lijewski i Grzegorz Tkaczyk. Sam miał wiele pokory w sobie wchodząc do wielkiego sportu, a teraz, jako 29-letni zawodnik, liczy na to, że do reprezentacji jeszcze wróci. Za nim kilka wzlotów, ale i sporo upadków, przez które uciekło mu przez palce sporo kariery. Żeby zapracować na kolejne powołanie przestał… pić alkohol. Mimo że w międzyczasie sporo czasu spędził na kozetce u lekarza, to smaku piwa już prawie nie pamięta. Jak sam podkreśla – jeżeli to ma chociaż w 1% pomóc mi w lepszej grze, to z pewnością warto spróbować. Zapraszam!
Wywiad został opublikowany na stronie www.laczynaspasja.pl i można go przeczytać również TUTAJ.
Piłka ręczna to raczej nie jest sport, w którym młodzi mają łatwiej, prawda?
Damian Kostrzewa: Kurde, chyba to u każdego zawodnika wygląda inaczej. Nie ma żadnej zależności. Młody zawodnik może być dobry, ale jego prawdziwą wartość poznaje się wtedy, gdy potrafi odnaleźć się w trudnym momencie. Gdy nie idzie, a mimo wszystko jest w stanie dać z siebie coś więcej, co będzie z pożytkiem dla całej drużyny. Gdy wszystko się układa, a twoja drużyna wygrywa wysoko, to można rzucać po 10-12 bramek i wszyscy są zadowoleni. Gdy jednak pojawia się problem, gorszy dzień, to wtedy nawet nie 10 czy 12, ale 2-3 golami można dać swojej drużynie impuls, który potrafi odwrócić losy rywalizacji. I właśnie zawodnik, którego na to stać, jest dojrzałym szczypiornistą. Który umie wziąć odpowiedzialność na swoje barki i poradzić sobie z presją w niełatwym meczu.
Często obserwuję to w boksie – Michał Cieślak urodził się w 1989 roku, a ludzie traktują go jak juniora.
DK: Trochę tak jest. Pamiętam, gdy debiutowałem w kadrze, to miałem 19 lat i wtedy ludzie mogli mnie nazywać młodym. Dziś spotykam się z opiniami, że dwudziestoparoletni chłopak ma jeszcze czas i trzeba dać mu chwilę. No nie, w pewnym wieku ten okres się kończy i nie można zaciemniać obrazu. Mike Tyson zdobywał tytuł mistrza świata w wieku 20 lat i wszystkim wydawało się, że jest już gotowy do tego, by wygrywać z każdym. Czas jednak pokazał, że psychicznie czegoś mu brakowało, by być na szczycie przez długie lata. Niby był gotowy, a jednak coś poszło nie tak. Presja była na nim zbyt duża – nie umiał sobie z tym poradzić. Dla mnie młody pięściarz to taki, który teraz zdobył medal na igrzyskach olimpijskich. On jest jeszcze młody, ma czas, choć też nie zawsze po krążki na olimpiadzie sięgają juniorzy.
Ty w wieku 19 lat pojechałeś na pierwsze mistrzostwa świata. Była to impreza juniorska, w Bahrajnie, podczas której zajęliście 6. miejsce. Powiedz, czy po takich doświadczeniach z dużym szczypiorniakiem, można w dalszym ciągu mówić o braku doświadczenia u zawodnika?
DK: Młody wiek na pewno powodował, że margines błędów przeze mnie popełnianych był wtedy szerszy. Miałem nad sobą parasol ochronny, który na wypadek tego, gdybym zrobił coś nie tak, zasłaniał mnie przed krytyką. Doświadczenie jednak mówiło co innego. Sporo meczów miałem już rozegranych, gra w reprezentacji nie była dla mnie niczym nowym, presji nie było, więc sam wobec siebie byłem wymagający. Nie szukałem usprawiedliwienia i nie tłumaczyłem sobie, że nie jestem jeszcze gotowy.
Pierwsze powołanie do dorosłej reprezentacji – świat zwariował czy taka kolej rzeczy – wyróżniający się zawodnik w młodzieżowej reprezentacji trafia do pierwszego zespołu?
DK: Raczej taka kolej rzeczy. Na tle rówieśników wyglądałem dobrze, byłem bardzo bramkostrzelnym zawodnikiem, nie chcę mówić, że to była kwestia czasu, ale gdzieś wiedziałem, że tak może wyjść. Na pewno sporą rolę przy pierwszym powołaniu miał Daniel Waszkiewicz. U nas był trenerem w AZS AWFiS Gdańsk, w reprezentacji pełnił rolę drugiego szkoleniowca. Miał wgląd w moje poczynania każdego dnia, widział, jak pracuję i jak się rozwijam. To pomogło.
Jak czułeś się siadając w szatni obok wicemistrzów świata? Tkaczyka, Jurasika, Lijewskiego, Siódmiaka?
DK: Na początku grzecznie zapytałem, gdzie mogę usiąść. Część zawodników grała w Polsce i z nimi znałem się już z boisk ligowych. Większość chłopaków z kadry Wenty grała jednak za granicą. Duża część z tego w Bundeslidze. Gdy byłem w pierwszej klasie liceum, to mój brat, który pracował na ochronie, spotkał Marcina Lijewskiego. Poprosił go o autograf, bo wiedział, że będę z tego bardzo zadowolony. Dwa lata później zadebiutowałem w kadrze i byłem już w jednej drużynie z Marcinem. Dziś dalej pracujemy ze sobą w Wybrzeżu. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że warto marzyć. Marzyć, wierzyć i robić wszystko, żeby temu szczęściu pomagać.
Nie było gwiazdorzenia w kadrze Wenty? Na zasadzie – młody, podaj piłkę!
DK: Nie spotkałem się z tym, ale wydaje mi się, że jestem na tyle zdyscyplinowanym zawodnikiem, że wiem, jak należy się zachować i co robić, żeby nie podpaść. Wiedziałem, na co mogę sobie pozwolić, a co muszę robić, żeby chłopacy mnie zaakceptowali i przyjęli do drużyny. Z wieloma zawodnikami kontakt złapałem praktycznie od razu. Pamiętam, że momentalnie zaprzyjaźniłem się z Bartkiem Jaszką. Wiekowo zbliżeni do mnie zawodnicy siłą rzeczy byli mi bliżsi. Łatwiej było do nich dotrzeć. Wracając do biegania po piłkę – nie, nie było takiej sytuacji. Każdy robił swoje i nie musiałem się wykazywać, żeby komuś się przypodobać. Oni byli zasłużeni, ale dzięki ciężkiej pracy, którą to sobie wywalczyli. Gwiazdorstwa nie było – to na pewno. Nawet poza boiskiem zdarzało nam się pójść większą grupą na miasto lub po prostu spędzić ze sobą trochę czasu. Kiedyś kręciliśmy się gdzieś po klubach w Bydgoszczy. Był Artur Siódmiak, Bartek Jurecki i ktoś jeszcze – już nie pamiętam. Wchodzimy do kebaba i zaczepił nas jakiś gość, który chciał, abyśmy mu się dorzucili do piwka. Olaliśmy go i wchodzimy do środka, a tam mocno zmęczony koleś czeka na swoje jedzenie. Podchodzi Siódym i mówi, że poprosi większą porcję mięsa, bo jest gruby i się zwykłą nie naje. I czekamy na kebaby, odbiera Bartek, potem ja i nagle wołają Artura. On idzie, a ten koleś, który przysypiał na stoliku krzyczy: – Gruby, twoje jedzenie! Naśmialiśmy się z tego. Z resztą, sam Siódym się z tego śmiał.
Miałeś chrzest w reprezentacji?
DK: Nie, nie miałem. Zawsze byłem charakternym zawodnikiem i na pewno rzeczy nie pozwalałem sobie. Do tego starsi zawodnicy doceniali to, że siłowo byłem bardzo dobrze przygotowany do seniorskiego grania, mimo młodego wieku. Kiedyś nawet Lijek idąc podczas jednego ze zgrupowań w hotelu wszedł po coś do mnie do pokoju i leżałem bez koszulki. Spojrzał i mówi, że powinienem grać w filmach pornograficznych. Tak dobrze jestem zbudowany. Generalnie dużo śmiechu, a mniej złośliwych żartów i szyderki.
Słabsze charaktery mają trudniej? Wiesz, ktoś pozwoli sobie na ciśnięcie, to potem nie ma życia.
DK: No wiadomo, to żadna tajemnica, że w każdej szatni jest ktoś, z kogo można pożartować. Czasami jednak bywa tak, że taka osoba na boisku potrafi wygrać mecz i zamyka usta wszystkim tym, którzy mieli z niego bekę. Mówię, to wszystko raczej w dobrym tonie, a nie złośliwie czy mając na celu obrażenie kogoś.
Polska liga miała wtedy renomę? Najlepsi z naszej reprezentacji grali w Bundeslidze.
DK: Wiadomo było, że najlepsi ligowcy prezentują wysoki poziom, ale wszyscy wiedzieli, że aby osiągnąć naprawdę światowy level, trzeba było wyjechać. Takie dwa kierunki, o których się zwykle najczęściej mówiło, to Niemcy i Hiszpania. Trzon kadry stanowili zawodnicy spoza naszej ligi, a reszta była dobierana z polskich parkietów. Nie uważam, żeby wtedy poziom naszej ligi był słaby. Nie, był wysoki, ale brakowało trochę promocji rozgrywkom. Teraz już to ruszyło, pod tym kątem jest zdecydowanie lepiej.
W sezonie 2012/2013 byłeś najlepszym strzelcem w naszej lidze. Liczyłeś, że powołania będą wysyłane do ciebie jedno za drugim? Łatka młodego zawodnika została już wtedy odklejona, a ty zniknąłeś z radarów Bogdana Wenty.
DK: Nie liczyłem na regularne powołania, ale miałem nadzieję, że one będą – nie ma co ukrywać. Wiedziałem, że tytuł króla strzelców może mi w tym pomóc, ale nie zagwarantuje mi pierwszego placu z urzędu, bo w reprezentacji gra wielu lepszych chłopaków i wygranie z nimi rywalizacji będzie bardzo trudne.
Co czuje chłopak, który wyróżnia się w polskiej lidze, a nie dostaje swoich szans w kadrze? Który jest dobry, ale o miejsce w drużynie musi rywalizować z najlepszymi na świecie.
DK: Powiedziałeś jedno, ważne słowo. „Szansa”. Musi zostać swoją szansę. Ciężko jest komuś coś udowodnić lub przeskoczyć pewien poziom, jeżeli nie ma się ku temu pewnych sposobności. Gdy nie grasz regularnie, a dostajesz okazje do zagrania kilku, kilkunastu minut raz na jakiś czas, to nie masz szans się rozwinąć i pokazać pełni swoich umiejętności. Gdy już jesteś na boisku, to chcesz dać z siebie wszystko, usztywniasz się, co też nie zawsze dobrze wpływa na twoją grę.
Bogdan Wenta nie chciał wpuszczać do reprezentacji nowych zawodników?
DK: Nie, to nie tak. Nie byłem po prostu lepszy od swoich konkurentów o tyle, żeby dać mi szanse. Byliśmy pewnie na zbliżonym poziomie, ale doświadczenie nie było po mojej stronie. Jeśli jest możliwość wyboru pomiędzy zawodnikami o takich samych umiejętnościach, to trener najczęściej decyduje się na tego, który zna lepiej zespół, był już na zgrupowaniu, zna chłopaków i ma doświadczenie. Tego nie miałem, a sportowo nie byłem wyraźnie lepszy.
Można być uznanym w świecie zawodnikiem nie będąc reprezentantem swojego kraju?
DK: Ciężko. Żeby pokazać się szerszej publiczności i zademonstrować swoje umiejętności to trzeba pojechać na wielki turniej. Bycie dobrym ligowcem spowoduje, że zostaniesz zapamiętany właśnie jako średniak, który na swoim podwórku wygrywał mecze. Reprezentacja daje większe możliwości, otwiera nowe furtki.
Pojawił się w twoim życiu moment, w którym byłeś sfrustrowany? Czułeś, że robisz dużo i idzie ci dobrze, a mimo wszystko brakuje efektów tej ciężkiej pracy.
DK: Miałem, w Kielcach, choć tam szedłem jako czwarty skrzydłowy. Wiedziałem, że o regularne minuty będzie bardzo ciężko. Wiedziałem, że brakuje mi doświadczenia, a te można było zebrać tylko dzięki regularnej grze. Takiej nie było, bo cały tydzień zasuwałem, by dowiedzieć się przed meczem, że na boisko nie wyjdę. Stąd też ucieszyłem się, że pojawił się temat mojego przejścia do ekipy z Kwidzyna. Trenowałem z myślą, że cały tydzień zostanie wynagrodzony w weekend, gdy zagram. Nie, jak miało to bardzo często miejsce w Kielcach, obserwowaniem gry kolegów z perspektywy trybun.
Trudno jest się przestawić z myśleniem będąc w Kielcach i grając o najwyższe laury i nagle przechodząc do Kwidzyna, czyli słabszego zespołu?
DK: Chciałem zrobić coś inaczej, a nie co innego. Zacząłem dawać z siebie więcej i ślepo wierzyłem, że to w końcu zaprocentuje. Krokiem w tył nie było przejście do Kwidzyna, bo tam była szansa na regularną grę. To w gruncie rzeczy jest najważniejsze. Nie koszulka, w której się występuje czy miasto, w którym mieszkam. Gra, najlepiej regularna i dobra. Spróbuj nie robić czegoś przez trzy tygodnie i nagle zrób to – wypadasz z obiegu. Tak samo jest ze sportowcem.
Czy gdybyś nie miał po drodze tyle problemów zdrowotnych, to byłbyś dziś olimpijczykiem, który stanowi o sile obecnej reprezentacji Polski?
DK: Trudno jest mi się do tego odnieść. Czynnikiem, który pewnie też zahamował mój rozwój, był brak menadżera. Kiedyś myślałem, że taka osoba jest mi zupełnie niepotrzebna. Uznawałem, że sam poradzę sobie z wszystkim i ktoś taki jest zbędny. Jak się później okazało – to był mój błąd. Obserwuję po prostu często, że gorsi zawodnicy są dużo dalej, bo ktoś potrafił lepiej poprowadzić ich karierę. Nie zawsze poziom sportowy ma decydujące znaczenie w podpisywaniu kontraktów i zmienianiu klubów. Sport to biznes, ale to przecież żadna tajemnica.
Młodzi zawodnicy wchodzący do kadry mieli duże mniemanie o sobie? Jak to wyglądało za Wenty?
DK: Nie, myślę, że nie. Nikt nie miał tak, że ktoś wchodził to szatni i jemu się cokolwiek należało. Raczej wszyscy zdawali sobie sprawę, że dziś powołanie jest, a jutro może go nie być i należy robić wszystko, żeby na kolejne zgrupowanie znowu przyjechać. Nic nie było za darmo i każdy takiej reguły musiał zaakceptować. Nawet jak ktoś jest dobry, to musi robić wszystko, by cały czas się rozwijać. W innym wypadku na każde miejsce było kilku chętnych.
Czy po górkach i dolinach, kilku zakrętach jesteś dziś mocniejszym zawodnikiem? Zbudowało cię to?
DK: Myślę, że tak. Na pewno nie zrażam się niepowodzeniami – tego się już nauczyłem. Gdy przytrafia się kontuzja, tak jak ostatnio, to bardziej niż przeżywać to i załamywać ręce wierzyłem, że zaraz będzie okej i znowu będę grał. Zmieniło mi się myślenie, sposób postrzegania problemów. Może brakuje mi umiejętności i szczęścia, ale na pewno nie wiary. W każdej chwili jestem gotowy do działania i patrzę z optymizmem na to, co może przynieść przyszłość.
Liczysz na to, że zmiana trenera w reprezentacji pomoże tobie do niej wrócić?
DK: Każdy po zmianie trenera czeka zawsze na pierwsze powołania selekcjonera. Każdy ma czystą kartę, wszystko może się wydarzyć. Niby całej drużyny nie można zmienić, ale zawsze jest szansa, że pojawią się nowe twarze lub starzy zawodnicy wrócą do łask. Trochę na to liczę – nie będę tego ukrywał. Zawsze w takiej sytuacji przypomina mi się przykład Adama Wiśniewskiego. Też borykał się z poważnymi kontuzjami, długo go w zespole nie było, ale potem wrócił za kadencji Michaela Bieglera, zyskał bardzo mocną pozycję i zdobył medal na Mistrzostwach Świata. Jego historia pozwala mi jeszcze bardziej wierzyć, że nie ma rzeczy niemożliwych i wszystko może się wydarzyć, jeżeli sumiennie na to będę pracował.