Efektywność. Strzelam, że to było słowo, które najczęściej przed tym spotkaniem trener Piotr Nowak powtarzał swoim podopiecznym. Nie fajerwerki w przodzie i wielka improwizacja w obronie, a konsekwentnie i mądrze realizowane założenia taktyczne, które pozwolą Lechii wygrać. I to wygrać już po raz siódmy w tym sezonie. Po raz szósty przewagą zaledwie jednej bramki.

Idąc jakiś czas temu na mecz Lechii można było spodziewać się tak naprawdę wszystkiego. Gładkie 3:0 i pełna dominacja? Nic prostszego! Męczarnie z outsiderem i głupio stracone punkty? Ba, żeby to raz! Błędy w końcówce i przegrany mecz, który wydawał się już być dawno rozstrzygniety? Znamy takie historie. Tym czasem od pewnego momentu w Gdańsku panuje porządek. Wojskowy rygor i konsekwencja w każdym tego słowa znaczeniu. Mówiąc o profesjonalnej drużynie piłkarskiej te określenia wydają się być jak najbardziej na miejscu, ale… no właśnie. Każdy wie jak jest. Cała ta gdańska układanka wyglądać zaczyna tak, jak od początku oczami wyobraźni widział to Piotr Nowak. Mądrze, pewnie, powtarzalnie.

Odnoszę wrażenie, że początek spotkania z Ruchem był tym, co opiekun biało-zielonych już jakiś czas temu chciał zaszczepić w swoich zawodnikach. Pełna koncentracja od początku spotkania i mocne wejście w mecz. Dziś efektem tego były dwie szybko strzelone bramki. Jako, że powszechnie wiadomo, że 2:0 to bardzo niebezpieczny wynik, Lechia siadła. Oddała inicjatywę i straciła bramkę kontaktową. Bramkę, która tym razem nie miała wpływu na wynik końcowy, ale która już któryś raz w tym sezonie kazała Lechii mieć się na baczności do ostatnich minut meczu. Mając w pamięci zwłaszcza spotkania z Wisłą i Koroną przed własnymi kibicami obawiałem się, że tym razem nie uda się tego dowieźć. Znowu się udało, 3 punkty. Łącznie już 22.

Lechia zwykle słabo wznawiała rozgrywki. Stare ludowe powiedzenie głosiło, że gdańska ekipa kiedyś dobrze w sezon weszła – tak przynajmniej żartowano w niektórych regionach Polski. Dziś sytuacja wygląda tak, że nie wielka niegdyś Wisła, broniąca tytułu Legia, tytułowany kilka razy w XXI wieku Lech czy rewelacyjny przed rokiem Piast, a Lechia rozdaje karty w polskiej lidze. Wiecie, co napawa mnie optymizmem przed kolejnymi meczami? Mam wrażenie, że ANI RAZU w tym sezonie podopieczni Piotra Nowaka nie rozegrali jeszcze dobrego spotkania. Lechia miała dobre momenty. Przeważnie była lepsza od swoich rywali. Ani razu jednak sceptycznie podchodzący do polskiego futbolu kibic, nie usiadł po meczu i nie zaczął klaskać. Tego jeszcze nie było. I skoro ta jazda na czwartym, a nie piątym biegu pozwala przodować w tabeli, to tylko należy się cieszyć. To tak jak w biegach eliminacyjnych na 1500 metrów na igrzyskach olimpijskich. Kto ma wejść do finału, to i tak wejdzie. Faworyci  – w razie niespodziewanych problemów – wszystko załatwią klasycznie – na ostatnim okrążeniu. Lechia swoje kłopoty również potrafi zażegnać chwilowym zrywem.

Przeglądam ligową tabelę i patrzę kątem oka na Legię Warszawa. Możecie się śmiać, ale to w dalszym ciągu najpoważniejszy rywal Lechii w walce o mistrzowski tytuł. Na tę chwilę – minus 12. Za tydzień bezpośredni mecz w Warszawie.

 

Liga będzie jeszcze ciekawsza.

 

 

KOMENTARZE