Marudzenie – to nasza cecha narodowa. Narzekamy praktycznie non stop. Nie ważne, czy mamy ku temu sensowny powód, czy też nie. Do niedawna kibice Lechii Gdańsk mieli pełne prawo stroić głupie miny patrząc na to, co wyprawiali ich ulubieńcy na boisku. Od jakiegoś czasu jest jednak znacznie lepiej, ekipa z nad morza regularnie punktuje i plasuje się w czubie tabeli. Co na to sympatycy biało-zielonych? Marudzą! Oczywiście, że mniej niż kiedyś, oczywiście, że bardziej szukają dziury w całym niż swoje nastroje opierają na konkretnych faktach, ale coś w dalszym ciągu burzy ich znakomity nastrój.

Wszystko zaczęło się w momencie, gdy do Gdańska zawitał Franz-Josef Wernze. Oczywiście nie mowa tu o sympatycznym Niemcu, a o pieniądzach, które biznesmen postanowił wpompować w klub. Wcześniej Lechia radziła sobie w lidze dosyć przeciętnie. Od momentu wejścia do Ekstraklasy(sezon 2008/2009) biało-zieloni kończyli rozgrywki na miejscach: 11, 8, 8, 13, 8. W międzyczasie Lechii wybudowano nowy stadion, który miał rozpocząć nową erę. Plany na przyszłość, choć momentami bardzo ambitne i sięgające daleko ponad to, do czego w Gdańsku można było przywyknąć, zwykle kończyły się jednak na zwykłym gadaniu. Aż pojawiła się kasa, która miała to zmienić. Zaczęto kupować, zmieniać, zatrudniać, zwalniać. W skrócie: zaczęło się dziać.

I to zaczęło się dziać bardzo szybko. Już kilka miesięcy po tym, jak Wernze przyjechał do Gdańska, klub znad morza wykręcił najlepszy wynik w historii klubu – 4 miejsce. Wtedy – spory sukces, który dawał podstawy do tego, by z optymizmem patrzeć w przyszłość. Problem w tym, że do dziś tego wyniku nie udało się poprawić.

Do czego zmierzam? A no do tego, że na początku tego 2014 roku Lechia wydawała się być ligowym średniakiem. Na pewno nie zespołem, który musi się obawiać o to, że w lidze się nie utrzyma, ale też i nie zespołem, który cokolwiek musi. Miejsce 10 na koniec kampanii? Powalczmy za rok o pierwszą połowę tabeli i będzie okej. Miejsce 8? To taki nasz optymalny poziom. Cokolwiek powyżej 8 miejsca? Bardzo ładnie, za rok powalczymy o europejskie puchary.

I czas leciał. Sprawdzono ciężarówkami kolejnych piłkarzy, rozbudowywano szatnie i szyto kolejne koszulki. Tę samą procedurę konsekwentnie powtarzano w kolejnych okienkach transferowych. Czas mijał, wydatki rosły w zastraszającym tempie, balonik z oczekiwaniami kibiców względem drużyny rósł w oczach, a Lechia dalej nie prezentowała się na miarę oczekiwań. Z jednej strony kartka papieru z rozpisanym składem wyjściowym i graczami rezerwowymi wskazywały, że Lechia może w końcu pokusić się o coś ekstra. Czas jednak mijał, a drużyna w dalszym ciągu zawodziła. Rezygnowano z kolejnych piłkarzy, zwalniano trenerów. Burdel jak na tureckim straganie.

Po Thomasie von Heesenie została spalona ziemia – piłkarze nie potrafi znaleźć wspólnego języka ze szkoleniowcem i nie grali wraz z nim do jednej bramki. I paradoksalnie, gdy kibicowska frustracja sięgnęła punktu kulminacyjnego, Lechia odpaliła. Sprawdzono Piotra Nowaka, który swoją charyzmą, osobowością i poczuciem humoru od razu zaskarbił sobie sympatię piłkarzy. Wprowadził nowe rządy, jasno przedstawił włodarzom swoją wizję budowy wielkiego zespołu i do tej pory konsekwetnie się go trzyma. Mimo, że momentami nie wygląda to wszystko tak, jakby sobie tego biało-zielony kibic życzył, to zespół poczynił gigantyczny progres względem tego, co było jeszcze niespełna rok temu. Gdy przypadek gonił przypadek, a dobre spotkanie było przeplatane słabym występem całego zespołu. Teraz widać spokój i harmonię, a drużyna gra pod dyktando swojego dyrygenta. Faceta, który jakimś cudem potrafił poskromnić piłkarskie ego kilku gagatków i na tej podstawie zbudować coś, co w końcu może zaskoczyć.

Gdy Lechia w poprzednich latach od samego początku sezonu zawodziła na całej linii i bardziej niż w walce o poprawę historycznego, 4 miejsca, próbowała uciułać jakiekolwiek punkty, by móc ze środka tabeli patrzyć na strefę spadkową, fani narzekali. Wtedy jednak marudzenie było w pełni uzasadnione – taki klub i takie wyniki? Przecież to wstyd! Teraz, mimo że Lechia na otwarcie sezonu dostała gonga od beniaminka, a w kolejnych spotkaniach również nie grała na miarę swoich możliwości, to spotkania zazwyczaj wygrywała. Mimo, że 3:1 z Wisłą, 3:2 z Koroną czy spotkania wygrane jedną bramką z Cracovią, Jagiellonią czy Lechem nikogo w pełni nie przekonywały, to skończyły się ZWYCIĘSTWAMI gdańskiego zespołu. Nie rozumiem zatem głosu ludu, który cały czas miał jakieś ale. A to, że piłkarz X jest bez formy, piłkarz Y nie nadaje się do niczego, a Lechia gra słabo, bo ma furę szczęścia i tylko dzięki niemu pokonuje kolejnych rywali. KOGO tak naprawdę interesuje – jak? W jaki sposób Lechia wygrywa? Nawet gdy drużyna prezentuje się słabo, a sędzia daje karnego z czapy w 94 minucie spotkania przy bezbramkowym remisie, to trzeba za to podziękować, podejść do piłki i strzelić gola. Nie ma, że nie zasługujemy, byliśmy słabsi i to rywal kontrolował spotkanie. To jest piłka, tu wrażenia artystyczne nikogo nie interesują. Z tego co pamiętam, to zdecydowanie częściej Lechia frajersko przegrywała mecze niż je szczęśliwie wygrywała. I wtedy nikt, kto z Gdańska wyjeżdżał z punktami, nie kajał się i nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Brał, co dawał los i po cichu oddalał się w bezpieczne miejsce, by nikt mu tej zdobyczy przypadkiem nie odebrał. Tylko w Gdańsku ciągle mają jakieś obiekcje. Ciągle coś nie pasuje.

 

Bo jeżeli kibice Lechii czekają na fajerwerki i spektakularne zwycięstwa jedno za drugim, to niestety muszę co niektórym ostudzić nastroje. Lepiej może już nie być. A wymęczone zwycięstwo po słabym spotkaniu w końcowym rozrachunku ma takie samo znaczenie jak piątka wbita frajerom z psiej wółki.

KOMENTARZE