„Wyobraź sobie, że podczas meczu Polska – Grecja otwierającm Euro, oglądając się za plecy zauważyłem gościa podobnego do Emmanuela Olisadebe. Siedział kilka rzędów za mną. Przyglądam się uważniej, macham – Emsi! Jako, że po meczu z USA, tym wygranym na koniec mundialu, dał mi swoją koszulkę z tamtego spotkania, to ja od 2002 wszystkie mecze drużyny narodowej oglądałem ubrany właśnie w nią. Emsi siedzi ze swoją żoną i znajomymi, a ja każę im uważnie przyglądać się temu, co zaraz zrobię. Oni wytężają wzrok, patrzą się w moją stronę, a ja odwracam się plecami do nich i pokazuje napis „Olisadebe”. Oniemiał. Zrobił wielkie oczy, bo zapomniał, że tę koszulkę mi podarował. Nosiłem ją podczas meczów kadry, ale zazwyczaj je przegrywaliśmy. Dziś koszulkę podczas meczów reprezentacji nosi moja żona, a ja ubieram trykot Sebastiana Mili, który dostałem od niego po tym zwycięskim boju z Niemcami. To chyba taki mój talizman, bo od tego historycznego zwycięstwa na Narodowym kadra nie przegrywa. Wystarczyło zmienić koszulkę.” Potężny wywiad z Tomaszem Smokowskim, zapraszam!
Przygotowując się do wywiadu, czytając i słuchając o tych wszystkich biegowych dokonaniach, zamknąłem komputer, odkurzyłem swoje Asicsy i zrobiłem dyszkę po Warszawie.
Tomasz Smokowski: Bardzo dobrze, to dobry znak! Spora w tym rola Twittera, który pomógł wypromować nam całą akcję. Zaczęło się od tego, że Andrzej Twarowski dodał wpis idąc na trening z hasztagiem #rusz4litery. Zrobił to spontanicznie, w swoim stylu – lekko żartobliwie. Ja idąc pobiegać zrobiłem to samo, kto inny również wrzucił do sieci to hasło i tak kolejne osoby zaczęły się bawić w ruszenie swoich czterech liter sprzed telewizora i aktywne spędzanie wolnego czasu. Odzew był natychmiastowy – dostawaliśmy mnóstwo maili, w których ludzie uprawiający sport, umieszczali coraz bardziej popularne hasło pod swoimi zdjęciami. Zapisałem się nawet na bieg w drużynie #rusz4litery i jak się później okazało było wiele osób, które chciało wystąpić w mojej drużynie. Jeden bramkarz – to ciekawa historia – wysłał mi zdjęcie swoich rękawic, które na rzepach zamiast imienia i nazwiska, miał namalowany hasztag #rusz4litery. Kosmos.
Siła Twittera.
TS: Dokładnie. Dostaliśmy wiele maili, w których ludzie dziękowali nam za to, że dzięki całej akcji postanowili zmienić swoje życie i teraz aktywniej spędzają czas. Napisał do nas jeden chłopak z nowotworem, który dzięki #rusz4litery zaczął znowu wierzyć w siebie, wychodzi z domu, rusza się i stara się normalnie funkcjonować. Poza tym, że Twitter w pracy dziennikarza jest bardzo pomocny, to mnie często męczy. Dla takich akcji jak ta i dlatego chłopaka uważamy, że było warto. Lepiej się z tym czujemy.
Gdy pierwszy raz trzymałem mikrofon w ręku, to moim rozmówcą był Paweł Janas. U Ciebie też jednym z pierwszych wywiadów był ten z byłym selekcjonerem reprezentacji Polski, prawda?
TS: Zgadza się. To był mój drugi wywiad na żywo, bo pierwszym była rozmowa z sędzią Kostrzewskim. Byłem bardzo zestresowany, bałem się tego wywiadu. Byłem gówniarzem, który nie bardzo wiedział, jak ma do tego podejść. Żeby było jasne – Paweł Janas również był zestresowany. Jeśli z nim gadałeś, to wiesz, jaki to jest człowiek. Bardzo specyficzny. Oglądałem niedawno film o początkach Canal+ i tam pojawiło się kilka moich początkowych wywiadów. Nie mogłem na to patrzeć. Byłem zestresowany, spięty i widać, że język mi się plątał.
No i uczyłeś się pytań na pamięć przed wywiadem.
TS: Właśnie, jeszcze te pytania na pamięć – tragedia. Byłem tak przejęty całą sytuacją, że postanowiłem pytania ułożyć sobie wcześniej, a na antenie po prostu odtworzyć je z pamięci. Do tej pory je pamiętam.
Miałeś się wtedy na kim wzorować?
TS: Nie, bo nie było w tamtych czasach telewizji sportowej, która zajmowałaby się tylko sportem. Nie było kogoś, kto chodziłby z mikrofonem wokół boiska i robił wywiady na żywo prosto z murawy. Ja, jako dwudziestoparoletni chłopak, który nigdy wcześniej nie pracował w telewizji, również nie wiedziałem, jak mam się zachować i co w danej sytuacji powiedzieć. Wszystko robiłem na czuja. Mimo, że mało osób mnie oglądało, bo Canal+ nie był od razu tak powszechny, jak jest teraz, to byłem bardzo zdenerwowany przed każdym wejściem na wizję.
Podpatrywałeś we Francji pracę tamtejszych dziennikarzy oglądając Canal+?
TS: Zdecydowanie. Będąc we Francji obserwowałem, jak funkcjonuje telewizja sportowa i jak pokazywane są rozgrywki ligowe. Zanim u nas wystartował Canal+, to we Francji funkcjonował on już 8 lat. Tydzień w tydzień jeżdżono na stadiony i opakowywano produkt pod tytułem „mecz piłkarski”. Ja, będąc wtedy młodym chłopakiem, byłem tym zafascynowany. Dla mnie to wszystko było nowe, wszystko było WOW. Gdy aplikowałem na stanowisko dziennikarza do Canal+, to Janusz Basałaj za główny argument, który przemawiał na moją korzyść, uważał właśnie to, że dorastałem we Francji i znałem zasady, według których funkcjonuje tamtejsza telewizja.
Nie pozostało nic innego, jak skopiować ten francuski format i spróbować odtworzyć go w Polsce.
TS: Na pewno francuski Canal+ był czymś, co po kilku latach funkcjonowania można było podpatrywać. Początki są trudne – wiadomo, ale gdy coś działa już kilka lat, to siłą rzeczy staje się coraz lepszym produktem. I tak też było z Canal+ we Francji. Pewnego dnia Janusz Basałaj zaprosił całą redakcję do takiego pomieszczenia i zapytał:
- Widzieliście jak TVP robi sport?
- Tak – wszyscy odparliśmy.
- To my mamy go robić zupełnie inaczej.
Nie było powiedziane jak, ale miało być inaczej. I my też długo się docieraliśmy. Długo kombinowaliśmy, jak to wszystko ma wyglądać i co należy poprawić. Niejako przecieraliśmy szlaki wszystkim telewizjom sportowym w Polsce, które dopiero później zaczynały funkcjonować.
Kiedy poczułeś, że jesteś rutyniarzem?
TS: Trochę to musiało potrwać. Nie da się mieć naturalnego luzu, naturalnego flow, kiedy jesteś młodym chłopakiem, który dopiero od jakiegoś czasu pracuje w telewizji i wszystkiego dookoła się uczy. To znaczy wtedy pewnie wydawało mi się, że jestem naturalny, wyluzowany i pewny siebie, ale patrząc na to z perspektywy czasu wiem, że tak nie było. Taki moment przyszedł chyba wtedy, gdy podczas magazynu Sport+ coraz częściej wraz z Andrzejem Twarowskim pozwalaliśmy sobie na różnego rodzaju żarty na antenie. Siedzieliśmy nad skrótami często do 2 w nocy i byliśmy na tyle zmęczeni, że objawem tego, jak mamy już wszystkiego doś,ć była ta głupawka. Gdy ona się pojawiła, byliśmy już bardziej pewni siebie i wiedzieliśmy, na co możemy sobie pozwolić. Wczesniej obawialiśmy się tego, co powiedzą ludzie i czy nie dostaniemy po uszach za to, że żartujemy z gośćmi, gdy – de facto – dzieje się coś na serio. Gdy pojawiły się te żarty, poczuliśmy, że zaczynamy coraz bardziej odgrywać samych siebie przed kamerą. Bo prywatnie każdy z nas lubi się pośmiać czy pożartować. Taki styl pracy i takie odgrywanie ról prowadzącego zdecydowanie lepiej nam wychodzi. Możemy pokazywać swoje „ja” na wizji, czyli po prostu naturalnie się zachowywać.
Do tej pory w studio bywa wesoło.
TS: Wiesz, to jak w każdym towarzystwie. Siedzi kilku kolegów przy stole i wielce prawdopodobne, że jednego nagle dopadnie głupawka, która będzie potrafiła zarazić całą resztę. Ostatnio na przykład prowadziłem z Twarożkiem studio i swój mecz w eliminacjach do Ligi Mistrzów rozgrywała Viktoria Pilzno. Przeglądamy składy, a na ławce rezerwowych drugim bramkarzem z numerem 13 jest Petr Bolek. Zaczęliśmy się tak z tego śmiać, ktoś rzucił jakimś głupim żartem na jego temat i Bolek był bohaterem całego wieczoru. Omawiający to spotkanie Piotr Laboga, który w redakcji ma ksywę „spięty” usiadł z nami przy stole gotowy, by opowiedzieć coś o tym spotkaniu, a my zamiast na poważnie zapytać – Piotrku, powiedz nam kilka słów o tym spotkaniu, zanim zaczniemy pokazywać skrót, to wypaliliśmy – Piotrek, zanim zaczniemy omawiać to spotkanie powiedz nam, jak spisał się Petr Bolek, bo cały czas zastanawialiśmy się, czy udźwignie presję tego spotkania. Piotrek zrobił oczy jak pięć złotych, i nie ma się mu się czemu dziwić. Sam w sobie Bolek śmieszny nie jest, ale dla nas był bohaterem tego spotkania, mimo że nawet nie powąchał murawy.
Nie zawsze jest jednak głupawka.
TS: Pewnie, że nie. Ja tylko mówię o sytuacjach, w których jest sporo śmiechu. Tak poza tym, to jesteśmy w pracy i widz, który włącza Ligę+ Extra chce obejrzeć magazyn o piłce nożnej, a nie o wygłupach Twarowskiego ze Smokowskim. Do każdego programu bardzo długo się przygotowuję, analizuję to, co wydarzyło się w danym meczu, zapisuje sobie najważniejsze informacje, by w niedzielę wieczorem być jak najbardziej profesjonalnym. Jestem przekonany, że tak samo robią moi redakcyjni koledzy. Ktoś powie – tyle lat prowadzisz te programy, więc nie musisz się tyle przygotowywać. I tak i nie. Z jednej strony faktycznie znam specyfikę tego środowiska i nie muszę co tydzień zaczynać od zera, bo jakąś wiedzę już mam. Z drugiej jednak, wymagania nie tylko widzów, ale i moje względem samego siebie są coraz wyższe. Jestem już na jakimś poziomie i nie mogę sobie pozwolić na to, że przez nieprzygotowanie merytoryczne do programu, widz pomyśli, że ten Smoku to w sumie leci na fantazji. Nic z tych rzeczy. Mimo, że nie umawiamy się z Andrzejem, że Ty teraz mówisz to, ja to, po czym ty zapowiadasz, a ja zapraszam na skrót, bo ten automatyzm już mamy, to od strony merytorycznej wszystko jest starannie przygotowane. Tydzień w tydzień.
Ile czasu minęło, zanim piłkarze zaczęli się z Tobą liczyć? Dzwoniłeś przykładowo do Łukasza Surmy i chciałeś umówić się z nim na wywiad, a on nie szukał głupich wymówek, tylko chciał przyjechać do Warszawy i pogadać z Tomkiem Smokowskim.
TS: Trochę musiało to potrwać. Musiałem pojeździć na różne mecze, poznać trochę ludzi i dopiero, gdy po raz któryś spotykałem się z danym piłkarzem, witałem się z nim, byłem rozpoznawalny i widziałem akceptację w jego oczach, to zacząłem nabierać pewności siebie. Jestem osobą, która raczej sceptycznie podchodzi do swoich umiejętności, swojej wiedzy i rutyny. I trochę czasu zajęło mi, zanim stałem się dziennikarzem, który prosto z mostu potrafił powiedzieć – Łukasz, nie chrzań, tylko pakuj się w samochód i dawaj do nas na wywiad. Musisz być i koniec.
Pomogła Korea?
TS: Na pewno. Jadąc z reprezentacją do Korei po raz pierwszy miałem okazję, by przez dłuższy czas przebywać z najlepszymi polskimi piłkarzami. Coś jak teraz Wiśnia, z tym, że ja miałem jeszcze wstęp do szatni. Najpierw grupa musiała mnie zaakceptować jako człowieka, dopiero później jako dziennikarza. Z czasem zaczęliśmy się kumplować i ta granica dziennikarz-piłkarz zaczęła się zacierać. Nie było już formalnego – Panie Marku, tylko – Marek, choć pogadamy. Wtedy nabrałem wiary w siebie i zacząłem jako dziennikarz pokazywać swoje właściwe oblicze.
Tomek Hajto robił wszystko, byś zniechęcił się do piłkarzy w tej Korei.
TS: Tomek chciał mnie wypuszczać jak młodego chłopca, ale ja mu się nie dawałem. Testował mnie – to prawda. Na początku byłem jego ulubieńcem. Wiesz, nowy w grupie, małolat, redaktorek. Chciał zobaczyć jaka będzie moja reakcja, gdy będzie ze mnie żartował. Zdziwił się, bo nie tylko potrafiłem sporo na przyjąć, ale jeszcze odpowiadałem. Z czasem wyczuł, że jestem charakterny i potrafię mu się odgryźć. Nabrał przez to do mnie szacunku. Widział, że nie boję się konfrontacji z nim i szybko znajduję wspólny język z resztą drużyny. Pod koniec pobytu w Azji podszedł do mnie, objął mnie i powiedział, że jestem w porządku kolesiem. Zdobyłem jego akceptację. To pomogło mi w późniejszej karierze dziennikarskiej.
Kiedyś było trudniej rozmawiać z piłkarzami?
TS: Nie tyle trudniej, ale kiedyś piłkarze nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. Nie byli przyzwyczajeni do mediów. Gdy już rozmawiali z dziennikarzami, to Ci zadawali im tak banalne pytania, że ich odpowiedzi oscylowały wokół – Musimy walczyć, damy z siebie wszystko lub – Postaramy się skoncentować i dobrze wejść w to spotkanie. Tyle. Teraz to się zmienia. Piłkarze naprawdę mają wiele do zaoferowania. Mają więcej zainteresowań, znają języki obce, potrafią się składnie wypowiedzieć i szybko uczą się obcowania z kamerą. Wiedzą, że kontakt z dziennikarzami, a co za tym idzie – z kibicami jest niezwykle istotny. Pamiętam jak pierwszy raz przyszedł do nas Arek Milik czy później Bartosz Kapustka. Fantastyczni rozmówcy. Biła od nich charyzma i pewność siebie. Widać było, że mają do siebie dystans, nie boją się wchodzić w te nasze gierki psychologicznę, a z drugiej strony potrafią odpowiedzieć ciekawie na pytanie, które wcale nie wymagało niewiadomo jakiej odpowiedzi. Jestem przekonany, że taki Bartek Kapustka pojechał do Leicester i tam również chodzi z podniesioną głową. Nie wstydzi się, chodzi uśmiechnięty i nie boi się tego, że ktoś się z niego naśmiewa. To jest ta zmiana w sposobie myślenia, która na przestrzeni lat jest bardzo widoczna.
Piłkarze nie boją się przychodzić do Ligi+ Extra?
TS: Niektóry się zastanawiają. Ostatnio Adam Marciniak miał obawy przed przyjściem do studia. Nie wiedział czy da radę, czy nie wygłupi się na antenie i czy nie będziemy go chcieli z Andrzejem wyprowadzić. Mówiłem – Adam, nikt nie będzie chciał Ci zrobić krzywdy. Nie było jeszcze u nas piłkarza, który po programie czułby się źle z tym, że wypadł niekorzystnie. I co? Adam bardzo fajnie z nami porozmawiał, szybko złapał naturalny luz, doskonale wczuł się w panujący klimat i nagraliśmy bardzo fajny odcinek. Jak wracał do domu, to napisał mi sms-a z podziękowaniami i stwierdził, że takich wywiadów to mógłby udzielać częściej.
Często spotykasz się z opinią, że jesteście cukierkowi?
TS: Zdarzają się takie opinie. Powtarzałem to już wiele razy, ale chyba wypada to powiedzieć raz jeszcze: gdybym miał codziennie obrzydzać sobie swoją pracę na siłę, to już dawno bym nie pracował w tej branży. Jasne i oczywiste jest, że polska liga poziomem sportowym nawet nie podchodzi pod angielską czy hiszpańską. Przecież to jasne jak słońce. Gdybym miał przykładać tę samę miarkę do naszych rozgrywek i tego, co dzieje się w Anglii, to bardzo szybko stwierdziłbym, że polscy piłkarze kopią się po czole. Pytanie, co miałoby mi to dać? Ponarzekałbym i co? Za granicą poziom futbolu jest wyższy niż u nas. My się jednak ciągle rozwijamy. Póki co, nie zawsze ma to jeszcze przełożenie na boisku, ale ciągły progres jest widoczny. Gdyby któryś z nas chciał być zawsze obiektywny, to po obejrzeniu szlagieru w Hiszpanii czy Anglii, nikt o zdrowych zmysłach nie włączyłby spotkania Górnika Łęczna z Pogonią Szczecin. My sami mamy świadomość, że to wszystko jest wolniejsze i gorsze , ale ludzie mimo wszystko bardzo się tym interesują. Często rozmawiam z chłopakami z Weszło, które swoją renomę zbudowało w zupełnie inny sposób niż my. Uderzają z grubej rury we wszystko, w co można uderzyć. Mówię – Panowie, skoro ta nasza liga jest taka żenująca, to po co wy non stop o tym piszecie? Uśmiechają się tylko pod nosem, bo również są zdania, że to co nasze trzeba oglądać niezależnie od tego, ile jest w tym sportowej jakości. Tak to już jest, że koszula najbliższa ciału ma najwyższą wartość.
Marcin Rosłoń powiedział mi kiedyś, że woli komentować w pierwszej kolejności mecz ligi polskiej, a dopiero później angielskiej. Nie na odwrót.
TS: Wiadomo – inne tempo, inny poziom. Premier League czy Primiera Division są bardzo atrakcyjne dla kibica, bo występują tam najlepsze drużyny na świecie i najlepsi piłkarze. Musimy jednak patrzeć na naszą Ekstraklasę trochę z innej perspektywy i również dostrzegać w niej to, co piękne. A uważam, że to naprawdę są ciekawe rozgrywki. Może szlagier kolejki nie pasjonuje nas tak, jak ten w Anglii czy Hiszpanii, ale spotkania budzą naprawdę dużo emocji i warto je oglądać.
Kiedy poczułeś, że jesteś na swoim dziennikarskim „Mount Evereście”?
TS: Nie czułem nigdy czegoś takiego. Do swojej pracy podchodzę w sposób bardzo analityczny. Niektórzy zarzucają mi, że mój komentarz jest bardzo chłodny. Wynika to pewnie po części z tego, że ja już podczas transmisji staram się oceniać, co zrobiłem dobrze, a co źle. Głowa pracuje i nie potrafię zatracić się w komentarzu do tego stopnia, że po spotkaniu nie wiem, co powiedziałem w danej sytuacji. Po skończonym spotkaniu czy programie jestem w stanie usiąść i od razu wypunktować, co zrobiłem dobrze, a co należy potrafić. Do swojego „Everestu” nie doszedłem, bo ja generalnie rzadko kiedy jestem w pełni zadowolony z tego, co robię. Zawsze mam do siebie jakieś uwagi. Bywam zadowolony, bo zdaję sobie sprawę, że zrobiliśmy dobry program, ale też często łapie się na czymś, co było zrobione niewystarczająco dobrze i nad czym jeszcze trzeba popracować. Mamy w Canal+ taką zasadę, że po programie siadamy i analizujemy, co było fajne, a co nie. I takie analizy poprzez rozmowę bardzo nam pomagają. Każdy ma swoje spostrzeżenia, każdy ma swoje uwagi, a przyświeca nam wspólny cel, żebyśmy byli jak najlepsi.
Był moment, w którym byłeś z siebie dumny?
TS: Tak, oczywiście. Zdarzyło się kilka razy, gdy analizując całą sytuację, naszą pracę i to, jak wygląda nasz „produkt” doszedłem do wniosku, że odwaliliśmy kawał znakomitej roboty. Że udało się nam coś osiagnąć, zrobić, zbudować. Że nie jesteśmy banalną stacją telewizyjną tylko naprawdę dajemy radę. Miałem takie przedświadczenie, że inna redakcja sportowa w tym kraju nie zrobiłaby tego tak dobrze, jak my to zrobiliśmy. Weźmy na przykład taką Multiligę. Dziś zrobiliśmy ich ponad 20. Jesteśmy rutyniarzami – nie ma się co czarować. Gdy jednak zaczynaliśmy, relacje z ośmiu różnych stadionów, gdzie na każdym toczy się równoległe spotkanie, każdy reporter musi zdać relację ze swojego miejsca pracy, a technicznie to wszystko musi być dopięte na ostatni guzik, bylo dla nas sporym wyzwaniem. Pomyśl sobie – sześć godzin transmisji, wszędzie coś się dzieje, trzeba odnaleźć się się momentalnie w danej sytuacji i potrafić wybrnąć z problemów, które niewątpliwie nadejdą. Raz zdarzyła się sytuacja, w której podczas Multiligi padły nam wszystkie komputery. Nie było kontaktu z nikim. Wtedy wykazać musieliśmy się my – prowadzący. Tak zwane szycie. Masz trzy minuty, podczas których nie miałeś nic zaplanowane, a musisz je w taki sposób wypełnić widzowi, by ten nie wiedział, że improwizujesz. Na szczęście mamy już na tyle doświadczenia i obycia w tym, co robimy, że nie boimy się powiedzieć naszym odbiorcom, że nie możemy im nic pokazać, bo mamy problemy techniczne. I po tym komunikacie jak gdyby nigdy nic dalej gadamy o piłce. Przez to, że jesteśmy tak długo w branży i przyzwyczailiśmy wszystkich do profesjonalizmu, to te błędy są nam wybaczane.
Widziałem kiedyś kulisy Multiligi i tam nie byłeś wyrachowanym i chłodnym dziennikarzem.
TS: No tak, taka jest moja rola. Jestem finalnie odpowiedzialny za cały program, więc mam za zadanie tak te wszystkie klocki poukładać, by widz dostał produkt jak najwyższej jakości. Mamy co prawda wcześniej ułożony schemat, jak to wszystko ma wyglądać, ale przez to, że jesteśmy na żywo, a zdarzenia dzieją się w sposób nieprzewidywalny, to moim zdaniem jest, by te zmiany szybko wpowadzać w życie. Mobilizacja jest ogromna, a emocje udzielają się nawet komuś, kto tych Multilig przerobił juz 20. Wiem, że mamy dobry zespół i na pewno sobie poradzimy, ale jako osoba, które ma przewodzić w tej grupie, jestem szczególnie zmotywowany, by wszystko było wykonane perfekcyjnie.
Czy przez to, że tak długo siedzisz w dziennikarstwie i widziałeś już tak naprawdę wszystko, czujesz, że jesteś już pozbawiony takiej młodzieńczej zajawki? Czy potrafisz się emocjonować meczem Zagłębia z Jagiellonią?
TS: Tej młodzieńczej zajawki zostałem poniekąd pozbawiony w momencie, gdy poznałem to środowisko bliżej. Gdy posłuchałem kilku historii, jak piłkarze spędzają swój wolny czas i jakimi są ludźmi prywatnie. Na końcu słuchasz historii o kupowanych i sprzedawanych meczach, które dopiero po kilku latach wychodzą na światło dzienne. To trochę jak z utratą z dziewictwa lub z pierwszą miłością. Jest ekscytacja, po czym przychodzi się do codziennego życia, które nie wzbudza już takich emocji. Ja tej zajawki mam może trochę mniej niż kiedyś, ale w dalszym ciągu potrafię się zajarać meczem piłkarskim. Jakiś czas temu byłem z Marcinem Baszczyńskim w Paryżu na meczu Ligi Mistrzów i tak świetnie się podczas niego czułem, że aż powiedziałem do Marcina, że to jest to, co najbardziej uwielbiam w tym zawodzie. Poczułem się tak samo jak wtedy, gdy zaczynałem. Oczywiście, że jadąc na trzy z rzędu nudne mecze Ekstraklasy, tej zajawki jest mniej, ale trzeba dostrzegać w naszych rozgrywkach to, co ciekawe. A ciekawych wątków i historii nie brakuje.
Pamiętasz swój drugi występ w Asie Wywiadu u Patryka Mirosławskiego?
TS: Tak.
Jednym z wątków, który poruszyliście, była wasza ówczesna dominacja na rynku telewizji sportowych. Dla kibica piłkarskiego byliście wtedy liderem, który nie miał relatywnej konkurencji. Minęło trochę czasu, powstała telewizja Eleven, której redaktorem naczelnym jest właśnie Patryk Mirosławski. To był dla was cios? Jak Ty się do tego odniesiesz?
TS: W ogólę nie mam do tego indywidualnego podejścia, bo w kwestii praw telewizyjnych moje zdanie nie ma absolutnie żadnego znaczenia. To wszystko rozgrywa się gdzieś nade mną, a staram się w życiu nie zajmować rzeczami, na które nie mam kompletnie wpływu. Wiadomo, że wolałbym, aby Canal+ w dalszym ciągu miał ligę francuską, hiszpańską i włoską, bo te rozgrywki były z nami bardzo długo. Wiem jednak, że w grę wchodzą ogromne pieniądze, które o tym decydują. Jako, że nie mówię tutaj o moich pieniądzach, to wolałbym się do tego nie odnosić. Nie podcinam sobie z tego powodu żył ani nie płaczę w poduszkę, bo to nie ma sensu. Dalej mamy prawa do ligi polskiej, angielskiej i europejskich pucharów i nasza praca skupia się obecnie wokół tego. Oferujemy kibicom bardzo ciekawe wydarzenia i dalej uważam, że odpowiedzialni za ich przekazywanie są najlepsi dziennikarze w Polsce.
Przez to, że lig macie mniej, więcej uwagi poświęcacie lidze polskiej? Pytam, bo zastanawiam się, czy waszym celem jest jeszcze lepsze opakowywanie Ekstraklasy.
TS: Czy więcej uwagi? Ogranicza nas ramówka, a czas antenowy nie jest z gumy. Transmitujemy więcej spotkań ligi polskiej, więcej jest też Premier League, ale czy przykładamy się do tego bardziej? Może bardziej wnikliwie omawiamy Ekstraklasę. Pokażemy reportaż z któregoś ze spotkań, dodatkowy materiał, jak „Liga od kuchni” czy „Liga+Extra dogrywka”, ale doba jest krótka i zawsze zabraknie czasu, żebyśmy mogli pokazać wszystko to, na co mamy ochotę. Na pewno nie jest tak, że lepiej przygotowujemy się do meczów ligi polskiej, bo odeszły nam mecze ligi francuskiej. Tak nie jest. I celowo mówię „my”, a nie „ja”, gdyż wiem, że moi redakcyjni koledzy mają tak samo.
Czujesz się lepiej jako komentator, czy jako prowadzący studio?
TS: Nie wiem, trudne pytanie. Są tacy komentatorzy, którzy nie lubią prowadzić studia. Źle się w tym czują. Marcin Rosłoń chociażby, który znakomicie komentuje ligę angielską, nie czuje się komfortowo jako prowadzący studio. Uniwersalność mnie wyróżnia, ale też przypisuje mnie po części do studia podczas finału Ligi Mistrzów czy Ligi Europejskiej. Wiem, że tego spotkania nie skomentuje, bo najlepiej dla stacji byłoby, gdybym poprowadził studio. A bardzo chciałbym móc kiedyś pojechać na finał Ligi Mistrzów. Nawet mój najmłodszy syn namawia mnie, żebym w końcu skomentował finał, ale ja staram się nie przekładać swoich interesów nad interesami grupy i wiem, że ten finał może ktoś zrobić na tym samym poziomie, na jakim ja bym to zrobił. Gdy w 2010 roku zostałem szefem sportu, to mogłem nominować samego siebie i pojechać na decydującą batalię w Champions League. Nie robiłem tego jednak, bo nie czułbym się w porządku, w stosunku do moich kolegów z redakcji. Gdy jednak szefem sportu przestałem być w 2014 roku, to mogłem być już normalnie wybieralny. Z tym, że nikt mnie nie wybrał(śmiech). Mówiąc już jednak zupełnie na poważnie, jestem podczas tych największych wydarzeń potrzebny na innym froncie. I choć skomentowanie finału Ligi Mistrzów jest moim marzeniem, to nie mam z prowadzeniem studia w tym czasie żadnego problemu.
Kończąc po mału naszą rozmowę, muszę zapytać o reprezentację Polski. Kibicujesz kadrze Nawałki?
TS: Oczywiście, że kibicuję. Los kadry jest mi niezwykle bliski i zawsze wierzę w chłopaków. Apropo reprezentacji, mam pewną anegdotkę. Posłuchaj. Wyobraź sobie, że podczas meczu Polska – Grecja otwierającm Euro, oglądając się za plecy zauważyłem gościa podobnego do Emmanuela Olisadebe. Siedział kilka rzędów za mną. Przyglądam się uważniej, macham – Emsi! Jako, że po meczu z USA, tym wygranym na koniec mundialu, dał mi swoją koszulkę z tamtego spotkania, to ja od 2002 wszystkie mecze drużyny narodowej oglądałem ubrany właśnie w nią. Emsi siedzi ze swoją żoną i znajomymi, a ja każę im uważnie przyglądać się temu, co zaraz zrobię. Oni wytężają wzrok, patrzą się w moją stronę, a ja odwracam się plecami do nich i pokazuje napis „Olisadebe”. Oniemiał. Zrobił wielkie oczy, bo zapomniał, że tę koszulkę mi podarował. Nosiłem ją podczas meczów kadry przez ostatnie lata, ale zazwyczaj je przegrywaliśmy. Dziś koszulkę podczas meczów reprezentacji nosi moja żona, a ja ubieram trykot Sebastiana Mili, który dostałem od niego po tym zwycięskim boju z Niemcami. To chyba taki mój talizman, bo od tego historycznego zwycięstwa na Narodowym kadra nie przegrywa. Wystarczyło zmienić koszulkę.