Łatwo, gładko i przyjemnie – takie były widoki na to spotkanie. Termalica przyjechała do Jaskini Lwa na pożarcie, a gospodarze w pełni świadomi swojej boiskowej jakości po raz trzeci w tym sezonie chcieli zainkasować komplet punktów przed własnymi kibicami. Fakt, że ekipa z Niecieczy jest ostatnią drużyną, która urwała punkty Lechii w Gdańsku, nie miał tutaj absolutnie żadnego znaczenia.
Na początku kilka słów o personaliach. Szansę od pierwszej minuty dostał Bartłomiej Pawłowski, który pod nieobecność Sławomira Peszki był odpowiedzialny za przeprowadzanie akcji ofensywnych lewą stroną boiska. Środkiem pola miał rządzić Aleksandar Kovacevic, który został uprawniony do gry z powodu kontuzji innego Serba -Vanji Milinkovica-Savica. Dalej bez zmian – dostępu do własnej bramki strzegł Damian Podleśny, który przed sobą miał Jakuba Wawrzyniaka, Rafała Janickiego i Mario Malocę. Za strzelanie bramek odpowidzialni byli Flavio Paixao, Grzegorz Kuświk i Rafał Wolski.
Spotkanie lepiej zaczęli podopieczni Piotra Nowaka, którzy od pierwszych minut częściej utrzymywali się przy piłce. Za rozgrywanie piłki często brał się Milos Krasic, którego skutecznie w defensywie asekurował wcześniej wspomniany Kovacevic. Co było zauważalne z każdego miejsca na bursztynowym stadionie to fakt, że gospodarze mieli ogromny problem z konstruowaniem akcji, gdy Termalica głęboko cofnęła się pod własne pole karne. Gdy piłkarzom gdańskiej drużyny wydawało się, że podopieczni Czesława Michniewicza wystawią za chwilę czerwony dywan i zaproszą całą drużynę na spacer do własnej bramki, stało się coś, czego chyba nikt się nie spodziewał. Zamieszanie w polu karnym po stałym fragmencie gry doskonale wykorzystał Vladidislavs Gutkovskis, który pokonał Damiana Podleśnego. Podleśnego, który delikatnie rzecz ujmując… nie popisał się tą interwencją.
Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił. Lechia w dalszym ciągu optycznie przeważała na boisku, ale nie miało to wpływu na zmianę rezultatu. Aktywny był Paweł Stolarski, który kilkoma akcjami prawą flanką sprawił sporo problemów w destrukcji Daliborovi Plevie. Marco Paixao, który pojawił się tuż po przerwie na placu gry w paru sytuacjach pokazał się z dobrej strony, dzięki czemu Lechia dochodziła do sytuacji podbramkowych. Przebieg spotkania bardzo pasował gościom, którzy doskonale czuli się schowani za podwójną gardą. Oddanie piłki rywalowi i czekania aż przeciwnik się odsłoni i pojawi się szansa, by go zaatakować – tak to wszystko poukładał Michniewicz.
To co wydarzyło się w 82 minucie spotkania przechodzi ludzkie pojęcie. Gdy wydawało się, że po zamieszaniu w polu bramkowym Pilarza futbolówka w końcu przekroczy linię bramkową, jak spod ziemi wyrósł Patryk Fryc, który w ekwilibrystyczny sposób uchronił swój zespół od straty bramki. Piłkę wybito na oślep, przed siebie, by oddalić niebezpieczeństwo. Potem wydarzyło się to, za co tak wszyscy kochamy piłkę nożną. Gutkovskis ruszył prawym skrzydłem, wygrał pojedynek biegowy z Haraslinem i Wawrzyniakiem, po czym Kędziora umiejętnie zastawił Maloce. W całej sytuacji asystował Wawrzyniak, który najpierw przyglądał się jak Łotysz zakłada siatkę Janickiemu, po czym wślizgiem nastrzelił napastnika, który zaliczył drugie trafienie w tym spotkaniu. Cało zdarzenie przypominało kabaret, a chłopcy Nowaka wyglądali w tej akcji jak trampkarze, którym przyszło rozegrać karny sparing z rugbistami reprezentacji Nowej Zelandii. Po tym ciosie Lechia zdołała jeszcze odpowiedzieć trafieniem Flavio, który mocnym strzałem przy lewym słupku bramki Pilarza zaliczył kontaktowe i jak się później okazało, honorowe trafienie.
W dalszym ciągu bardzo wątpliwa jest przydatność Rafała Wolskiego w gdańskiej drużynie. Z jednej strony wszyscy kibice znad morza oczami wyobraźni widzą piłkarza, który niegdyś czarował swoimi umiejętnościami jako piłkarz Legii czy później Wisły, z drugiej patrzą na chłopaka, który jest kompletnie bez formy. Rafał gra słabo, jest wolny, przewidywalny i stracił coś, czym zawsze się wyróżniał, czyli zmysłem do gry kombinacyjnej. Dość powiedzieć, że kopane przez niego stałe fragmenty gry są mało precyzyjne i nijak wpisują się w szeroko pojęty schemat ich właściwego wykonania.
Chciałem jeszcze na chwilę pochylić się nad przypadkiem Bartłomieja Pawłowskiego. Niegdyś młody-zdolny piłkarz, który wyróżniał się na tle swoich kolegów w Widzewie. Potem była tułaczka po Maladze, której graniem w piłkę nie można nazwać, transfer do Lechii i regularna pizza na gdańskiej starówce, kopanina w Zawiszy i Koronie, by mądrzejszym o życiowe doświadczenia stać się jedną z twarzy wielkiego projektu pod tytułem „Lechia Gdańsk”. Chłopak nie dostawał zbyt wiele szans do pokazania swoich umiejętności, a gdy już takową otrzymuje, to rozsypuje się w 13 minucie meczu. Coś mi się wydaje, że słowo kariera z nazwiskiem Pawłowski zbytnio do siebie nie pasują.
Lechia straciła dzisiaj coś, co było jej największym(jedynym) atutem. Atutem własnego boiska.