Paweł Wilkowicz, czyli dziennikarz sportowy portalu Sport.pl. Szczęśliwy ojciec, który nie wyobraża sobie życia bez odskoczni, jaką jest w tym przypadku rodzina. Od wielu lat pracuje przy piłkarskiej reprezentacji Polski i rozumie, że nie każdy piłkarz musi chcieć rozmawiać z dziennikarzem. Nie akceptuje internetowej napinki i nie zwraca uwagi na komentarze. Przegląda zagraniczne portale i lubi przeczytać dobry tekst napisany poprawną polszczyzną. Jak sam przyznaje – czuje na plecach oddech młodych dziennikarzy, którzy mają otwartą głowę pełną pomysłów. Zapraszam!
Czy dziennikarza sportowego cieszy to, że w 2017 roku nie ma żadnej wielkiej imprezy sportowej? Igrzysk, mundialu, Euro?
Paweł Wilkowicz: Na pewno. Najgorsze są wyjazdy z domu. Szczególnie, gdy ma się małe dzieci, rodzinę. Wtedy rozstania nie są łatwe. Samo zorganizowanie wszystkiego przy dwójce dzieci nie jest proste, a gdy dodatkowo jednego z rodziców nie ma przez dłuższy czas, to sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikownaa.
Stąd może wielu dziennikarzy zakładanie rodziny przesuwa na później. Najpierw kariera, potem żona, dzieci.
PW: Patrzę sobie na młodszych dziennikarzy, którzy zaczynają pracę w tym zawodzie i mówię: – Wykorzystujcie ten moment, bo już nigdy nie będzie wam tak łatwo. Łatwo w sensie czasu i braku obowiązków w domu.
Czy mimo wszystko nie jest trochę panu szkoda tego, że rok temu szykował się pan do Euro i chwilę później do igrzysk, a teraz tego nie będzie?
PW: Prawdę mówiąc, ja do tego wszystkiego w ten sposób nigdy nie podchodziłem. Gdy jeździłem do Szczecina na mityng lekkoatletyczny, to z takim samym nastawieniem, jak na igrzyska na Copacabanę: żeby napisać dobry tekst. Moje podejście do pracy było identyczne.
Wśród czytelników często panuje przeświadczenie, że jak dziennikarz pojechał do Brazylii, to napisał dwa teksty, a potem zwiedził kraj, poimprezował.
PW: Ja tak nigdy nie miałem. Nie ma dziś czasu na zwiedzanie. Może raz zdarzy się, że pół dnia masz wolnego, to wtedy zwiedzisz okolicę, poznasz trochę miasto. Sam widzisz jak wygląda praca dziennikarzy na wielkich imprezach – cały czas jesteśmy „widoczni”. Media społecznościowe, wideo, teksty naszego autorstwa. Czasu wolnego tak naprawdę nie ma, obowiązuje nas ścisły rygor. Żeby było jasne – lubię taką pracę. A gdy jadę na wakacje, to też nie biegam z przewodnikiem po mieście, tylko staram się po prostu pożyć. Wczuwam się w rytm miasta, staram się zrozumieć panujący tam klimat.
Dziś wszyscy dziennikarze zasuwają tak na wielkich imprezach? Czy tylko pan po prostu, z racji tego, że musi mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, działa ponad stan?
PW: Myślę, że dziś nie ma dziennikarza, który jedzie na wielką imprezę i nie zasuwa. Tego wymaga ten zawód – poświęcenia i pracy na pełnych obrotach przez cały turniej. Kiedyś było jednak trochę inaczej, rytm pracy wyznaczały wydania gazety. Gdy już gazeta szła do drukarni, można było trochę zwolnić, aż do następnego wydania. A teraz jest praca o każdej porze. Pamiętam swoje pierwsze igrzyska olimpijskie w Atenach. Już był w biurze prasowym Internet, wprawdzie tylko wdzwaniany, dokupowało się jakieś karty w automacie, a bezprzewodową sieć zawiewało tylko z Mc Donald’sa, przy dobrym dniu, ale nie pisało się do internetowych wydań. Nie robiło się wywiadów wideo. Nie wrzucało ciekawostek na Twittera. Nie było się cały czas podłączonym. Tamtego roku pojechałem też na finał Ligi Mistrzów, z laptopem tak wielkim i ciężkim, że strach było nim machnąć, żeby nie zabić. I świętem było, gdy ten laptop połączył się z Internetem. Dziś niewyobrażalne. Na tamtym finale Ligi Mistrzów Monaco – Porto uratowali mnie portugalscy dziennikarze, którzy użyczyli mi swojego laptopa i dzięki nim mogłem wysłać tekst do Polski. Bez tego Rzeczpospolita, w której wtedy pracowałem, na pewno by się ukazała bez tekstu o finale CL. Moja ścięta głowa toczyła się już po schodach redakcji. A dziś w dniu finału LM wysyłam kilka tekstów, zsyłam filmy. Bywały ostatnio takie zgrupowania reprezentacji Polski po których czułem się bardziej zmachany niż kiedyś po igrzyskach olimpijskich. I to już jest pewien problem. Trzeba dziś mądrzej odpoczywać.
Co zrobić, by podczas takiego zgrupowania zrobić coś niebanalnego? Materiał, którego nikt nie ma? By usiąść z czystym sumieniem wieczorem na kanapie i móc powiedzieć, że zrobiło się coś ekstra, coś dobrego?
PW: Po pierwsze, nigdy tak nie mam, że siadam na kanapie i przeżywam, że materiał jest dobrze zrobiony. Gdy jest źle zrobiony, wtedy przeżywam. A gdy udało się z kimś pogadać lub coś fajnie napisać – po to mnie zatrudnili. Jak zrobić coś swojego przy kadrze? Trzeba być, poznawać ludzi, zdobywać kontakty.
Przykładowy wywiad z Robertem Lewandowskim jest materiałem ekskluzywnym? Gdy na przykład Lewy udzieli go czterem portalom?
PW: Po pierwsze, Robert Lewandowski już nie rozmawia z dziennikarzami tak często, a po drugie – skoro czterech dziennikarzy ma go u siebie, a trzydziestu nie, to nie jest najgorzej chyba, prawda? Materiał ekskluzywny to jest coś ekstra, ale skoro na kilku portalach pojawia się to samo i wszędzie generuje spore zainteresowanie odbiorców, to znaczy, że i takich materiałów czytelnicy szukają. I trzeba im je dać. Trzeba dać i to co było na konferencji, dla wszystkich, i to co zrobione w wąskim gronie. I zabiegać o materiał tylko dla siebie.
Powiedział pan o kontaktach. Bez tego się nie da?
PW: No nie da się. Słyszałem czasami początkujących dziennikarzy, którzy mieli pretensje, że dziennikarstwo to jest zamknięta kasta. Mieli pretensje, że starsi dziennikarze umawiali się z kimś gdzieś za plecami, mają coś, czego nikt nie ma. Dziwili się, skąd ktoś o czymś wiedział, skoro cała reszta nie miała o tym bladego pojęcia. Znam nawet jednego całkiem doświadczonego dziennikarza, który podczas igrzysk miał pretensję, że my się umówiliśmy z trenerem, a do niego trener nie przyszedł. Sorry, ale dla mnie jest to przyznanie się do zawodowej porażki. Ja też kiedyś zaczynałem, też na swoim pierwszym zgrupowaniu modliłem się, żeby któryś kadrowicz w ogóle na mnie spojrzał, żebym mógł mu zadać jakieś pytanie. A potem z czasem czujesz się w takich miejscach bardziej u siebie, poznajesz ludzi, piłkarze zaczynają kojarzyć, że przyjeżdżasz regularnie, więc traktujesz to poważnie. Tak to działa.
Czy ma pan dobry kontakt z piłkarzami? To pomaga w kontaktach z nimi?
PW: Nie wiem, trudno mi oceniać, czy to są dobre relacje. Na pewno uważam się za pracowitego dziennikarza. Kiedy trzeba wysiedzieć kilka godzin, żeby coś mieć, to ja wysiedzę ile trzeba. To jest coś, na czym bardzo mi zależy – nie chciałbym nigdy przestać być pracowity. Staram się też nie obrażać na sportowców, że ci nie mieli ochoty ze mną porozmawiać. Co to zmieni, że ja się pogniewam? Gdybym chciał mieć sportowca do dyspozycji, zawsze uśmiechniętego i gotowego do rozmowy, to bym się zatrudnił w PR, a nie w dziennikarstwie. Tam jest transakcja wiązana: ty coś mi dajesz, bo ja coś ci daję. A tutaj? Powiedzmy sobie szczerze, znakomici piłkarze i inni sportowcy – z ich osobistego punktu widzenia – nie mają raczej żadnego interesu w rozmawianiu z dziennikarzem. Więc doceniam, że jednak czasem przychodzą na wywiady niezwiązane z tym co im nakaże klub czy sponsor. To jest coś, co jednak trochę odróżnia dziennikarstwo sportowe od innych branż. Polityk chce się promować, artysta chce promować coś, co stworzył. A sportowiec jednak z reguły opędza się od dziennikarzy. Wiadomo, że nikt nie lubi być olewany, ale nie ma się co obrażać na to, że ktoś nie znalazł dla ciebie pięciu minut. Czasami trzeba mu dać czas żeby ochłonął, czasem spróbować drugi, trzeci, czwarty raz. Trzeba być wytrwałym. Gdybym się zniechęcał po pierwszej próbie, pewnie nigdy nie przepracowałbym nawet sezonu z Justyną Kowalczyk.
Młodzi dziennikarze chcą być takimi PR-owcami? Podlizują się do sportowców?
PW: Nie wiem, nie wydaje mi się to jakimś istotnym problemem. Gdy zaczynałem pracę w dziennikarstwie, to zachowywałem się, jakbym pozjadał wszystkie rozumy. Mówiłem wszystkim co mają robić i byłem przeświadczony o swojej nieomylności. Uważałem, że dobre dziennikarstwo, to walenie każdego po łbach. „A kiedy się pan poda do dymisji? Itd.”. Z czasem, gdy człowiek dorasta i nabiera doświadczenia, to spojrzenie się zmienia. Stosunek do zawodu też jest inny. Zaczynasz się wczuwać w pewne sytuacje, rozumieć, co dany sportowiec czuje, jak może i jak powinien się zachować. Czy młodzi dziennikarze są PR-owcami? Nie sądzę. Jeśli ktoś robi komuś nachalny PR, to łatwo na tym wpadnie. Pan chyba mówi raczej o sytuacji, gdy początkujący dziennikarze boją się zadać piłkarzowi krytyczne pytanie. Dajmy im czas. Mnie się nawet ta ich nieśmiałość podoba. To świadczy o szacunku wobec drugiego człowieka. Z czasem się oswoją, poczują się pewniej i będą zadawać lepsze pytania. Mnie na przykład nie kręci już bycie na kontrze dla samego bycia na kontrze. Z czasem się przekonałem, że cenniejsze jest dla mnie, jeśli pomogę czytelnikowi coś zrozumieć, a nie pokażę mu tylko, kto winien.
Czy potrafi pan napisać o nudnym i słabym meczu dobrze? Zachwycać się nim?
PW: Dlaczego miałbym napisać dobrze o spotkaniu, które było słabe? Jeżeli mecz nie był ciekawy i nie stał na wysokim poziomie, to nie piszę o spektaklu, który trzymał w napięciu do ostatnich sekund.
Dziennikarze w naszym kraju mają tendencję do tego, by rozdmuchiwać choćby najmniejszy sukces naszego sportowca?
PW: Nie rozumiem.
Kamil Grosicki po zanotowaniu asysty w meczu Premier League przewinął się przez wszystkie nagłówki w internecie. Gdy nie grał lub grał mało, to temat ten w ogóle nie został poruszony.
PW: Może za mało czytam, ale moim zdaniem nagłówki w polskim internecie są mocne i na korzyść sportowca, i na jego niekorzyść. Gdy zrobi coś dobrego, to wychwalają, a gdy coś złego, walą prosto w łeb. Jest sporo krytyki, nie ma samych pochwał.
Czy styl Sport.pl panu odpowiada? Mówię o stylu portalu.
PW: Zawsze, gdy pracuje się w dużym portalu, jest się rozdartym. Między wizją jakiegoś wyidealizowaego dziennikarstwa, które pewnie puściłoby ten portal z torbami, a tym co portal musi dodawać, żeby były zasięgi, żeby wypłacać pensje itp. Ale ja nie rozumiem całej tej wielkiej napinki pod tytułem „Clickbait”. Bo ktoś kliknął w coś, czego nie chciał kliknąć?
Kilka dni temu widziałem na Twitterze tytuł: „Milik złamał piszczel”, wszedłem, a chodziło o czeskiego gimnastyka czy hokeistę – już nie pamiętam, który złamał nogę.
PW: No to podałeś konkretny przykład. Ale to jest patologia, a nie clickbait. Zwykłe oszustwo. Ile razy zdarzyło się panu wejść na Sport.pl w coś takiego?
Nie wiem.
PW: No to może jestem inny, mniej czytam, lub nie wchodzimy na te same strony. Nie zdarza mi się otwierać artykułów, których otwierać nie chcę. Chcę coś przeczytać, klikam, wychodzę, idę dalej. Gdy chcę sobie przeklikać galerię, to ją przeklikam. Nie uważam, że to jest coś gorszego. Nie widziałem nikogo, kto został zmuszony do oglądania galerii w internecie. Nie interesuje cię, to nie oglądaj. Innych ludzi interesuje. Nie rozumiem tej napinki.
Na dzisiejszym portalu musi być właśnie taka galeria, żeby to wszystko funkcjonowało?
PW: W dużym portalu musi być i dobre dziennikarstwo i atrakcyjne lżejsze treści. Z samych wywiadów, analiz i rozpraw nie utrzyma się portalu w dzisiejszych czasach. Chyba, że ktoś prowadzi niszowy portal z zabezpieczeniem finansowym dużych sponsorów, to wtedy ma się większą dowolność treści. Dla mnie jednak podstawowe problemy dziennikarstwa to czy nie piszesz nieprawdy, czy oceniasz sprawiedliwie. A nie clickbait. Dochodzi do tego, że ludzie do mnie piszą „clickbait” o tytułach, które po prostu były intrygujące i zrobione z jajem.
Piszą ludzie do pana w takich sprawach?
PW: No pewnie, że tak. Zawsze się w takich sytuacjach zastanawiam: co to są za problemy? To są problemy luksusu. Ale ja widzę większe problemy na świecie, może ktoś się zastanowi się nad nimi i niech potem do mnie wróci.
Pan się tym przejmuje?
PW: Przejmuję się, gdy dostaję sygnał, że na Sport.pl albo w moim tekście jest błąd. Pomyliłem się, napisałem nieprawdę. Poprawiam, przepraszam. Ale mam się przejmować krytyką galerii, która jest na stronie? Nie żartujmy.
Czy dziennikarz z takim doświadczeniem, taki jak pan, woli jechać na przykładowy mityng lekkoatletyczny do Szczecina, czy lecieć gdzieś daleko, gdzie jeszcze nie był? Jest wciąż chęć, by odkrywać nieznane, czy niech młodzi jeżdżą, bo ze Szczecina do Warszawy nie jest daleko i można tego samego dnia wrócić do domu?
PW: Wielkie imprezy są jak warsztaty dziennikarskie. Jedzie się tam nabrać doświadczenia, złapać kontakty, popracować, zobaczyć. Nikt nie chcę ominąć dużej imprezy sportowej, bo jest to paliwo dla dziennikarza podczas jego dalszej pracy. Musi być jednak równowaga w życiu. Nie może być samej pracy. Ja jestem dumny z tego, że przez cały czas mam odskocznię w postaci rodziny. Dwójka małych dzieci zobowiązuje, żeby trochę inaczej myśleć i pewnych sprawach, ale też napędza, daje kopa.
Tomasz Majewski powiedział mi kiedyś, że żeby nie równowaga, to on nie byłby dwukrotnym mistrzem olimpijskim.
PW: I ma rację. Proporcje muszą być. Jeżeli one zostaną zachwiane, to będzie się udawało przez jakiś czas, a potem życie odbierze ten dług, który zaciągnęło. Choć każdy człowiek jest inny. Wielu twórców było skończonymi egoistami. Liczyło się tylko dzieło. Cała reszta nie miała znaczenia. Można i tak. Ale mnie to prawdę mówiąc nie imponuje. Nie chcę być ojcem, którego dzieci znają z opowiadań. Zostawałem w domu z córką, zostaję z synem, staram się to jakoś pogodzić z pisaniem i nagrywaniem. Czasem jest bardzo trudno. Ale nie wyobrażam sobie, żebym nie uczestniczył w życiu rodziny, a miał satysfakcję z tego, że napisałem jakiś tekst lub udało mi się zrobić w pracy to czy tamto. Bez sensu.
Pan nie czyta opinii na swój temat, prawda?
PW: Nie czytam opinii pod swoimi tekstami. Już dawno temu wyleczyłem się z tego. Czasami zerknę na forum pod czyimś tekstem, ale głównie na portalach zagranicznych. Bo głównie takie czytam. Mam takie poczucie, że jednak płacą mi za to, żebym pisał coś, czego na polskich portalach jeszcze nie było, więc to naturalne. Zdarzają się fora, na które warto spojrzeć. Na takim „Financial Times” czasem w komentarzach powstają całe artykuły czytelników. Czy na stronie „Guardiana”. Ale źle moderowane fora z komentarzami to po prostu psucie ludzi. Dają ludziom przeświadczenie, że plotka, obmowa, poniżanie już nie jest czymś złym. Przywykliśmy, że tam się wchodzi po to, żeby komuś przypierdolić. A ja uważam że nie wolno przywyknąć. Dlatego jestem za likwidacją takiej formuły komentarzy. – Ale wolność słowa! – krzykną. Ale likwidacja takich komentarzy to nie jest cios w wolność słowa. Jestem za tym, żeby ludzie sobie zakładali takie fora jakie chcą, i dyskutowali na nich o czym chcą. To jest wolność słowa. Ale jestem przeciw temu, żeby wielki portal wszystkim chętnym dawał, ot tak, miejsce i okazję do przypieprzania komu chcą. Bo niby dlaczego? To trochę tak, jakby gazeta miała obowiązek w druku pod każdym artykułem zostawiać wolne miejsce, żeby ktoś mógł tam napisać „Portier dupa”, gdy go najdzie ochota.
Na Twitterze też obrzucają błotem?
PW: To nieporównywalne z komentarzami na portalach. Tu się dyskutuje, tylko czasem mi się zdarzy ktoś, kto wchodzi tylko po to, żeby obrazić. Z anonimami już nie rozmawiam. Chyba że są grzeczni. Twitter daje ci możliwość zorientowania się dość szybko, czy ktoś jest poważny, czy nie. Gdy patrzę, że ktoś ma 10 tysięcy wpisów i 10 obserwujących, no to pewnych rzeczy już się domyślasz. Najbardziej bojowi są ci co mają po trzech followersów. Po przekroczeniu 10 już gryzie się w język, po setce uważa na słowa, po tysiącu waży każdy wpis. Oczywiście upraszczam. Nie chciałbym nikogo urazić – żeby było jasne. Chodzi mi o różnicę: na Twitterze jednak mogę się zorientować, z kim mam do czynienia. A w komentarzach nie, więc dlaczego miałbym to czytać? To tak jakbym się przejmował, że ktoś na rynku w Warszawie stanął i drze ryja na mój temat. No niech drze. Ja wolę tych którzy przychodzą porozmawiać.
Dziennikarstwo zmierza w dobrą stronę? Mówię o tym, co dostarcza tej profesji młode pokolenie.
PW: Ja lubię to młode pokolenie. Ale jeśli z czymś ma podstawowy problem, to niestety z poprawnością językową. Zaśmiecanie obcymi zwrotami. Powykręcane związki frazeologiczne. Może daję zły przykład, bo jak powiedziałem – głównie korzystam z zagranicznych portali i czytam tamtejszą prasę. Ale książki czytam też po polsku. Nie wspominając o tych pochłanianych od małego. Bez czytania nie ma pisania. Dbanie o język to podstawa. Wiele tekstów jest bardzo fachowych, mądrych, niosących za sobą konkretną treść, ale niestety aż boli od czytania językowych potworków. Czytanie musi mi sprawiać przyjemność. Jeżeli nie sprawia, to cała ta fachowość traci urok. Wiem, że temat był już wiele razy poruszany, ale naprawdę: trzeba czytać książki, żeby być dziennikarzem. Bez tego się nie da. Nie ma drogi na skróty. To w pewnym momencie wychodzi.
A jak młodzi radzą sobie w telewizji? W Eleven, w którym pan pracuje, jest bardzo młoda redakcja.
PW: Współpracuję z dużą przyjemnością. Do Eleven przyszła bardzo młoda grupa ludzi, która w zdecydowanej większości nie miała wcześniej do czynienia z telewizją na takim poziomie. I zrobili dobre założenie: że nie mają żadnych ograniczeń. Chcemy coś robić, to robimy i tyle. A są przyzwyczajeni do tego, że jak chcą, to mogą. Każdy z nich jest młody, zna języki obce, zrobił już w życiu kilka ciekawych rzeczy.
Patryk Mirosławski powiedział kiedyś, że jest pan znakomitym dziennikarzem telewizyjnym i prasowym, co jest rzadkością w naszym kraju. Taka formuła zostanie podtrzymana? Łączenie obu funkcji?
PW: Ja od bardzo dawna jestem dziennikarzem prasowym, który występuje w telewizji. Tak jest mi dobrze. Uważam, że to jest bardzo fajny czas na to, żeby być dziennikarzem sportowym. Przyszło wiele młodych osób ze znajomością języków, otwartymi głowami, którym bardzo się chce. Mam nadzieję, że będę jak najdłużej w stanie utrzymać ich tempo.
Zdjęcie użyte do materiału: www.polskabiega.sport.pl