Mateusz Gamrot w 2021 roku wygrał trzy pojedynki w UFC i obecnie plasuje się na 12. miejscu w rankingu najlepszych zawodników kategorii lekkiej. To oczywiście go nie zadowala i w kolejnych startach chce przybliżyć się do tego, aby sięgnąć gwiazd, czyli zdobyć tytuł mistrzowski. Dlaczego nie marzy o tym, żeby zawalczyć z Conorem McGregorem? Z czego wynika jego większa aktywność w mediach? Jak patrzy na American Top Team i czy trenowanie na Florydzie było niezbędne, aby dziś święcić sukcesy? Czy Mateusz Rębecki poradziłby sobie w UFC? Zapraszam do przeczytania naszej rozmowy!

 

Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie infosport.pl i można go przeczytwać również TUTAJ.

 

Umawialiśmy się na wywiad kilkukrotnie, przekładaliśmy naszą rozmowę parę razy, bo cały czas jesteś w biegu. Dom, treningi, dzieciaki – non stop coś.

Mateusz Gamrot: Dokładnie tak, cały czas coś się dzieje. Na Florydzie dobre jest to, że jak już jestem w Stanach, to wszystkie obowiązki zewnętrzne odchodzą i nie mam jak zająć się codziennymi sprawami, bo jestem na drugim końcu świata. Tutaj trening, spotkanie, dzieciaki, przedszkole, drugi trening i tak dalej, i tak dalej – nie ma czasu na nic, wszystko w pełnym biegu.

No i klimat na Florydzie trochę inny.

MG: Właśnie dziś jeszcze przed treningiem straciłem trochę czasu na skrobanie szyb w samochodzie. Klimat w Polsce jest zupełnie inny, ale przynajmniej po wyjściu na dwór od razu można się orzeźwić.

Rozumiem, że takie proporcje: trochę życia w domu i trochę w Stanach, tobie odpowiada, tak? Łączenie tego wszystkiego, jak miało to miejsce do tej pory.

MG: Tak, to jest na ten moment dla mnie optymalne połączenie. Z jednej strony pracuję nad pewnymi aspektami na treningach w domu, jestem przy rodzinie i tutaj żyję, później lecę do USA i tam dopracowuję te elementy oraz sparuję na co dzień ze światową czołówką. W poprzednim roku byłem w ATT około pół roku i to przyniosło dobre rezultaty, więc chciałbym w przyszłości tą drogą podążać.

19 zawodników w UFC w 2021 roku wygrało trzy walki, wśród tych zawodników jesteś ty. Tego chyba można gratulować, prawda?

MG: Czy gratulować? Ja jestem mocno krytyczny i surowy wobec samego siebie i bardzo się cieszę, że jestem numerem 12. w rankingu, ale to wciąż daleka droga, by osiągnąć to, co sobie założyłem. Jestem zawodnikiem turniejowym i walcząć o finał możesz mieć albo walkę o złoto lub srebro, albo możesz skończyć poza podium i za każdym razem w ten sposób na to patrzę. Cieszą mnie te małe kroczki, ale cel nadrzędny się nie zmienia i dopiero gdy tam dojdę i zdobędę to, co sobie zaplanowałem, to będę z siebie w pełni zadowolony i zacznę przyjmować gratulacje.

Mam takie wrażenie, że kibice coraz bardziej lubią Mateusza Gamrota właśnie za to, że jest skromny i nie popada w samozachwyt. Ludzie klepią po plecach, gratulują, a ty wiesz, że jeszcze sporo roboty przed tobą do wykonania. Zadowolony jednak z tego, co udało się w 2021 roku zrobić, musisz być.

MG: Jasne, że jestem z siebie zadowolony, bo to był bardzo dobry rok w moim wykonaniu. Dostrzegam, że ta ciężka praca, którą wykonuję każdego dnia, zaczyna przynosić super efekty i owocem tego są trzy zwycięstwa w ciągu roku w UFC. Często wracam do zawodów turniejowych, ale ja w sobotę potrafiłem stoczyć kilka pojedynków, a już w poniedziałek byłem na sali i trenowałem pod kolejne wyzwania. Widać, że to się przekłada później na jakość i zwycięstwa. Miałem w poprzednim roku wesele, zdobyłem czarny pas w brazylijskim jiu-jitsu – naprawdę udało się dużo rzeczy ogarnąć i nie mogę się z tego nie cieszyć. Z drugiej strony jednak każdy rok przyniósł sukcesy. Podnosiła się tylko ich ranga. Wygrałem w Mistrzostwach Europy ADCC i zakwalifikowałem się do mistrzostw świata i turnieju 16 najlepszych zawodników globu. Jeszcze wcześniej zdobyłem dwa pasy KSW – super osiągnięcie. Zostałem pierwszym mistrzem kategorii lekkiej KSW.

Gdybyś miał trochę mniej samozaparcia, to pewnie szykowałbyś się teraz do czwartej walki z Normanem Parke…

MG: Albo do rewanżu z Marianem Ziółkowskim, albo z kimś tam. Oczywiście bardzo cieszę się, że podjąłem taką decyzję i jestem z tego bardzo zadowolony. Również z decyzji Macieja Kawulskiego, z którym rozmawiałem przez cały mój pobyt w KSW. Doszedł do wniosku, że jako podwójny mistrz mogę reprezentować siebie, swoje pasy, ale i też KSW, gdzie spędziłem trzy czwarte swojego sportowego życia.

KSW przygotowało cię do wielkich walk i dużych wyzwań?

MG: Zdecydowanie. Walka na Stadionie Narodowym czy w Ergo Arenie, gdzie ogląda cię 12 tysięcy ludzi to naprawdę coś sporego i ja dzięki tym walkom nie czuję teraz presji walczenia na dużych galach. Powiem jeszcze coś: podpisałem kontrakt z UFC w wieku 30 lat, teraz mam 31. Uważam, że to najlepszy czas na to, aby podpisywać umowę z taką organizacją. Gdybym zrobił to kilka lat wcześniej, to nie wiem, czy kroczyłbym taką drogą, jaką kroczę teraz. Ten zasób narzędzi: stójka, zapasy i parter nie były na takim poziomie, na jakim są dzisiaj. Dzięki temu, że tak się stało, jestem dziś gotowy na każdego zawodnika na świecie. To nie jest moja pyszałkowatość czy coś w ten deseń – nic z tych rzeczy. To są słowa, dzięki opiniom ludzi z ATT, z Tajlandii, z Nowego Jorku, zdanie kolegów z sali czy trenerów. Pojawiła się dzisiaj informacja, że Tony Ferguson nie zgodził się na walkę z Gregorem Gillespie, to od razu napisałem do mojego menadżera, że jestem gotowy i chce z nim walczyć. Jestem czujny, trenuje i obserwuję sobie, jak ten rynek tam funkcjonuje.

Zawodnicy bardzo często wygrywają walkę, robią sobie reset i przez dłuższy czas w ogóle nie myślą o sporcie. Jedzą, balują, tyją, cieszą się innym życiem. Ty jesteś cały czas gotowy. W 2021 roku właśnie dzięki temu stoczyłeś aż trzy pojedynki.

MG: Ja wracam już z miejsca, do którego inni zawodnicy bardzo często dopiero idą. Przeżyłem już ten okres, gdy nie trenowałem miesiąc pod walce, jadłem słodycze i byłem gruby, spasiony, źle się czułem i imprezowałem. Podpisałem kontrakt z UFC mając świadomość, że oni lubią zawodników aktywnych, którzy chcą walczyć, którzy mają ciekawy styl, ale są też wyraziści w mediach społecznościowych i nie dają sobie w kaszę dmuchać. Ja mam sprecyzowane cele. Głupotą byłoby wygranie walki w UFC i odpoczywanie przez pół roku. Chce im pokazywać, że jestem gościem, który uczciwie plasuje się na 12. miejscu w rankingu. McGregor jest dziewiąty, więc jesteśmy blisko siebie. W zawodach turniejowych zaraz byśmy na siebie trafili. Tak naprawdę jesteśmy jednak na zupełnie innym pułapie, bo Conor to nazwisko samo w sobie, gość, który sprzedaje PPV i jest biznesmenem.

Czy walka z Conorem, poza pojedynkiem o tytuł, to byłoby coś, co jest twoim marzeniem? 

MG: Tu cię zaskoczę – nie, właśnie, że nie. Ja chce się mierzyć z najlepszymi na świecie. Kroczek po kroczku pokonywać kolejne przeszkody, by w końcu dobić się do pojedynku o tytuł. Nie chcę kalkulować, ani wybierać rywali. Chcę się piąć jak najwyżej.

Widzę u ciebie Mateusz dużą zmianą poza sportem. Duża liczba wywiadów, których udzielasz, aktywność w mediach społecznościowych, gotowość do walki w każdym momencie i śledzenie sytuacji na świecie. Dla niektórych MMA to dwa treningi – poranny i popołudniowy. U ciebie wygląda to inaczej.

MG: Na pewno dzięki metodzie prób i błędów doszedłem do momentu, w którym wiem, że to wszystko ma bardzo duże znaczenie. Kiedyś miałem wywalone na media społecznościowe, na odpisywanie kibicom i to wszystko, co dzieje się dookoła sportu. Teraz wiem, że interrakcja z fanami, ze sponsorami i całym moim otoczeniem pomaga mi w wielu tematach. Często mówi się, że podróże kształcą. Pełna zgoda, ale tylko, gdy mądrze wyciąga się wnioski z wszystkiego, co dzieje się dookoła. Nauczyłem się tego najbardziej w Stanach, bo tam zawodnicy poświęcają na to więcej czasu i zależy im na tym, aby ich praca to nie były tylko walki, ale i wszystko dookoła.

Brzmisz jak w pełni doświadczony, mądry, starszy człowiek.

MG: Mam córkę, mam syna, mam żonę i musiałem przestać być nieopierzonym młodym człowiekiem, który do pewnych rzeczy nie przywiązuje uwagi, tylko być gościem, który wie, co robi i po co tak się dzieje. Mam kolegów, starych zapaśników, którzy mają swoje sekcje, a ich podopieczni mówią im, że chcą być jak Mateusz Gamrot, chcą być się bić jak Gamer. Zaczyna na mnie spoczywać odpowiedzialność. Postawiłem jedną nogę, to muszę postawić też drugą, aby pewnym wyzwaniom stawić czoła i wyjść z tego z twarzą.

Czy wyjazd do ATT był kluczem w osiągnięciu tych sukcesów, o których teraz mówimy, czy dałoby się trenować w Polsce i tak daleko zajść? Jak uważasz?

MG: Na pewno by się dało, ale tu chodzi o świadomość. Trzeba pewnych rzeczy dotknąć, poczuć je i ich doświadczyć, żeby to w pełni zrozumieć. Wtedy postrzeganie wielu spraw się zmienia. Miałem okazję trenować z najlepszymi zawodnikami na świecie i ze światowej klasy trenerami. Wiem po tych doświadczeniach, że to są tacy sami ludzie jak my. Jedyne co się zmienia, to dostęp do sparingpartnerów. U nas mamy na sali trzech czy czterech chłopaków, a tam ich ich więcej i każdy prezentuje odpowiedni poziom sportowy. Idziesz na salę, masz dziewięciu gości: pięciu z UFC, trzech z Bellatora i dwóch z PFL. Wiem jednak, że my w Polsce wykonujemy bardzo mocną pracę i naprawdę jesteśmy w stanie rywalizować z zawodnikami UFC.

Fajnie mieć tę perspektywę z tak krótkim stażem w UFC.

MG: Na pewno to pomoże, bo ten powiew świeżości jest super potrzebny każdemu. Dzięki temu dziś jestem takim zawodnikiem, a nie innym.

Mateusz Rębecki chce wybrać się niedługo do ATT. Myślisz, że poradzi sobie na Florydzie czy to nie jest ten poziom?

MG: Miałem okazję wiele razy trenować z Mateuszem, podczas moich początków jeździłem do Szczecina na jiu-jitsu, później spotkaliśmy się kilka razy na zawodach i uważam, że jest bardzo mocnym zawodnikiem. Lubię go i bardzo szanuję. Na pewno by się odnalazł, ale wszystko zależy od tego, w jakim kierunku chciałby uderzyć. Zauważyłem, że na najwyższym poziomie sportowym decydują nie tylko umiejetności, ale i odpowiednie podejście mentalne. Dyspozycja dnia, właściwe jedzenie, sen i tak dalej. Bardzo wiele rzeczy dzieje się na ostatniej prostej, tuż przed samą walkę. Technicznie na pewno jest na tym poziomie, ale musiałby sobie wszystko odpowiednio poukładać w głowie i mógłby rywalizować z każdym w UFC.

Czy stracenie zera w rekordzie pomogła czy przeszkodziła? Jak na to patrzysz w tym momencie?

MG: Odbieram to w dwojaki sposób. Z jednej strony przegrałem walkę, a trzy późniejsze wygrałem przed czasem. Mogłoby to pokazywać, że to mnie zmotywowało do jeszcze cięższej pracy. Była na pewno też presja, którą tworzyli głównie dziennikarze i często mówili o zerze w rekordzie oraz zagrożeniu, że w każdej kolejnej walce można je stracić. Zaczęło się rozmyślanie na ten temat. Gdybym tamtej bliskiej i bardzo wyrównanej walki nie przegrał, to miałbym dziś rekord 21-0. To już jest naprawdę dorobek, który wiele mówi. Pewnie pojawiłyby się nawiązania do Khabiba, który też był niepokonany, też walczył w kategorii lekkiej i miał podobny styl. Na papierze nie mam już zera w rekordzie, bo przegrałem walkę. W mojej głowie jednak cały czas jestem niepokonany, dalej jestem zmotywowany. Dla mnie przegrana to jest coś takiego, że ktoś mnie podda, znokautuje lub naprawdę zdominuje. Wtedy był równy bój, najsprawiedliwiej pewnie powinien być remis, ale sędziowie orzekli inaczej i tak miało po prostu być. Dziś działa to na mnie jak czynnik motywacyjny, który przyniósł już chwilę później wiele dobrego.

KOMENTARZE