Polska wygrała, bo była po prostu lepsza.  Znowu kozakiem był Lewandowski, dobrze wprowadził się młody Kapustka, a szczęście sprzyjało Grosikowi. Szczęście, które w sporcie jest tak bardzo potrzebne. Odniosłem wrażenie, że biało – czerwonym bardziej się chciało ten mecz wygrać. Piłkarze walczyli, biegali – robili wszystko, żeby dobre wrażenie z eliminacji podtrzymać. Zrobili głęboki wdech i dopompowali powietrza do polskiego balonika z wielkimi nadziejami. Balonika, w którym i tak jest już bardzo dużo powietrza.

Ktoś powie – zwycięstwo buduje atmosferę. Oczywiście, że tak. Zawsze jest przecież lepiej wygrać niż przegrać. Nawet jak gra się w karty z chłopakami przy wódce, to najlepiej jest całe towarzystwo opędzlować. Jeszcze jak udaje się pokonać nie byle kogo, tylko finalistę Euro, to już w ogóle ręce same składają się do oklasków. Islandia, to przecież jedna z rewelacji eliminacji. By jednak między tymi wszystkimi „ochami” i „achami” nie utknąć, warto skupić się na tym, co nam w piątkowy wieczór nie wychodziło. Wciąż bardzo często oddajemy piłkę słabszemu od siebie rywalowi i długimi fragmentami musimy za nią bez sensu ganiać. Tracimy bramkę kilka chwil po tym, gdy sami ją zdobywamy i w drugim meczu z rzędu prokurujemy rzut karny. Mankamenty są, choć wielu ślepo widzi tylko klasę Lewego i rajdy skrzydłem niezmordowanego Grosika.

Nie jesteśmy jeszcze mistrzami świata, tak jak wielu się pewnie wydaje. Błędów z piątku francuski turniej może nie wybaczyć. Chyba wolałbym dostać listopadowy kubeł zimnej wody, niż boleśnie sparzyć się w czerwcu. Bo tak się akurat składa, że przed każdą wielką imprezą piłkarską balonik zawsze był napompowany do maksimum. Szkoda by go było zbierać z francuskiej ziemi już po dwóch spotkaniach grupowych.

KOMENTARZE