Jest 11 października 2014 roku. Reprezentacja Polski mierzy się ze świeżo upieczonymi mistrzami świata, którzy to pewni siebie do Warszawy przyjeżdżają po zwycięstwo. Dla nas dzień szczególny, bo zwykły zbieg okoliczności sprawił, że 11 października gra nam się wyjątkowo dobrze. W 2006 roku ogrywamy Portugalię na chorzowskim kolosie, a dwa lata później odprawiamy z kwitkiem aspirujących o europejski piedestał Czechów. Może i tym razem się uda? Może to znowu będzie ten dzień? Jak nie dziś to kiedy? Przecież nie można non stop dostawać po głowie od przeciwnika, który w przeszłości wyrządził nam tyle krzywdy.

Gdy w 88 minucie wynik na 2:0 ustalił Sebastian Mila świat odwrócił się do góry nogami. Piłkarz, którego sportowa kariera była pełna gór i dolin został bohaterem narodowym, podczas – być może – najważniejszego spotkania piłkarskiej reprezentacji w XXI wieku. Podczas gdy polski piłkarz coraz częściej swoją jakość z powodzeniem udowadniał na zachodzie, gościem, który zostanie zapisany w annałach krajowego futbolu został niemalże emerytowany Sebek, któremu w ostatnich latach bliżej było do ligowej szarzyzny niż do poważnego futbolu. Czas w piłce szybko leci i dziś, na kilka chwil przed spotkaniem przeciwko mistrzom świata, Mili w kadrze już nie ma. Pełni rolę reportera, który oddaje fanom wyjątkowy luz i możliwość poczucia atmosfery Euro jeszcze mocniej. Jest obserwatorem, dziennikarzem, a zarazem jednym z tych, którzy odmienili oblicze reprezentacji. Bo mecz z Niemcami był punktem zwrotnym. Nie tylko spotkaniem o 3 eliminacyjne punkty, ale i wydarzeniem, które z optymizmem karze nam dzisiaj wygodnie zasiadać przed telewizorami.

Bo wtedy tak naprawdę narodziła się drużyna. Narodził się Nawałka i Lewy- kapitan. Narodził się team, którego w Polsce od wielu lat nie było. Bo odnoszę wrażenie, że po spektakularnym sukcesie łatwiej jest dalej podążać w obranym kierunku. Łatwiej kroczyć ku chwale z przekonaniem, że to wszystko ma sens. Że efekty ciężkiej i mozolnej pracy zostają zauważalne. Sukces dodaje skrzydeł? Brzmi jak banał.

Paradoksalnie to wszystko nie ma teraz kompletnie żadnego znaczenia. Dziś znowu wszystko rozstrzygnie się na zielonej murawie. Tego pamiętnego 11 października narodziła się nam wspaniała grupa ludzi, która zdołała pokonać mistrzów świata. Żaden z Niemców jednak nie spojrzy na Lewandowskiego inaczej niż patrzył wtedy – przed niespełna dwoma laty. Bo choć pokonania Niemców już nikt nam nie zabierze, to dziś znowu czeka nas trudne spotkanie. Ba, być może nawet trudniejsze niż wtedy w Warszawie. Niemcy wiedzą, że Polaków stać na bardzo dobrą grę i niespodziankę, więc podejdą do tego spotkania niezwykle zmotywowani. Gdzieś z tyłu głowy kalkulują, że ekipa Nawałki jest w stanie postawić opór nieporównywalnie większy niż ten przed ośmioma czy dziesięcioma laty. Wyjdzie jednak po raz kolejny po zwycięstwo. Różnica polega jednak na tym, że dla Loewa remis wieczorem nie będzie złym wynikiem. Biorąc pod uwagę nasze pojedynki z przeszłości, to już bardzo dużo.

Faworyt? Oczywiście, że Niemcy. Aktualni mistrzowie świata są faworytem w spotkaniu z absolutnie każdym rywalem. Obojętnie, czy na przeciwko staną Włosi czy Hiszpanie – najlepsza ekipa globu ma za zadanie wygrywać z każdym. Zdaje sobie sprawę z tego, że polski kibic zachłyśnięty reprezentacją i odmieniający nazwisko 19-letniego młokosa z Tarnowa przez wszystkie przypadki nie dopuszcza do swojej głowy informacji, że dziś możemy przegrać. Tak się może jednak stać, bo mierzymy się z lepszym od siebie rywalem. Rywalem nam znanym, kto wie – może nawet i wymarzonym w tej fazie turnieju. Gadanie, że oni mają kryzys, a my jesteśmy wyjątkowi i mocni są wyssane z palca. Bo dla nas to mecz dekady, a dla nich zwykłe spotkanie o 3 punkty. Chcąc po raz drugi w historii oszukać piłkarski świat, potrzeba nam szczęścia. Nie mniejszego niż wtedy na  Narodowym.

A pojedynek przeciwko Niemcom jest zawsze tym, na który każdy Polak czeka. Historii oszukać nie sposób. Ciekawe czy Nawałka ma w swojej talii nowego Sebastiana Milę.

 

TYP PROSTOZBOKU: 1:1 sercem, 0:1 rozumem.

 

JAKUB BOROWICZ

KOMENTARZE