Czas leniuchowania, zwany w sporcie „sezonem ogórkowym” dobiega końca, trzeba podnieść tyłek z fotela i ruszyć z głośno rzucanymi kilka sekund po północy w Sylwestra postanowieniami. W dziennikarstwie to koniec tworzenia różnego rodzaju plebiscytów, rankingów, zestawień i podsumowań. Najładniejsza bramka, najgorszy faul, największy debil, najlepsze podanie – to już było, kolejne tego typu treści zapewne gdzieś po 20 grudnia 2018 roku.
Przed rokiem napisałem osobisty tekst, w którym wybrałem wydarzenie sportowe w całych 12 miesiącach, które zrobiło na mnie największe wrażenie. Padło na walkę Tomasza Adamka z Erikiem Moliną, którą Polak przegrał. Czemu aż tak mnie to ruszyło? Może dlatego, że siedziałem blisko ringu i Adamek chwilę później oficjalnie zakończył swoją karierę? Może dlatego, że wyraźnie prowadził na punkty i miał spokojnie dowieźć zwycięstwo do końca walki? A może dlatego, że od 2005 roku wstawałem nad ranem w niedzielę na wszystkiego jego pojedynki i zawsze przy brzmieniu Funky Polaka szybciej biło mi serce?
Lata nieparzyste mają to do siebie, że nie odbywają się wtedy dwie największe imprezy sportowe – igrzyska olimpijskie i mistrzostwa świata w piłce nożnej. Gdybyśmy my, jako polska reprezentacja, wygrali mundial, a ja siedziałbym podczas meczu na trybunach, to może wtedy wybrałbym akurat ten moment? Gdybym poleciał do Rio de Janeiro na igrzyska olimpijskie i odśpiewał pięć razy Mazurka Dąbrowskiego, to może napisałbym właśnie o tym? Kto wie? Ale nie – na mnie największe wrażenie zrobiło coś, co z perspektywy czasu nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Wydarzenie, które za 5 lat będzie wspominane tylko przez futbolowych zapaleńców lub statystyków, którzy żyją tego typu sytuacjami.
Mowa o meczu rewanżowym pomiędzy Barceloną i PSG w 1/16 Ligi Mistrzów. Patrząc na stawkę spotkania – jak to mawia młodzież – #nikogo. Patrząc, że zwycięzca tej pary nie doszedł nawet do finału Champions League – znowu – NIKOGO. A jednak.
Jestem kibicem Barcelony. Od 1999 roku, czyli od momentu, kiedy po raz pierwszy od rodziców dostałem koszulkę Rivaldo, który wtedy był jednym z najlepszych, a dla mnie być może najlepszym piłkarzem świata. Był technikiem, gościem wybitnym, strzelał wolne, kilka lat później zdobywał z Brazylią mistrzostwo świata. Wtedy coś się urodziło, choć gdyby ktoś zapytał mnie dzisiaj, czy już wtedy siedziałem przed komputerem i oglądałem wszystkie mecze Barcy, to odpowiedziałbym od razu: Nie! Gdybym miał wskazać pierwszy moment, jak cieszyłem się ze zwycięstwa nad Realem Madryt, to też byłoby to później i nawet nie wiem dokładnie kiedy. Wtedy jednak na podwórku to ja byłem Rivaldo, a mój zespół był Barceloną. To właśnie tamten dzień, ten z koszulką wydaną na stulecie klubu spowodował, że zajarałem się czymś, co w wykonaniu Bayernu, Chelsea lub Atletico nie zrobiłoby na mnie żadnego wrażenia. Albo tak mi się tylko wydaje.
Do przerwy 0:3, kojarzycie, prawda? Książka Jurka Dudka, której tytuł wskazuje na finał Ligi Mistrzów z 2005 roku, kiedy to Liverpool schodził do szatni przy wyniku 0:3, a ostatecznie wyrównał stan rywalizacji i pokonał wielki Milan. To było 0:4, ale w pierwszym meczu. Meczu, który Barcelona zagrała fatalnie. Który PSG wyszedł perfekcyjnie. Po którym dzień później każde dziecko w Paryżu chciało być Cavanim lub Di Marią, a lajków na fejsie drużynie grającej w Parku Książąt wzrosło o kilkadziesiąt tysięcy. Rewanż – formalność. „Nic nie ma prawa się wydarzyć. Wszystko jest już przesądzone. To nie ta Barca, PSG jest jednym z faworytów do wygrania całych rozgrywek.”
Bukmacherzy dawali – tu beka – zero procent szans na awans do dalszej fazy rozgrywek Barcelonie, choć – tak na logikę – jak ktoś może mieć zero procent szans? o,1%, rozumiem, ale zero? Przecież gdybym ja wyszedł dziś do ringu z Anthony’m Joshuą, to miałbym szansę, chociażby iluzoryczne, że wygram. Że Anglik złamię rękę i lekarz nie wypuści go do kolejnej rundy, że skręci kostkę lub dostanie ataku serca – cokolwiek, ale przecież w sporcie wszystko jest możliwe. Bukmacherzy nie dawali szans żadnych drużynie, w której gra Messi, Neymar, Suarez…
Że mecz będzie wyglądał tak, jak wyglądał – było więcej jak pewne. Że Barca obejmie prowadenie i będzie cisnąć było jasne jak słońce w Hiszpanii. Przeważać, dominować, bombardować. Zapał minął w momencie, gdy odpowiedziało PSG. Gdy trafił Cavani, to świat się zawalił, przynajmniej ten nad Camp Nou. Wtedy praktycznie nie było już szans. Wtedy ewentualny awans Barcelony wydawał się mniej więcej tak realny, jak te moje zwycięstwo z Joshuą, ale gdy ten nie zmaga się z żadnym urazem i jest zdrów jak ryba.
Ale jednak. Najpierw dwukrotnie Neymar, w 89. i 91. minucie, w ostatniej akcji meczu Sergi Roberto (!!!) który już kilka razy był na wylocie z klubu. Stało się coś niemożliwego, coś, co nie powinno i nie miało prawa się wydarzyć. Barcelona wygrała 6:1, wyeliminowała PSG i awansowała dalej do ćwierćfinału Ligi Mistrzów.
Coraz rzadziej się wzruszam, coraz mniej kibicuje, sympatyzuje. Patrzę na wiele spraw zawodowo, nie wszystko kręci mnie już tak, jak jeszcze kilka lat temu. Wtedy zwariowałem. Odpaliłem i poszedłem w miasto. Wróciłem nad ranem i wcześnie wstałem, bo chciałem zobaczyć, co piszą w internecie. Czytałem wszystko, choć sam widziałem to na własne oczy. Poszedłem do kiosku i kupiłem pięć takich samych gazet – na okładce każdej z nich było info o wczorajszym meczu. Dzwoniłem do znajomych, pisałem, opowiadałem, pisali do mnie koledzy, koleżanki, każdy pytał, jak wrażenia. Wygraliśmy, 6:1. Pokonaliśmy PSG, choć mieliśmy zero procent szans.