Czasami plebiscyt można zakończyć w połowie głosowania. Zwycięzca jest tak oczywisty, że nie ma sensu dalej ciągnąć tych bezsensownych emocji. Po spotkaniach ćwierćfinałowych piłkarskiej Ligi Mistrzów poznaliśmy największego frajera w 2016 roku. W zasadzie to frajerów. Proszę Państwa, przed Wami FC Barcelona.
Należy odróżnić niespodziankę od sensacji. Sensacja to coś, czego nikt się nie spodziewał. Tak wiec sensacją byłoby, gdyby Wolfsburg ograł Real Madryt. Wyrzucił ich za burtę w europejskich pucharach i zameldował się w półfinale Champions League. To byłaby sensacja. Szok i niedowierzanie. Odpadnięcie Barcelony z Champions League do sensacji na pewno nie należy, ale rozpatrywanie takiego właśnie rozstrzygnięcia w kategorii niespodzianki, to już określenie jak najbardziej stosowne. Ktoś powie, że ekipa Simeone to klasowa drużyna, która potrafi wygrać z każdym. Która kilka tygodni temu zdystansowała Real na Bernabeu i przed dwoma lata wygrywała ligowy czempionat. Pełna zgoda, ale to wciąż Barcelona. Do niedawna ta wielka Barcelona, która nie przegrywała. Z nikim. Nigdy.
Możecie mówić, że w pierwszym meczu Duma Katalonii była lepsza. Miała momentami przytłaczającą przewagę i mogła to spotkanie wygrać 3/4 bramkami. Wybić Atletico granie w piłkę i do Madrytu pojechać z Adriano czy innym Munirem w pierwszym składzie. Mogła. Nie zrobiła tego i wygrała tylko 2:1. Tylko? Tak, bo mając w perspektywie rewanż na terenie wroga ta zaliczka wygląda bardzo skromnie. Los Colchoneros czekali na to spotkanie jak na dar z Niebios. Wiedzieli, że Messi i spółka są do pokonania. Już nie brylują tak, jak jeszcze przed kilkoma tygodniami i z piłkarzy absolutnie kosmicznych stali się zwykłymi śmiertelnikami, którzy potrafią przegrać. Najzwyczajniej w życiu przegrać i oddać inicjatywę. To coś, co jeszcze niedawno nikomu na świecie nie mieściło się w głowie.
A Atletico? Uwielbiam tą ekipę. Są nieprawdopodobni. Simeone pokazał, że po zakończeniu kariery będzie mógł wykładać w jednym z piłkarskich Uniwersytetów w Buenos Aires, a profesura należy mu się z urzędu jak psu micha. Niby Carrasco nie jest Messim, Griezmann Suarezem, a Gabi Busquetsem, ale cały ten madrycki twór stanowi kolektyw. Potrafi współpracować na każdej płaszczyźnie i robić rzeczy niewyobrażalne. Pokonanie Realu? Żaden problem. Wyjebać Barcelonę z Ligi Mistrzów? Proszę bardzo. Zwycięski finał w Mediolanie? Czemu nie?!
PS: Apel do kibiców Barcelony. Również tych, którzy kibicują Dumie Katalonii od 15 miesięcy i nie pamiętają rządów Guardioli i kapitana Enrique. Weźcie sobie serię 39 meczów bez porażki i powieście nad łóżkiem. Módlcie się do tego obrazka dzień w dzień i powtarzajcie wszystkim, że Barcelona „to ta od rekordów”. Tuż obok dopiszcie 4:0 na Bernabeu, 6:1 z Celtą i 34038408308 bramek trio MSN. Tego już nie ma. To się nie liczy. Tylko frajer mógł to przegrać.