Lekka atletyka w naszym kraju ma się znakomicie, więc więcej mówi się o medalach, sukcesach i wyróżnieniach niż o aferach, które w lekkiej, jak w każdej dyscyplinie sportu, występują. Tym razem postanowiłem się pochylić nad niezłym wałkiem, gdyż mam wrażenie, że sprawa nie została odpowiednio nagłośniona. Chodzi o Aleksandrę Lisowską, która pojechała na igrzyska olimpijskie do Tokio. Pojechała, mimo że na imprezę pojechać nie powinna.
Ja akurat nigdy nie miałem takich marzeń, żeby pojechać na igrzyska olimpijskie, ale znam bardzo dużo osób, które właśnie tę imprezę chciałyby choć raz w życiu zaliczyć. Czy w moim postrzeganiu świata fajnie byłoby móc nazywać się do końca życia Olimpijczykiem, gdyby się w pełni na to nie zasłużyło? Gdyby, no wiecie, na najważniejszą i największą imprezę świata pojechało się niesłusznie? Nie no, bądźmy dorośli: brzydziłbym się tego. Nie umiałbym spojrzeć w lustro gdybym wiedział, że to wszystko jest naciągane. Że tak naprawdę tylko nieuczciwość spowodowała, że reprezentowałem kraj na tak wielkiej arenie. Patrzyłem z wzruszeniem na biało-czerwony adres z orzełkiem na piersi, a tak naprawdę w ogóle nie powinienem go otrzymać.
Nie chcę tematu za bardzo zgłębiać, bo zajął się tym już jakiś czas temu portal bieganie.pl, który TU opisał całe zajście. W skrócie jednak mogę nakreślić, że chodzi o Aleksandre Lisowską, która podczas zeszłorocznego maratonu w Dębnie wyrównała rekord Polski i zakwalifikowała się na igrzyska do Tokio. W osiągnięciu tego wyniku pomógł jej zając, który dyktował tempo biegu aż do momentu, gdy… stracił siły. Chwilowe odsapnięcie wznowił w momencie, gdy nabrał trochę tlenu w płuca i na trasę wrócił skracając pętlę o długości ośmiu kilometrów. Dociągnął Lisowską aż do ostatniej prostej, którą zawodniczka pokonała już sama.
Zając, który pomagał w osiągnięciu rekordu Polski, jest… kolegą sędziego głównego zawodów w Dębnie. Mimo złożenia protestu sprawa została zamieciona pod dywan, a Lisowska pojechała na igrzyska. Mieliśmy trochę sytuację, w której z jednej strony każdy coś tam wiedział, nikomu tu w stu procentach nie pasowało, ale też nie było na tyle zdeterminowanej osoby, żeby zrobić z tego dym. Najgorzej na tej opieszałości wypadła Izabela Paszkiewicz, która była czwarta i która przez brak dyskwalifikacji Lisowskiej nie pojechała na igrzyska. Zawodniczka wraz z trenerem stwierdzili, że nie będą robić o to wielkiego zamieszania, ba, Paszkiewicz nie była zła na Lisowską o to, że ta otrzymała nielegalne wsparcie. Tematem nikt się nie zajął i każdy udawał, że wszystko jest w porządku. Problem, który się pojawił, nie jest aż tak poważny, żeby go mocniej rozgrzebywać.
Sędziowie oczywiście widzieli, że pacemaker włączył się do biegu, mimo że już wcześniej z niego zrezygnował. Nikt jednak nie interweniował na trasie, bo i po co. Co najlepsze, zawody w Dębnie zostały wybrane najlepszym maratonem na polskiej ziemi w całym 2021 roku.
Lisowska wpisała sobie w swoje sportowe CV udział na igrzyskach w Tokio, a w listopadzie… jej rekord Polski z Dębna anulowano. Siedem miesięcy trwało dojście do prawdy, co w tej sytuacji w oczy rzuca się najbardziej. Gdyby machnięto na to ręką i stan rzeczy zostawiono sprzed anulowania rekordu – okej, to może nie jest aż tak bardzo istotne dla przeciętnego fana, która z Polek pojedzie na igrzyska i zajmie miejsce daleko poza czołówką (mimo że jest to nieuczciwe). Ale co musi czuć sama Paszkiewicz, która mogłaby osiągnąć – kto wie – życiowy sukces, a została oszukana? Jak musi czuć się teraz Lisowska, która od początku wiedziała, jak sytuacja wygląda, a mimo wszystko nie podeszła do tematu uczciwie i nie powiedziała wprost, że wyjazd do Japonii jej się po prostu nie należał?
Tak sobie mówimy i myślimy o lekkiej atletyce, dyscyplinie, w której mamy wiele sukcesów i jesteśmy z tego bardzo dumni. Sam zasiadam do wielkich imprez mistrzowskich jak do dobrego serialu, bo za każdym razem mogę spodziewać się wielkich emocji i super postawy naszych reprezentantów. Dlaczego jednak tak mały rozgłos jest wokół sprawy, która dotyczy największej sportowej imprezy na świecie? Trochę popytałem, trochę podzwoniłem – generalnie zawodniczka i jej trener od dłuższego czasu milczą, nikt nie chce skomentować sprawy, która poruszyła środowisko. Podobno polskie biegaczki są podzielone i nie chcą wspólnie trenować, no bo niby jak mają to robić, skoro jest tak spora rysa na szkle?
Czekam na rozwój tych wydarzeń i – zdając sobie sprawę, że ten temat może nie interesować szerszej publiki – wierzę, że dowie się o tym więcej osób niż ma to miejsce w tym momencie. A związkowym krętaczom patrzyłbym jeszcze bardziej wnikliwie na ręce. Szczególnie, gdy się Polakom dobrze wiedzie i jest mniej oczywistych powodów, do których można się przyczepić.