Idąc na mecz Arki nie wiesz czego się spodziewać. Całkiem możliwe, że po raz kolejny zobaczysz słabe spotkanie, po którym nie sposób napisać cokolwiek sensownego. Z drugiej strony – Ekstraklasa. Ponad 10 tysięcy ludzi na trybunach, wielki powrót do elity, kilka nowych twarzy, własne boisko. Może to wszystko się uda? Może Arka w końcu odpali? Przecież po przeciwnej stronie boiska nie stoi Żurawski, Kosowski czy Szymkowiak z tej starej, dobrej Wisły, tylko Mójta, Bartosz i Cywka. Zawodnicy anonimowi z zespołu, którego – mam wrażenie – nazwa wciąż wielu osobom działa na wyobraźnię. Wielka piłka wróciła po 5 latach przerwy do Gdynii. I to wróciła w wielkim stylu.

Zawsze byłem zdania, że w tej naszej, polskiej lidze zbyt wiele nie trzeba, by wychylić się ponad przeciętność. Gdyby wszystkie zespoły dobrze grały piłką, realizowały w 100% nakreśloną przez trenera taktykę, były znakomicie przygotowane kondycyjnie to zgoda – wyróżnić się czymkolwiek byłoby niezwykle trudno. Zawsze byłby przecież ktoś, kto jest od nas szybszy, lepiej operuje futbolówką lub po prostu szybciej reaguje na boiskowe wydarzenia. Gdy jednak Kenijczykami w bieganiu to my nie jesteśmy, taktycznie od włoskiej piłki dzielą nas lata świetlne, a piłka przy nodze ewidentnie nam przeszkadza, to wyróżnić się czymkolwiek jest zdecydowanie łatwiej. Jak w szkole, gdzie grupka kilku ananasów, robi wszystko poza uczeniem się. Gdy ktoś zabłyśnie jakąkolwiek wiedzą, to reszta traktuje go jak kujona. Niewiele wie, ale coś tam trybi – kurde, jest mądrzejszy od nas!

Dlatego wychodzę z założenia, że trener, który pragnie narzucić swojej drużynie jej własny styl gry i umiejętnie wdroży go w życie ma przewagę. A co najlepiej szlifować? A no przygotowanie fizyczne i stałe fragmenty gry. Bo łatwiej jest się zmusić do biegania i wytrenować kilka schematów przy wznowieniu gry ze stojącej piłki, niż nagle 25-letniego chłopa nauczyć grać w piłkę. Gdy nawet już się nauczy tą piłkę jakimś cudem przyjmować, odgrywać z klepki i strzelać ze słabszej nogi, to wciąż będzie uzależniony od swoich kolegów, którzy zamiast zostawać po treningu i pracować indywidualnie nad swoimi mankamentami wolą bujać się po Sopocie i gdyńską Rivierę zamieniać na gdańską Galerię Bałtycką. Jaki z tego wniosek? Biegać, biegać, biegać, ćwiczyć wolne i rożne. Aż do porzygu. Na nasze warunki powinno w zupelności wystarczyć.

Dlaczego o tym piszę? Bo nigdy nie widziałem lepszego meczu w wykonaniu Arki. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek to napiszę, ale Arka zagrała spotkanie kompletne. Ktoś powie, że Wisła miała pod koniec pierwszej połowy przewagę i na początku drugiej odsłony mogła strzelić bramkę kontaktową. Że Mączyński poukładał grę gości i dostawał za dużo wolnego miejsca, czego efektem było kilka jego prób z dystansu. Tu się zgodzę, ale w gdyńskiej bramce móglby stanąć nawet Krystian Miś z Korony Kielce, a i tak Arka by to spotkanie wygrała. Bo była zdeterminowana, dobrze przygotowana motorycznie do tego spotkania, grała wysokim pressingiem, umiejętnie przerzucała ciężar gry, często grała skrzydłami i nie bała się pojedynków jeden na jednego. Bo bardziej chciała, jeździła na dupie i walczyła O KAŻDĄ piłkę. Bo grała pod publiczność, zdobyła sympatię nawet nieprzychylnie nastawionego do żółto-niebieskich chłopaczka, któremu najłatwiej jest pisać hejty, że nieudacznikiem jest ten czy tamten. Bo oglądając bardzo często z wysokości trybun mecze na krajowym podwórku mało kiedy wracam do domu i mówię, że oglądałem dobre spotkanie. Że drużyna X była taka, taka i taka, a jej rywal powinien stanąć i zacząć klaskać. Bo oklaski wczoraj należały się jak psu micha.

A pytanie powtórzę – co Pan im wczoraj dał, Panie Grzegorzu?

 

FOTO: Eurosport

KOMENTARZE