To, co najbardziej mnie wśród polskich sportowców uderza, to minimalizm. Wielokrotnie zastanawiałem się, ilu naszych reprezentantów nie osiągnęło w sporcie tyle, na ile wskazuje ich faktyczny potencjał. Jak daleko mogliby zajść, gdyby zawsze ambitnie podchodzili do swoich obowiązków i nie zadowalali się byle czym.
Minimalizm, czyli drogą donikąd – nie tylko w sporcie, ale i normalnym życiu. Jeżeli ktoś zadowala się tym, co właśnie osiągnął, poprzestaje na czymś, co już za nim, to na pewno za jakiś czas zrówna do tych, którzy o wielkich sukcesach mogą tylko pomarzyć. Rzeczywistość jest brutalna – świat idzie do przodu i cały czas trzeba nad sobą pracować, by być na topie. Mityczne „trudniej jest uciekać niż gonić” to niestety racja. Nie widząc marchewki na końcu kijka można zwolnić, niebezpiecznie wyhamować i stracić rytm. Wtedy peleton przemieli pod swoimi kołami zwalniającego lidera jadącego lewą stroną jezdni.
Nigdy o tym nie pisałem, też nie ma się czym chwalić, bo po prawie 10 latach aż wstyd się przyznać, ale podczas matury z języka angielskiego zerknałem w kartkę koleżanki. Ściągałem. Niby wiedziałem, niby byłem pewny swoich odpowiedzi ABCD, ale kontrolowałem wiedzę z wiedzą dziewczyny, która miała same piątki. Która próbne matury zdawała najlepiej z nas wszystkich, z innych przedmiotów często była wyróżniana przy całej szkole przez panią dyrektor. Zobaczyłem będącą w zasięgu mojego wzroku kartkę, raz, drugi i dla pewności trzeci raz zapuściłem żurawia, by sprawdzić, czy w najważniejszym egzaminie w życiu nie popełniłem gafy. Błędów nie było, poszło mi znakomicie. O ile pamiętam – 86%. Nie chcę mówić, że sam bym egzaminu nie zdał, ale wątpliwie, abym wykręcił tak dobry wynik. Koleżanka pomogła, nie ukrywam, aczkolwiek nie było między nami żadnej umowy. Po prostu – wykorzystałem sytuację, w której sprytnie się odnalazłem. Gdybym podchodził do świata trochę inaczej, to mógłbym dumnie prężyć muskuły i młodszych od siebie zapraszać na korepetycje z angielskiego, bo przecież trudny egzamin zdałem śpiewająco. Niejeden z moich kolegów na pewno by tak zrobił.
Przechwałek jednak nie było, bo wiedziałem wtedy i wiem teraz, jak ten egzamin wyglądał. Gdy ktoś pytał mnie o wyniki matury, to dumnie odpowiadałem, że bardzo dobrze poszło mi z rozszerzonego polskiego, dałem radę również z WOS-u, choć tam wiedzę musiałem stukać na blaszkę. Angielski siedział mi w głowie, skoro piszę o tym dziś, to na pewno mocno musiało to dawno temu zostać zakodowane na twardym dysku. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że ani razu nie powiedziałem nikomu, że obcy język jest banalny i ja zdałem go bez nauki. Sumienie zżarłoby mnie od środka. To zdecydowanie nie w moim stylu.
Podobało mi się to, co powiedział Bogusław Leśnodorski, do niedawna prezes Legii Warszawa. Opowiadał o swoim pobycie przy Łazienkowskiej i tym, w jaki sposób piłkarze podchodzili do kolejnych meczów, zwycięstw i przegranych na przestrzeni całego sezonu. Gdy były porażki – załamka, głowy spuszczone w dół. Gdy udawało się wygrać, to zawsze była duma, często zero kalkulacji, wszystkie elementy, które nie zagrały, a które udało się zamieść pod dywan i mimo wszystko wygrać, automatycznie uciekały piłkarzom z głowy. Nawet nie najlepiej grająca Legia, która z dużo słabszymi od siebie zespołami męczyła się niemiłosiernie, zdobywając mistrzostwo Polski, fetowała triumfy przekonana o tym, że udało się zrobić coś wyjątkowego i na zawsze przejść do historii polskiej piłki.
Każdy z piłkarzy wiedział, że wielokrotnie Legia spisywała się poniżej oczekiwań. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że droga po mistrzostwo to był wyścig żółwi, a nie rozpędzonych gepardów, którzy wykręcają zawrotne prędkości. Każdy wiedział doskonale, że poziom naszej ligi jest niski, z każdym rokiem coraz słabszy. Nie przeszkodziło to jednak nikomu w tym, aby być przekonanym o swojej wielkości w momencie, gdy udało się wygrać. Szczęśliwie i bardzo często przypadkiem.
To się nazywa minimalizm. Patrzenie tylko na to, co dzieje się teraz. Zaraz ktoś powie: potem była analiza, refleksja i chwila zastanowienia. Odpowiadam: nie. Bardzo często, prawie zawsze, nie. Był sukces, a to znaczy, że było dobrze. Zwycięzców się nie sądzi, nie ma co wracać do czegoś, co zagrało jak należy. Jest mistrzostwo? Jest, odczepcie się od Legii!
Potem są europejskie puchary. Tam najczęściej różowo nie jest, gra średnia nie wystarczy, żeby pokonać rywali z Kazachstanu, Słowacji czy ostatnio Luksemburga. Co prawda w gablocie jest trofeum, ale niesmak pozostaje. Tylko do kolejnego mistrzostwa.
Byłem niedawno po gali na after party. Spotkałem zawodnika, który osiągnął największy sukces w swojej karierze. Zrobił coś wielkiego, naprawdę dał radę. Podchodzę do niego z whiskey w szklaneczce, on popija red bulla bez cukru. Pytam, co mu zamówić, gdyż obiecał, że po zwycięstwie na pewno się napijemy. Powiedział, że nie chce, nie pił alkoholu przez kilka lat, teraz też nie ma ochoty. Wygrał, fajnie, dziś jest bohaterem, jutro też będzie mógł o sobie poczytać wszędzie. W poniedziałek jednak trzeba będzie zastanowić się, co robić dalej, bo UFC wzywa, czas leci, a podczas walki było kilka sytuacji, w których popełnił błędy, przez które mógł przegrać. „Lepszy zawodnik mógłby to wykorzystać, wkurzony jestem” – usłyszałem.
Tylko w taki sposób można wchodzić na Himalaje. Z innym podejściem Śnieżka jest spełnieniem marzeń.