Oni znowu to zrobili. Znowu przegrali. Wróć. Znowu zostali rozniesieni przez rywala. Przegrać to można jedną, dwiema bramkami. Lechia pojechała na stadion przy ulicy Kałuży w Krakowie z tym samym zamiarem, co zawsze. Trzy zdobyte punkty i w końcu wspinaczka w ligowej tabeli. Taki był cel. Miejsce tuż nad strefą spadkową, to przecież jakaś pomyłka – niesprawiedliwość i brak szczęścia. Biało-zieloni znowu jednak pokazali, dlaczego każda drużyna w Ekstraklasie tylko czeka na mecz z Lechią. Do niedawna wszyscy w Gdańsku żartowali, że awans Arki do Ekstraklasy, to łatwe sześć punktów w tabeli na koncie biało-zielonych. Arka na zapleczu elity gra jak z nut,a Lechia po raz kolejny została ciężko znokautowana. 0:3. Pogrom. Katastrofa. Żenada.
Podczas niedawnej przerwy reprezentacyjnej do Gdańska przyjechał Deleu. Sympatyczny Brazylijczyk na Starym Mieście w Gdańsku kupił jakiś czas temu mieszkanie, jeszcze w czasach, gdy grał w Lechii pierwsze skrzypce. Zapytany przeze mnie o Mateusza Maka, który jest ostatnio w bardzo dobrej dyspozycji(2 gole z Ruchem) i problemach, które może mieć z jego zatrzymaniem w poniedziałkowy wieczór tylko się uśmiechnął. „Mak? Daj spokój. Pokaże mu jak się gra w piłkę. Nie będę się z nim cackał. Długo nie pogra”. No i faktycznie, Mak długo nie pograł. Już w listopadzie możemy podsumować wyniki plebiscytu na największego błazna całego sezonu w Ekstraklasie. Został nim właśnie skrzydłowy Lechii, który w piątej minucie wyjazdowego spotkania z dużo mocniejszą Cracovią wylatuje z boisko za próbę kopnięcia w twarz obrońcy Pasów. Co trzeba mieć w głowie, żeby zachować się w ten właśnie sposób? Z perspektywy trybun spotkanie oglądał selekcjoner kadry – Adam Nawałka, który popis piłkarza Lechii widział na własne oczy. Co prawda Mak nigdy w kadrze nie grał, ale coś mi mówi, że gdyby zagrał z trzy/cztery dobre spotkania w lidze i dobrze przepracował zimę na Euro mógłby pojechać. Być może kosztem któregoś ze swoich wybitnych kolegów z Gdańska, których w kadrze jest całe mnóstwo. Dzięki temu wybrykowi jednak Mak już teraz może planować sobie czerwcowy urlop w ciepłych krajach.
Lechia długo broniła. Do pierwszego składu wrócił Sebastian Mila, który w grze o jednego zawodnika mniej występował jako środkowy napastnik(!!!). Peszko próbował szarpać, walczyć. Chciał pokazać się Nawałce. Jednak po raz kolejny Gdańszczanie byli słabsi. Cracovia konsekwentnie punktowała Lechię, wrzucała piłki w pole karne, próbowała strzelać z daleka. Aktywny był Kapustka, który wielu starszym od siebie chłopakom w biało – zielonym trykocie na nowo wytłumaczył definicję słowa piłkarz. Reżyserem gospodarzy był Mateusz Cetnarski, który nie wiadomo czemu, mecze kadry wciąż ogląda przed telewizorem. Żeby było jasne. Nie sugeruje Nawałce, że pomocnik Cracovii to już „International level”, który w kadrze grać musi. Jednak gdy w spotkaniach reprezentacji oglądam Peszko, Milę czy Wawrzyniaka, to nieobecność Cetnarskiego w tak zacnym gronie wygląda jak morderstwo ze szczególnym okrucieństwem.
Śmiali się z Lecha, który przez pierwsze parę kolejek wyglądał jak sześćdziesięcio kilogramowy bokser w wadze ciężkiej. Ktoś, kto po każdym ciosie upadał i nie potrafił wstać. Z czasem jednak nabrał wigoru i zaczyna po mału wchodzić na właściwe tory. Lechia, już w niedzielę sprawdzi formę Kolejorza, mimo że do optymalnej dyspozycji sama jeszcze nie doszła. O ile do niedawna wszyscy śmiali się z Poznaniaków, to teraz podmiotem żartów w polskiej piłce jest Lechia. Drużyna rozbita, niepoukładana, przypominająca zlepek indywidualności, który nie zamierza ze sobą zacząć współpracować. Połowa rundy zasadniczej już za nami, a światełka w tunelu wciąż próżno szukać. Niedługo Gdańscy dowcipnisie być może będą mieli okazję zobaczyć Arkę w wydaniu Ekstraklasowym. Problem w tym, że miejsce Lechii może być wtedy półkę niżej. Z sześciu łatwych punktów znowu zatem mogą pozostać tylko marzenia.