Marcin Carzasty. Trzykrotny wice mistrz Polski w drifcie. Pasjonat, zajawkowicz, właściciel warsztatu samochodowego serwisującego auta dla najlepszych kierowców w Polsce. Bardzo sympatyczny facet, który godzinami mógłby opowiadać o drifcie. Skazany na motoryzację, bo – jak sam wielokrotnie powtarzał – wyssał to z mlekiem matki. Zapraszam do rozmowy!
Zastanawiam się, kim w dzieciństwie chciał być Marcin Carzasty. Chłopacy w młodości wybierali najczęściej pomiędzy strażakiem, piłkarzem, a policjantem. Jak było u Ciebie?
Marcin Carzasty: Ja od zawsze chciałem być kierowcą. Nie precyzowałem tego czy będę się ścigał, czy pójdę w stronę driftu, ale od początku byłem ukierunkowany w stronę sportów motorowych. Drift przyszedł zupełnie przez przypadek. Zajarałem się tym jako młody chłopak i w pewnym momencie swojego młodzieńczego życia stwierdziłem, że to jest to, co chce w życiu robić.
Miałeś w rodzinie kogoś, kto też miał fioła na punkcie samochodów? Wiesz, łatwiej jest zostać prawnikiem, jak Twój ojciec też nim był. To nie piłka nożna, że wychodzić przed blok i kopiesz o ścianę.
MC: U mnie w rodzinie każdy jeździł. Dziadek jeździł, wujek, ojciec, brat również, więc poniekąd byłem na to skazany. Trzeba było sobie tylko odpowiedzieć na pytanie, czym dokładnie chcę się zająć. Bo, że zostanę przy samochodach, byłem pewien.
Czyli miałeś to w genach.
MC: Zdecydowanie. Wychowywałem się w rodzinie samochodziarzy, od małego miałem z tym bezpośredni kontakt i siłą rzeczy wiedziałem, że moja przyszłość będzie z tym bezpośrednio związana. Teraz mój syn ma dwa i pół roku i już ciągnie mnie na motor i pyta czy dziś pojeździmy samochodem. Jeżeli będzie chciał być pianistą, to nie będę miał nic przeciwko, ale jedyną rzeczą, która go obecnie interesuje jest motoryzacja.
Od początku widać było u Ciebie potencjał?
MC: Tak. Pamiętam gdy dostałem pierwszą motorynkę, to od razu nauczyłem się nią jeździć. Jak trochę podrosłem, to nie sprawiało mi żadnego problemu jeżdżenie tak naprawdę czymkolwiek i wiele osób mówiło, że mały Marcin ma do tego dryg. Nie było w tym nic dziwnego, bo będąc w wieku mojego syna siadałem tacie na kolanach i operowałem kierownicą.
Pamiętasz swój pierwszy sukces?
MC: Pewnie, to był 2010 rok. Pierwsze zawody TOP 8 SSS Bemowo. Pamiętam, że jechałem wtedy autem 190-konnym. Gdy teraz tak o tym myślę, że nie był to samochód zbyt imponujący, ale wtedy miałem szansę powalczyć o czołowe lokaty. Teraz z takim silnikiem nie miałbym czego szukać wśród najlepszych.
Czas w drifcie szybko leci? Zaledwie 6 lat po Twoim debiucie mówisz, że te 190 koni mechanicznych to tak naprawdę niewiele.
MC: Drift to jedna z najszybciej rozwijających się dyscyplin sportowych. Wtedy te 190 koni to było naprawdę dużo. Teraz z takim sprzętem na pewno nic bym nie osiągnął. Z roku na rok mamy coraz mocniejsze auta, więc sięgając pamięcią o kilka lat wstecz można zauważyć olbrzymi skok jakościowy jaki drift wykonał.
Ja powiem szczerze, że zawsze podziwiałem młodych kierowców, którzy z powodzeniem rywalizowali wśród najlepszych. Ty też za małolata wskoczyłeś w to towarzystwo.
MC: Czy ja wiem czy byłem taki młody? Miałem 22 lata. To normalny wiek.
Twoi rówieśnicy w wieku 22 lat mieli inne rzeczy w głowie.
MC: Pewnie tak, ale jak patrzę teraz na Jaśka Borawskiego, który ma 11 lat, czy Adama Rubika, który zaczynał w wieku 13 lat, to nie można powiedzieć, że ja byłem młody.
Miałeś odpowiednie zaplecze finansowe, żeby zacząć bawić się w drift?
MC: Zbierałem pieniądze, by móc profesjonalnie uprawiać drift. Dzięki dużej determinacji i motywacji udało się zrobić pierwszy samochód, wystartować w zawodach i wciągnąć się w to towarzystwo, które jest pełne pasji. Bez pasji i miłości do motoryzacji wielu z nas by w drifcie nie było.
Przemysław Miarczyński powiedział mi kiedyś, że żeglarstwo to sport dla bogatych ludzi. Jeśli nie masz kasy, to nie masz szans zaistnieć. Tak samo jest w drifcie?
MC: Zdecydowanie. Ja nie jestem bogaty, ale zrobiłem wszystko, żeby jeździć. Kasa jest jednak ważna. W drifcie wszystko kosztuje. Samochód, mechanicy, zawody, treningi. Jeżeli Twój portfel nie wyrabia, to prędzej czy później musisz to odstawić, bo to nie dla Ciebie.
Dosyć szybko pojawiły się pierwsze, spektakularne sukcesy. Pamiętasz 2012 rok i Slovakia Ring?
MC: Pewnie, że pamiętam. Zawody z cyklu King of Europe i moje zwycięstwo nad legendarnym Japończykiem Daigo Saito. Spory sukces, bo Daigo to uznane nazwisko w świecie driftu, a zwycięstwo z nim po dobrym wyścigu sprawiło, że moje nazwisko zaczęło być coraz lepiej postrzegane. Dla mnie to był taki kop do przodu i zastrzyk pozytywnej energii, który sprawił, że zacząłem coraz bardziej wierzyć, że to, co robię ma sens.
Zacząłeś być popularny?
MC: Nie wiem czy popularny. Pojawiła się wzmianka w TVN Turbo, że Polska wygrała w pojedynku z Japonią, ale tylko w środowisku motoryzacyjnym ludzie wiedzieli kto to jest Marcin Carzasty. Nie było szału ani splendoru wokół mojej osoby – to na pewno.
To wszystko przez to, że drift jest wciąż mało popularny.
MC: Zdecydowanie. Dopiero teraz drift jest coraz bardziej popularny i media zaczynają się tym interesować. Duża w tym zasługa Drift Masters Grand Prix, która pokazuje ten sport od bardzo dobrej strony i widać to chociażby po publice, która gromadzi się na naszych zawodach.
Łatwiej jest zaistnieć w takim sporcie jak drift, gdzie grono zawodników jest wąskie i hermetycznie zamknięte?
MC: Może i łatwiej jest zaistnieć, ale my się wszyscy bardzo dobrze znamy, więc tu nikt nikogo nie zaskoczy tym, że nagle się czegoś nauczył lub odpalił podczas zawodów. Znamy się po prostu jak łyse konie. Wśród młodych zawodników jest wielu takich, którzy wchodzą do czołówki najlepszych kierowców i tam o niespodziankę jest zdecydowanie łatwiej. Wiemy jednak, co to za chłopacy, znamy ich i ten element nieprzewidywalności jest tutaj bardzo mały.
Po tych Twoich sukcesach, dzięki którym na stałe zadomowiłeś się w towarzystwie najlepszych drifterów zacząłeś współpracę z firmą ZALA. Czy to jest dla Ciebie partner na dalszą część Twojej sportowej kariery?
MC: Miejmy nadzieję, że tak. Zobaczymy jak dalej będzie się układała współpraca. Na tą chwilę budujemy dwa samochody, mamy auto treningowe, wiec naprawdę nie ma na co narzekać. Jest to dla mnie krok do przodu, otworzyłem warsztat, zacząłem współpracę z firmą ZALA, więc tak z perspektywy czasu uważam, że ta kariera się rozwija i zmierza w dobrym kierunku.
A warsztat, w którym obecnie się znajdujemy to jest obowiązek, żeby to wszystko miało ręce i nogi? Czy miałeś po prostu zajawkę, żeby serwisować auta?
MC: Obowiązek. Na tym zarabiam pieniądze i z tego żyję. Urodził mi się syn, więc musiałem podjąć pewne kroki, żeby jemu dobrze się żyło i żebym miał z czego utrzymać rodzinę. Warsztat jest robiony z pasją i to jest znak rozpoznawczy całej ekipy, która w nim pracuje. Zarabiamy na tym kasę, ale nie robimy tego z przymusu. Każdy przychodzi do pracy uśmiechnięty, bo wie, że robi to, co lubi.
I trzeba sobie szczerze powiedzieć, że jesteście w tym dobrzy. 3 pierwsze auta na ostatnim Ultimate Drift Open wywodzą się z Twojej stajni.
MC: To bardzo pomaga. Mamy bardzo dużo siły i takiej pozytywnej energii w tym co robimy. Przez sukcesy, taki jak ten utwierdzam się w przekonaniu, że to wszystko ma sens i że tą drogą należy podążać. Czasami jesteśmy tym wszystkim zmęczeni, nie chce nam się dłubać dzień w dzień w samochodach, ale gdy przychodzi owoc naszej pracy w postaci dobrego wyniku sportowego, to tej energii przybywa.
Powiedziałeś na początku naszej rozmowy, że 6 lat w drifcie to bardzo dużo. Co w przyszłości czeka drift w Polsce? Ostatnio podczas zawodów w Płocku na trybunach stawiło się wielu kibiców, całą imprezę relacjonował NC+. To dzięki coraz lepszym zawodnikom ta dyscyplina się rozwija?
MC: Na pewno zawodnicy odgrywają tu ogromną rolę. Tak samo organizatorzy. Sama impreza Drift Masters jest już na bardzo wysokim poziomie, więc tak dobrze i solidnie zapakowany produkt łatwiej jest sprzedać niż półamatorskie zawody. My – jako kierowcy – robimy show, sponsorzy dają na to pieniądze, telewizja stara się to pokazać w atrakcyjny sposób, a kibice to oglądają. Ja już widzę poprawę i prognozuję, że z roku na rok będzie to wyglądało jeszcze bardziej profesjonalnie.
Myślisz o tym, żeby kontynuować swoją karierę za granicą?
MC: Ja bym bardzo chciał, ale do profesjonalnej kariery w tym sporcie potrzeba jest ogromnych pieniędzy. Jeżeli takowe by się pojawiły, to ja nie mam nic przeciwko. Nie wykluczam wyjazdu za granicę i tam spróbowania swoich sił.
A kto w drifcie jest najlepszy w Europie? Gdzie dla takiego zawodnika jak Ty, jest ziemia obiecana?
MC: W Polsce. Nie mamy jeszcze w Polsce torów, które mogłoby nas klasyfikować wśród najlepszych kierowców w Europie. Potencjał ludzki mamy jednak ogromny. Wielokrotnie, gdy któryś z nas wyjechał gdzieś na zawody do wracał z pucharem za miejsce w pierwszej trójce.
Kim się inspiruje młody chłopak, który zaczyna swoją przygodę z driftem? Adept skoków narciarskich nad łóżkiem kilka lat temu wieszał plakat Adama Małysza, młody piłkarz chodzi w koszulce Lewego. Jak jest w drifcie?
MC: Nie ma kogoś takiego. Jest wielu dobrych zawodników, których można podpatrywać, podziwiać i czerpać z nich wzorce, ale nie ma jednego zbiorowego bohatera, który wyznacza prym.
Jakie są cele na najbliższe parę lat?
MC: Rozwijanie firmy i dążenie do tego, żeby być najlepszym w Polsce. Mieć jeszcze więcej klientów i budować coraz lepsze samochody. Co poza tym? Żeby były pieniądze, abym mógł realizować w dalszym ciągu swoją pasję, startować podczas zawodów i jak najwięcej wygrywać. Żeby drift się jeszcze bardziej rozwinął i żeby najlepszy polski zawodnik za wygranie poważnych zawodów, do których przygotowywał się przez kilka miesięcy dostawał coś więcej niż dyplom i uścisk dłoni prezesa. Bez pieniędzy trudno jest gdziekolwiek zaistnieć, a co dopiero w drifcie.