W meczu drużyny lepszej ze słabszą, zawsze kibicuję tej słabszej. W meczu drużyny bardziej z mniej ambitną, zawsze trzymam kciuki za tę bardziej ambitną.

To chyba zostało wyciągnięte z podwórka. Albo z domu. Nie wiem – może i z podwórka, i z domu. Bieganie za piłką. Walka. O każdy centymetr boiska. Nigdy w nodze nie miałem pokrętła, nigdy nie było smykałki do podania na centymetry czy szybkiego reagowania na boiskowe wydarzenia. Dlatego często patrząc na zwykłych przecinaków, aż serce mi się raduje. Oni też nie potrafią, a grają. Nadrabiają techniczne braki serduchem i ciężką pracą. Pracą, którą widać na każdym kroku.

Zawsze było bieganie, walka, faulowanie, ambicja. Co by nie gadać – to można mieć, można wypracować, zaszczepić w sobie pewne wartości, które przenosi się na boisko. Nie każdy umie ze słabszej nogi dośrodkować z jednego kroku na kilkadziesiąt metrów. Nie każdy widzi wszystko, ma przegląd pola. Fizycznie jednak i charakterologicznie idzie do pewnych spraw dojść. Świadomym postawieniem na coś, co jest łatwiejsze i wykonalne, odpuszczając przy okazji coś, z czym trzeba się urodzić i trzeba to po prostu mieć.

Prawdopodobnie podczas dziesięciu meczów, w których zmierzyłaby się Roma z Barceloną, dziewięć razy zwyciężyliby Hiszpanie. Są lepsi, mają bardziej wartościowych piłkarzy, więcej kasy, głośniejsze nazwiska. Podczas tych dziewięciu spotkań wyszliby do meczu skoncentrowani, bojowo nastawieni, sfokusowani tylko na sukces. Ale raz na jakiś czas potrafi wydarzyć się coś, czego nie można było zaplanować. Chochlik, który niepostrzeżenie wdarł się do drużyny i który zabrał te wszystkie cechy, które można nabrać podczas odbijania o trzepak.

Byłem podczas meczu z Romą w trudnej sytuacji. Z jednej strony – tak po kibicowsku – trzymałem kciuki za Barcelonę. Za klub, któremu kibicuje już od 19 lat, na którym jeżdżę po Europie, znam wyniki sprzed trzech sezonów i pod którego mecze ligowe umawiam spotkania ze znajomymi i wyjazdy do cioci na imieniny. Z drugiej strony jednak już po kilku minutach widziałem, że – no kurwa – przecież to Roma chce ten mecz wygrać. To Romie zależy, to Roma jeździ na tyłkach, to oni biegają i gonią za piłką. To oni wyszli na boisko z jasnym planem: trudno, jak nas mają zlać, to zrobią to w ten sam sposób, co setki razy w ostatnich latach. Gdy jednak cechy zaczerpnięte z ulicy wezmą górę, to siedząc za pięćdziesiąt lat w bujanym fotelu będziemy mieli przy kominku o czym opowiadać.

Sytuacja to trudna, bo z jednej strony patrzysz sercem, kierujesz się instyktem, bazujesz na emocjach i życzeniowo widzisz pewne boiskowe zachowania. Z drugiej jednak pracujesz przy sporcie, piszesz o tym dzień w dzień, oglądasz dziesiątki spotkań i w każdej tego typu sytuacji myślisz sobie, żeby zbyt pewny siebie frajer utopił z drużyną, która szanse ma tylko na papierze.

Z Barceloną jest u mnie jak z dzieckiem. Temu małemu wszystko się wybacza. Nawet największa głupota przechodzi jakby bez echa, wiadomo przecież, że na pewne rzeczy trzeba przymykać oko. Tak miałem kiedyś, dawno. Dziecko starsze, te po studiach, pracujące i żyjące według własnego widzimisię też się kocha. Wiadomo, przecież nie można go przestać kochać tak nagle. Ale zaczyna się wymagać. Patrzeć na pewne sprawy trzeźwo, często krytycznie, negując pewne zachowania, wymagając więcej i więcej. I w takich meczach jak ten wtorkowy, przeciwko takim drużynom jak Roma, wymaga się więcej, niż spacerowanie po boisku i dostojne popijanie kawki pomiędzy jedenastoma zawodnikami skaczącymi sobie do gardeł.

Czy czuję rozczarowanie? Nie, to chyba nie jest dobre określenie. Bardziej zażenowanie. Z postawy, podejścia, może głupoty? Na pewno płytkiego myślenia, zbytniej pewności siebie, buty i arogancji. Zlekceważenia zespołu, którego od wielu lat nikt na świecie nie traktuje poważnie. Złość i bezsilność czułem w 2012 roku, gdy Chelsea wyeliminowała Barcelonę w półfinale. Chelsea, która była tak słaba, że na swój sposób przeszła do historii tych rozgrywek. W tym wypadku do półfinału awansował zespół, których na przestrzeni dwóch spotkań był o klasę lepszy. Minimalnie słabszy w meczu pierwszym (pomimo kiepskiego wyniku) i wyraźnie lepszy w drugim meczu (pomimo kiepskiego dla siebie wyniku).

 

KOMENTARZE