Czasami patrząc na niektóre mecze mamy wrażenie, że już kiedyś je oglądaliśmy. Że byliśmy już świadkami tych piłkarskich potyczek i następne starcia tych samych ekip będą niczym kolejny rozdział w grubej już książce pełnej najrozmaitszych przygód. A więc w XXI wieku dwukrotnie w europejskim finale grały już ze sobą ekipy Milanu i Liverpoolu oraz Manchesteru i Barcelony. Tym razem po raz drugi czas na madrycką wojnę i starcie Atletico z Realem. To nie będzie zwykły mecz.
Obie ekipy mają za sobą zupełnie odmienne doświadczenia związane z tegorocznymi rozgrywkami Champions League. Gdybyśmy na chwilę zmienili dyscyplinę i wzięli na rozkład na przykład kolarstwo, to nasi bohaterowie do ostatniego etapu, czyli indywidualnej jazdy na czas, przystępowaliby z zupełnie innego położenia. Real właśnie kończy czterodniowe wylegiwanie na tunezyjskiej plaży, podczas gdy Atletico 10 minut temu dopiero podniosło tyłek z siodełka. Przechodząc już jednak do żargonu piłkarskiego, Atletico musiało stoczyć dwie, 180 minutowe batalie z Barceloną i Bayernem, które po losowaniu par ćwierćfinałowych były stawiani w roli faworytów do wygrania mediolańskiego finału. Blancos natomiast odprawili nie bez problemów dwóch statystów, którzy w towarzystwie ćwierćfinalistów i półfinalistów czuli jak 15-letni chłopiec, który przez przypadek zamiast na bal gimnazjalny, trafił na bankiet zakrapiany najdroższym szampanem.
Atletico dwukrotnie okazało się lepsze od swoich przeciwników, choć tak naprawdę lepsze okazać się nie musiało. Zarówno Barca, jak i Bayern miały w tych spotkaniach swoje argumenty, by z tych piłkarskich wojen wyjść zwycięsko. Atletico dzięki swojemu wielkiemu przywódcy pokazało, że niemożliwe nie istnieje. Gabi, Saul, Gimenez czy Koke to piłkarze co najwyżej dobrzy, którzy nie znajdują się jednak na transferowej liście życzeń największych potęg na futbolowej ziemi. Dość powiedzieć, że żaden z wymienionej przed chwilą czwórki zawodnik pewnie nie miałby miejsca w pierwszym składzie drużyny z Katalonii czy Bawarii. To tylko pokazuje, jak wielkim człowiekiem jest Cholo. Potrafił stworzyć z piłkarzy dobrych, wyśmienitych i dzięki nieprawdopodobnej mobilizacji wykrzesać w nich siłę do walki z – teoretycznie – lepszymi od siebie.
Real po 3 łatwych przeszkodach musi zderzyć się z możliwie najtrudniejszym przeciwnikiem. Najtrudniejszym dla siebie. O ile ekipa Zidane’a potrafi grać z Barceloną czy Bayernem, o tyle Atletico jest dla niej wyjątkowo niewygodnym rywalem. Ciągły pressing, zagęszczanie środka boiska i zabójczo skuteczne stałe fragmenty gry. Simeone z tych piłkarskich elementów stworzył filozofię, którą za kilkadziesiąt lat będzie mógł spokojnie wykładać w jednym z futbolowych Uniwersytetów w Buenos Aires. Gdy spojrzymy na grę Królewskich pod przywództwem legendarnego Francuza, wygląda ona zaskakująco dobrze. Real wskoczył o dwa poziomy wyżej i ustabilizował się na poziomie, który w listopadzie był poza zasięgiem jego wzroku. Teraz gra lepiej, wygrywa, ale wciąż nie potrafi rozegrać takiego spotkania, który wszystkich piłkarskich fanów znowu przekona do legendarnej wielkości Galacticos. Takiego 4:0 z Bayernem Guardioli na Alianz Arena przed dwoma laty.
Kto w ciągu tych dwóch lat wykonał większy progres? Mam wrażenie, że Atletico. Chłopcy Simeone są dojrzalsi o dwa lata. Ponad 700 dni przebywania z człowiekiem, który piłkarski świat wywrócił do tego stopnia, że dziś staje się trenerskim guru, którego zatrudnieniem interesują się największe kluby w Europie. Real, po spektakularnie wygranym finale, rok później zwolnił Carlo Ancelottiego, by za stery swojego okrętu wpuścić Beniteza, który na Bernabeu pasował jak świni siodło. Gdy sytuacja w stolicy Hiszpanii ocierała się o beznadziejną postanowiono zaufać klubowej legendzie, która swój ukochany zespół już po raz 11 ma wywindować na europejski szczyt.
Faworyt? Moim zdaniem Atletico Madryt. Nie wierzę, by Simeone po raz drugi mógł to przegrać. Możecie gadać, że Rojiblancos grają antyfutbol i wygrywają wszystko po 1:0. Real do tej pory nie grał z NIKIM poważnym, więc jak widać oba niezwykle podobne do siebie zespoły łączy tym razem zupełnie inna historia. W Mediolanie ktoś stanie na piedestale. Ale to już było? Kogo to w ogóle interesuje? Odgrzewany kotlet będzie po raz kolejny smakował niezwykle okazale.