Sytuacja zmieniła się diametralnie. Jeszcze 9 dni temu byliśmy pełni obaw. Wygramy czy nie wygramy? Pokonamy tych Irlandczyków czy nie pokonamy? No i jak wypadniemy na tle mocnych Niemców? Pytań w głowach kibiców było co nie miara, ale – na szczęście – to już za nami. Dwa spotkania Polaków inaugurujące francuski turniej dały wiele do myślenia nie tylko nam, ale i naszym rywalom. I to nie tylko tym z Ukrainy, ale i całej reszcie.
Które spotkanie było lepsze w wykonaniu biało-czerwonych, to z Irlandią, czy z Niemcami? Oczywiście, że z Niemcami. Wyspiarze zagrali z nami słabo, bez przekonania i wiary we własne umiejętności. Byli dla nas trudnym, ale zarazem idealnym rywalem w pierwszym meczu turnieju. Mecz przeciwko reprezentacji Niemiec był testem na męskość. Próbą charakteru w starciu z przeciwnikiem na absolutnie najwyższym poziomie. Z naszym ulubionym, starym kumplem, którego w przeszłości udało się pokonać w meczu o stawkę. Meczem, którego nie przegraliśmy. Który dał nam prawo pomyśleć, że w tym turnieju czekają nas jeszcze wielkie rzeczy.
A przed nami został jeszcze do rozegrania mecz z Ukrainą. Drużyną, która przy starych zasadach rozgrywania mistrzostw Europy ostatnie spotkanie rozgrywałaby tylko z czystej przyzwoitości. Której pokonanie wydaje się być kolejnym, łatwym krokiem w drodze ku chwale. Która w przeszłości wyjątkowo nam nie leżała i potrafiła nas niemiłosiernie zlać przez kilkoma laty na Stadionie Narodowym. Której – koniec końców – możemy zafundować przedwczesne wakacje.
Bo ostatni mecz trzeba wygrać. Nie wolno kalkulować i patrzeć na przeciwnika, z którym turniejowa drabinka może nas skojarzyć. Trzeba wyjść na zieloną murawę i wygrać mecz przeciwko słabszemu od siebie rywalowi. Dwa, trzy, cztery do zera. Jak najwyżej się da. Paradoks tegorocznego Euro polega na tym, że pomiędzy sukcesem, a kompromitacją jest bardzo cienka granica. I my przegrywając z Ukrainą moglibyśmy sobie narobić problemów, których nikt w tej fazie turnieju już nie zakłada. Wygrywając możemy walczyć o grupowy piedestał z mistrzami świata i czekać na kolejnego przeciwnika. Bo chcąc spełniać marzenia trzeba patrzyć na samego siebie. Nie kalkulować i oglądać się za swoje plecy, tylko grać.
I choć jestem nadzwyczaj spokojny o losy Polaków w ostatnim meczu grupowym to pewna rzecz mnie martwi. Że to wszystko póki co dobrze wygląda. Dobrze wygląda zespół, któremu przed turniejem nie dawałem większych szans. Bo choć nie wszystko w grze Polaków funkcjonuje doskonale, to broni nas wynik. On weryfikuje wiele spraw i pokazuje miejsce, w którym obecnie się znajdujemy. A przecież my potrafimy z dziecinną lekkością odpłynąć z marzeniami i stracić kontakt z rzeczywistością. I to nas może zgubić. Bo najniebezpieczniejsze w tym wszystkim jest to, że ta szkatułka, którą polski zespół tak ostrożnie niesie w stronę 1/8 turnieju może wypaść i rozbić się na kawałki. Mimo, że do przysłowiowej mety jesteśmy już od krok.
PS. Mało się o nim mówi, ale może to i lepiej. Jakub Błaszczykowski. Wielki piłkarz i niesamowity człowiek. Zawodnik, którego pozbawiono kapitańskiej opaski, który zmagał się z wieloma problemami zdrowotnymi i zmianą klubu. Któremu wmawiano konflikt z Robertem Lewandowskim i obrazę majestatu za rolę w drużynie narodowej. Kuba z tym wszystkim doskonale sobie poradził i dziś ciągnie reprezentacyjny wózek. Nie w pojedynkę, bo dobrze grają też inni, ale pokazuje, że rozumie futbol jak mało kto. Zbyt ubogim jesteśmy piłkarsko narodem, by zrezygnować z usług Błaszczykowskiego. Bo ten w kadrze nie zawiódł jeszcze nigdy, a – jak sam wielokrotnie powtarzał – dla Orzełka mógłby zagrać nawet bez nogi.
TYP PROSTOZBOKU: Polska – Ukraina 2:1
JAKUB BOROWICZ