Mariusz Wach w sobotę zmierzy się z Dillianem Whytem podczas hitowo zapowiadającej się gali w Arabii Saudyjskiej. Wiking jedzie na ścięcie, aczkolwiek sam sobie na to zapracował. Nie tylko całą swoją karierą, ale i ostatnim ryzykiem, które z pewnością mu się opłaciło.

Po przegraniu ze Szpilką i Bakole kariera Wacha stanęła w martwym punkcie. Wiking jeszcze niedawno dawał fajne rundy Jarrellowi Millerowi i tylko kontuzja zastopowała jego realne szanse na zwycięstwo w tym pojedynku, chwilę później brutalnie zweryfikowało go krajowe podwórko. Wach z pięściarza występującego w Stanach Zjednoczonych w kilka chwil swoje dwie walki toczył w salach gimnastycznych.

I to dosłownie w salach gimnastycznych. W ciągu 21 dni Wach wychodził do ringu dwukrotnie, a łącznie kibiców na trybunach było na obu walkach mniej, niż zwykle podczas tego typu wydarzeń czeka w kolejce do toalety pomiędzy pojedynkami. Wach za całą galę w Pieszycach zapłacił sam – za swojego przeciwnika, za innych pięściarzy, za wynajem obiektu i sędziów. Chciał po prostu wygrać i mieć dopisane do rekordu kolejne zielone okienko w Boxrecu. Chciał z argumentami czekać na telefon od kogoś, kto za walkę postanowi mu godziwie zapłacić.

Zadzwonił. Eddie Hearn. Zaproponował rywala, jednego z najmocniejszych na świecie. Jeszcze przed momentem naszprycowanego jak rosyjscy kulomioci w latach 80. pięściarza, który w normalnym świecie nie powinien boksować przy conajmniej kilka lat. Nie będę rozpisywał się już o patologii, która ma miejsce w sytuacji. Chcę docenić spryt Wacha, który zaryzykował. Który postanowił zainwestować w coś, co może przynieść mu wielkie pieniądze w przyszłości. Co jest w stanie na koniec kariery zasilić jego konto i pomóc realnie myśleć o godnej emeryturze.

 

Dajmy na to, że Wach ten pojedynek wygra. Oczywiście nie jest faworytem i ja również wątpię, że Polak wróci z tarczą z tego boju. Gdyby jednak… drzwi się otwierają. Już nie Paszyce, a Las Vegas czy Londyn, już nie jałmużna, a poważne honorarium, które na trochę starczy. Już nie Gruzin z 30 porażkami na koncie, a poważny rywal, którego nazwisko w boksie sporo waży i jest w stanie ściągnąć na trybuny wielu kibiców.

Kiedyś byłem świadkiem takiej sytuacji, że zawodnik nie chciał przyjechać do Warszawy na spotkanie z dziennikarzami. Zraził się tym, że za wcześniejszy przyjazd, do programu telewizyjnego i na serię wywiadów, nikt nie zwrócił mu pieniędzy. Pytacie ile. Odpowiadam: 300 złotych. Za paliwo i kawę na stacji. Był kilka dni w stolicy, dostał hotel, posiłki, znakomite nośnikimi promocji, które trudno wycenić, ale które ważą naprawdę dużo. Na kolejne tego typu duperele nie miał czasu, bo w portfelu brakowało mu trzech stów, które miał otrzymać po najbliższej walce.

Jest to dziwne, bo ja kilka lat temu zjechałem Polskę wzdłuż i wszerz i wszystko to zrobiłem za swoją kasę. Sam tankowałem samochód, sam kupowałem kawę i obiad w Warszawie. Stawiałem kawę mojemu rozmówcy, nie chciałem wyjść na buraka, który ma węża w kieszeni i żal jest mu zainwestować trzydziestu złotych, aby zachować się godnie, jak należy. Dziś minęło trochę czasu od tamtych wydarzeń, nieśmiało mogę powiedzieć, że planowany przeze mnie wtedy scenariusz na przyszłość udaje się realizować. Czy dziś, z perspektywy czasu, żałuję, że wydałem naprawdę mnóstwo kasy na to, by zrobić 200 wywiadów i zaliczyć kilkadziesiąt konferencji, na które jechałem przez pół Polski? Nie, jestem zadowolony, że nie bałem się ryzyka. Że nie patrzyłem krótkowzrocznie i nie dostrzegałem tylko czubka swojego nosa.

Bez znaczenia tak naprawdę czy Wach w sobotę przegra, czy wygra. To znaczy znaczenie to oczywiście ma – dla niego, dla jego kibiców i oczywiście dla jego portfela. Sam jego zamysł jednak jest czymś, co mimo wszystko bardzo rzadko występuje w naszym sporcie. Świadomość tego, że czasami warto zrobić coś nieszablonowego, coś innego, by kiedyś móc mieć lepiej. A nie tylko narzekać, że w sporcie nie da się zarobić, a telefon z kolejnymi lukratywnymi ofertami nie dzwoni każdego dnia jak szalony.

 

KOMENTARZE