Miesiąc i sześć dni. Tyle czasu minęło od momentu, kiedy Lechia zagrała ostatnie dobre spotkanie. Gdy 2 października von Heesen wlepił trójkę  Probierzowi w Białymstoku, wielu mówiło o przełamaniu. Gdańszczanie w końcu zaczną grać na miarę oczekiwań i rozpoczną marsz w górę tabeli. Wciąż nie wiedzieć czemu, wielu kibiców miejsce Lechii upatruje w ścisłej czołówce ligi. Mydliło oczy zwycięstwo z Termaliką, remis z Górnikiem pozostawiał lekki niedosyt. Ostatnie dwa mecze przedstawiły jednak prawdziwe oblicze drużyny. Oblicze, do którego wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić.

 

Ogólnie sytuacja wygląda następująco: Stara Lechia, czyli ta która swoje mecze rozgrywała jeszcze przy Traugutta to drużyna, której przez długi czas marzeniem było występować w Ekstraklasie. Gdy ta sztuka już się udała, biało – zieloni na stałe zadomowili się w dolnych rejonach tabeli. Od sezonu 2008/2009 Lechia zajmowała kolejno miejsca 11, 8, 8, 13, 8. Potem przyszedł przełom i gdańska drużyna otarła się o podium na koniec sezonu. Miejsce czwarte zostało odebrane, jako wielki sukces. Zaczęto myśleć o budowaniu drużyny, którą stać będzie na walczenie z powodzeniem z najlepszymi w kraju. Nie w roli statysty, a realnego konkurenta do zdobycia tytułu mistrzowskiego.

 

No i Lechia zaczęła inwestować. Klub zaczął wyglądać coraz poważniej. A to zagraniczny trener (a w zasadzie trenerzy), a to zmiany w strukturach klubu. Przyszli zawodnicy z wszystkich stron świata. Gdy był jakiś piłkarz, któremu w przeszłości udało się kilkukrotnie błysnąć formą choćby w najmniejszy sposób, to mógł być pewny telefonu od gdańskich włodarzy. Biało – zieloni brali jak leci wszystko, co było dostępne na rynku. Ktoś od roku nie gra w piłkę i odcina kupony w Turcji, tylko dzięki temu, że ma znane nazwisko? Bierzemy! Ktoś, kogo umiejętności brutalnie zweryfikował outsider Bundesligi i ma problemy, żeby załapać się choćby na ławkę rezerwowych? Bierzemy! Ktoś, kogo nikt nie zna, ale ma kartę zawodniczą na ręku i zwyczajnie chce pograć w piłkę? Oczywiście, że bierzemy! Lechia okazała się dobrym wujkiem, który chciał pomóc każdemu, kto tej pomocy potrzebował. Pomagała nawet tym, którzy tej pomocy nie potrzebowali. Nie ma przecież w tym nic złego, żeby być dobrym nawet dla kogoś, kto i tak nigdy tego nie doceni.

 

Co w tym złego? Bo od Lechii, która kilka lat temu zajmowała ósme miejsce w lidze, niewiele się wymagało. Każdy znał jej miejsce w szeregu i cieszył się z tego, że może oglądać występy zespołu w piłkarskiej elicie. Teraz, gdy klub jest o kilka milionów bogatszy, nazwiska coraz głośniejsze, a wypłaty coraz wyższe, zaczyna się coraz więcej oczekiwać. Klubowi marketingowy robią wszystko, żeby trybuny dawnej PGE Areny zapełniały się przynajmniej w 50%. Nic jednak z tego nie będzie, jeśli piłkarze nie zaczną grać w piłkę na co najmniej przyzwoitym poziomie. Mam na myśli miejsce przynajmniej w pierwszej piątce, bo aspirowanie poniżej tego, co było przed rokiem zupełnie nie ma sensu. Choć piąte miejsce nic nie daje, to pozwoli naiwnym kibicom na jakiś czas wcisnąć kit, że wszystko się prawidłowo rozwija. Małymi kroczkami Lechia buduje swoją potęgę.

 

Ruch pokonał Lechię, bo był drużyną lepszą. Przed meczem kibice w Gdańsku znowu byli święcie przekonani o tym, że to ich drużyna będzie faworytem tego spotkania. Patrząc na to, co wyczyniają w ostatnim czasie podopieczni von Heesena jest to stwierdzenie zupełnie bezpodstawne. Nie można stawiać w roli faworyta kogoś, kto nie potrafi grać w piłkę. Można podziwiać skład, znanych piłkarzy, piękny stadion i ładne koszulki. Nie można natomiast zachwycać się ich grą. Poziom ligi jest w tym roku wyjątkowo mizerny, ale nie na tyle, żeby Gdańszczanie z łatwością wygrywali mecze i to na wyjeździe! Historia znowu zatoczyła koło i uplasowała Lechię na miejsce poza pierwszą dziesiątką. Niedługo znowu znajdą się tacy, których cieszyć będzie obecność Lechii wśród klubów Ekstraklasy.

KOMENTARZE