Zapraszam do przeczytania obszernej rozmowy z Janem Błachowiczem, zawodnikiem UFC, byłym mistrzem KSW. Wywiad został umieszczony na portalu www.laczynaspasja.pl i znajduje się również TUTAJ.
Janek, odnoszę wrażenie, że zniknąłeś trochę ostatnimi czasy.
JB: Czemu?
Robisz wielką karierę, doceniają Cię w Stanach, a w polskich mediach nie ma zbyt wielu wzmianek o Janku Błachowiczu. Z czego to wynika?
JB: Te pytanie ja powinienem zadać Tobie. Czemu nie piszesz nic o mnie? Oczywiście mówię o Tobie, a mam na myśli wszystkich dziennikarzy. Ja zawsze jestem do dyspozycji mediów, nie ma problemu, żeby ze mną się umówić, spotkać i pogadać. Sam widzisz – jeden telefon i następnego dnia siadamy, pijemy kawę i robimy wywiad. Zawsze wychodziłem z założenia, że jak przyjdzie sukces sportowy, to i popularność będzie większa. Wolę zaistnieć w mediach po tym, co udało mi się zrobić w oktagonie, a nie dorobić się statusu gwiazdy bezpodstawnie. To sztuka dla sztuki – nie interesuje mnie coś takiego.
Patrząc przez pryzmat popularności, to wybrałeś zdecydowanie trudniejszą drogę. W Polsce zostanie gwiazdą nie wymaga nie wiadomo jakich starań. Wystarczy być i czasem wygrywać.
JB: Na pewno droga, która wybrałem jest trudniejsza, bo usunąłem się niejako w cień, by spełniać swoje osobiste marzenia. Krajowe podwórko zawojowałem już dawno temu, pokazałem na co mnie stać i zabawa we własnym sosie przestała mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.
Janek, nie bójmy się tego powiedzieć – byłeś królem w Polsce swego czasu.
JB: To Ty powiedziałeś. No fakt – byłem najlepszy, wygrywałem wiele walk i można powiedzieć, że ludzie, którzy sympatyzowali MMA zaczęli identyfikować poniekąd KSW z Jankiem Błachowiczem. Choć nie tylko ze mną – żeby było jasne. Tak jak mówię – teoretycznie warunki do tego, by osiąść na laurach miałem wyborne. Mogłem zachłysnąć się tym splendorem i żyć w przeświadczeniu o swojej zajebistości. Chciałem jednak przejść do Ligi Mistrzów w mieszanych sztukach walki, czyli do UFC. Ciągnęło mnie do tego najlepszego towarzystwa, do tej elity, która w światowym MMA rozdaje karty. Chciałem zmierzyć się z najsłynniejszymi wojownikami na świecie i móc zobaczyć, jak to jest posmakować trochę większej adrenaliny. Chciałem zobaczyć, jak robią to najlepsi na świecie.
Ale wiesz, niektórzy KSW traktują jako stację docelowo w swojej karierze. Ty mówisz teraz tak, jakby to był po prostu etap przejściowy i jakbyś od razu miał tego świadomość.
JB: No bo tak było! To był tylko szczebelek w drabinie, po której wspinałem się do góry. Wiedziałem, że walczę w bardzo dobrej organizacji, która jest mi wstanie dużo dać i w barwach której mogę się mega rozwinąć, ale każdego dnia patrzyłem wprzód i w oddali, gdzieś na horyzoncie widziałem UFC. Na samym początku ten cel był bardzo odległy, ale z czasem coraz bardziej widoczny. Z walki na walki przybliżałem się do niego i wierzyłem w to, że niedługo nastanie moment, w którym do UFC dołączę.
Trzy lata to jest dobry czas, by podsumowywać swój pobyt w UFC?
JB: Na pewno to nie jest czas na to, by podsumowywać, bo długa droga w UFC jeszcze przede mną i sporo pracy mnie czeka w kolejnych latach. Gdybym jednak miał dzisiaj oceniać słuszność decyzji, to na pewno zrobiłbym wszystko jeszcze raz w ten sam sposób. Decyzja, którą podjąłem była słuszna i naprawdę niczego nie żałuję. Nie mogę Ci teraz powiedzieć, że jestem spełniony, bo zrealizowałem wszystkie swoje marzenia. Jakieś z pewnością już tak, ale czekają mnie kolejne wyzwania i dopiero wtedy, gdy uda się im sprostać, będę mógł powiedzieć z czystym sumieniem, że jestem zadowolony. To tak jak z tą drabiną i jej szczebelkami. Wspinam się cały czas, ale szczebelki tak szybko się nie kończą.
Miałeś postanowienie noworoczne? Bo odnoszę wrażenie, że chyba nie bawisz się w tego typu sprawy.
JB: Nie uznaję czegoś takiego, jak postanowienie noworoczne. To niemożliwe, żebym do 12 był być starym Jankiem, by po północy zmienić się w innego człowieka i żyć zdecydowanie inaczej. U mnie cel i postanowienie zostało podjęte już bardzo dawno temu. Realizuję je stopniowo. Wczoraj byłem na treningu i zrobiłem mały krok ku temu, by kiedyś móc świętować swój sukces. Dziś też trenowałem i znowu jestem o kilka centymetrów bliżej marzeń. Jeżeli nie wydarzy się nic złego, to za dwa tygodnie dystans do celu, który sobie obrałem, będzie jeszcze krótszy, bo taka jest kolej rzeczy. Wracając do Twojego pytania – nie, nie było postanowień 31 grudnia. Było postanowienie, które kilkanaście lat temu wbiłem sobie do głowy i do którego w dalszym ciągu zmierzam. Po mału, stopniowo, ale zmierzam.
Czytasz czasami informacje na swój temat w internecie?
JB: Pewnie, że tak. Poza tym, że jestem zawodnikiem i walczę w UFC, bardzo interesuję się MMA.
I co, hejtują Cię?
JB: Zdarza się, że ktoś napisze coś na mój temat, ale tym akurat nie zamierzam się przejmować. Co z tego, że będę się zastanawiał, czy ktoś pisząc na mój temat komentarz miał rację, czy nie? Konstruktywna krytykę przyjmuję – nie mam z tym problemu. Popełniał błędy i gdy ktoś ma coś mądrego i sensownego na mój temat do powiedzenia, to go wysłucham i przeanalizuję, czy może mieć racje, czy po prostu pisze, żeby pisać. Nikt jednak za mnie życia nie przeżyje i nikt za mnie do klatki nie wyjdzie. Muszę sobie radzić sam, pomaga mi w tym moja partnerka i menadżerka, z którą wspólnie podejmujemy najważniejsze decyzje w moim życiu. Gdy ktoś pisze, że Błachowicz zrobił źle przechodząc do UFC, to ja się śmieję pod nosem, bo wiem, że podjąłem najlepszą możliwą decyzję. Nawet mając już wiedzę na temat tego, jak to wygląda od kuchni, zrobiłbym identycznie. Tej decyzji nie żałowałem nawet przez sekundę.
Przechodząc do UFC zrobiłeś krok w przód czy pięć kroków? Bo na ten temat też bardzo często dyskutują internauci.
JB: Krok milowy. Naprawdę. Nie będę się wypowiadał na temat show i całej otoczki, która jest wokół KSW, bo to jest absolutnie światowy poziom. Jeżeli chodzi już jednak o poziom sportowy, zawodników, pieniądze i towarzystwo, w jakim się obracasz i z kim przychodzi Ci się mierzyć, to jest to poziom nieporównywalny. To tak, jakbyś chciał porównać w piłce nożnej Ekstraklasę do Ligi Mistrzów.
Kurde, Ty znowu o tej piłce. Już w którymś z wywiadów odnosisz się do futbolu.
JB: Robię to całkiem nieświadomie, ale ten przykład akurat przyszedł mi do głowy. Gdy włączę mecz piłki nożnej w wykonaniu polskich klubów, to mam wrażenie, że oglądam kopaninę z orlika u mnie pod blokiem. Może trochę przesadziłem z tym porównaniem, bo KSW trzyma solidny poziom. W przeciwieństwie oczywiście do naszej ligi.
Zdajesz sobie sprawę z tego, że wiele osób na Twoim miejscu zostałoby w Polsce i czerpało garściami z tego fame’u, nie?
JB: Wiem, że wiele osób taka sytuacja w pełni by usatysfakcjonowała i na krok by się stąd nie ruszyli, ale tu rozchodzi się o moje własne ambicje. Nie będę Ci próbował nawet tego wytłumaczyć, bo to jest gdzieś w środku, we mnie, a każdy pewne sprawy przeżywa na swój sposób. Lokalny splendor mnie nie kręcił. Sława i blask fleszy nie jest mi potrzebny – to mnie nie jara. Okej, fajnie jest rozdać kilka autografów i popstrykać sobie fotki z fanami. W sporcie jednak nie o to chodzi. Nie chodzi o liczbę fanów na Facebooku. Chodzi o wynik sportowy i progres, który zawodnik może uczynić. Z tego każdy z nas jest rozliczany. Może nie przed kibicami. Przed swoim własnym sumieniem już jednak na pewno tak.
Nie tęsknisz czasami na KSW? Za tym splendorem i statusem gwiazdy?
JB: Nie, absolutnie. Nie jest mi to do niczego potrzebne. Mam swoich fanów, dziękuję im zawsze za to, że jeżdżą na moje walki po całym świecie i naprawdę staram się dbać o nich. Odpisywać na wiadomości i spełniać ich prośby, o ile oczywiście jest to możliwe. Nie miałbym nic przeciwko, żeby tych fanów było jak najwięcej. Nie jest to moją obsesją, by błyszczeć i oglądać swoją twarz we wszystkich gazetach i czytać artykuł o sobie przy porannej kawie.
Wiesz, niedługo przyjdą czasy, gdy będzie trening otwarty przed KSW w Złotych Tarasach, a Ty będziesz robił zdjęcia bohaterom gali z fanami, bo 16-letnia Kasia nie będzie wiedziała kim jesteś.
JB: Wtedy wezmę aparat i zrobię jej zdjęcie. Jak będzie chciała drugie i trzecie, to również zrobię. Jak będzie miała ze sobą trzy koleżanki, to też każdej cyknę fotkę. Nie będę miał z tym problemu. Nie będę jej mówił, że byłem kilka lat temu mistrzem KSW, a dziś walczę dla UFC i nie odeślę nikogo na swój profil na Fejsie. Nie będę miał z tym problemu, jeśli ktoś o mniejszych umiejętnościach niż moje, będzie łakomym kąskiem dla dziennikarzy, a ja będę stał obok i całemu zajściu się przyglądał.
Dużo masz fanek?
JB: Nie wiem, nigdy nie robiłem takich zestawień. Na pewno chciałbym mieć jak najwięcej (śmiech).
Dorota: Wydaję mi się, że Janek mógłby mieć dużo więcej fanek. Ogólnie uważam, że kobiety, które kibicują sportowcom są niezwykle istotne. Jest ich przeważnie mniej niż facetów, ale trzeba je mieć i trzeba dbać o to, by jak najdłużej pozostały.
Mówisz o tym UFC bardzo fajnie i z wielkim szacunkiem, ale w wielu komentarzach pojawiają się opinie, że UFC to nie jest już ten sam poziom, co kiedyś i teraz to już nie jest „elita”, tylko „liga”.
JB: Kiedyś na pewno trudniej było się do UFC dostać. Gdy już jednak ktoś występował pod ich szyldem, to rzadko kiedy wypadał z obiegu. Teraz może łatwiej jest tam się znaleźć, ale bardzo szybko można można wylecieć z UFC. Jest większa konkurencja. Na miejsce każdego zawodnika jest wielu chętnych, bo UFC robi ekspansję na nowe rynki i szuka dobrych zawodników, którzy będą z powodzeniem reprezentowali ich barwy.
Dobra Janek, jest październik 2014 roku. Po raz pierwszy wychodzisz do oktagonu UFC. Co czujesz?
JB: Na pewno ekscytację, choć nie wiem czy nie poczułem tego dopiero po walce. Wcześniej koncentracja i pełne skupienie na tym, co ma się wydarzyć w oktagonie. Dopiero kilka godzin po pojedynku, gdy siedzieliśmy ze znajomymi w knajpie i puściła adrenalina, to wszystko zaczęło do mnie dochodzić. Podczas walki to było jakby za mgłą. Kolejne pojedynki już na spokojnie. Koncentracja i pełna świadomość tego, gdzie się znajduję i co należy do moich obowiązków. Po co tu jestem i co muszę robić.
Kiedyś któryś z zawodników UFC mówił, że poza galą i tym, co dzieje się w hali, ogromne wrażenie zrobiła na nim cała otoczka. After party, bankiet. Też tak miałeś?
JB: Powiem Ci szczerze, że jak pojechałem na UFC do Szwecji, gdzie zaprosili mnie w charakterze gościa, to zrobiłem wielkie WOW. Po pierwsze – tam każdy zna się na MMA. Od małej dziewczynki do starej babci – każdy wie o co chodzi. Kto jest lepszy, kto ma większe szanse na zwycięstwo. Dostaliśmy od organizatorów całą rozpiskę, w której wyszczególnione były wszystkie atrakcje, które przewidziano podczas pobytu w Szwecji. Zaproszono nas do kasyna, tam wszyscy elegancko ubrani. Bruce Buffer, który zabawiał gości, wszyscy zawodnicy z partnerkami. Naprawdę dostojne towarzystwo i cała elita mieszanych sztuk walki w jednym miejscu. Pamiętam, że wróciliśmy z Dorotą do hotelu i usiedliśmy na łóżku i ona mówi do mnie, że zrobiło to na niej naprawdę spore wrażenie. Cały ten rozmach, oprawa, Ci ludzie – UFC umie się bawić i potrafi wszystko dopinać na ostatni guzik. W tamtym momencie zdaliśmy sobie sprawę z tego, w jaki świat wkroczyliśmy i w o co toczy się rywalizacja. Jak duża jest powaga sytuacji.
Czyli Buffer to Twój kumpel.
JB: Na pewno nie kumpel. Znajomy już jednak tak. Cześć-cześć i tyle. Nie dzwonimy do siebie z życzeniami świątecznymi.
Patrząc na Twoją ostatnią walkę – jak dziwnie by to nie zabrzmiało, to w pojedynku z Gustafssonem wiele wygrałeś. Na pewno pokazałeś się z dobrej strony.
JB: Na pewno pokazałem, że mam bardzo dobrą stójkę. Szwed uchodzi za zawodnika o znakomitej stójce, a mimo wszystko ja swoimi kopnięciami zmusiłem go do tego, żeby większość pojedynku rozgrywana została w parterze. Co mi to daje na przyszłość? Na pewno świadomość tego, że obecnie bez schodzenia do parteru mogę wygrać z każdym i jestem pewnie drugim najlepszym zawodnikiem w swojej dywizji jeśli chodzi o stójkę. Pokazałem dobre MMA na tle faceta, który jest numerem dwa na świecie. Wiem, ile trzeba, by być na topie, bo dzięki walce z Gustafssonem zobaczyłem, na jakim on jest poziomie. To na pewno nastraja optymistycznie przed kolejnymi pojedynkami.
Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że nie zakładałeś, że to Ty będziesz leżał na plecach.
JB: Wiesz, jakie miałem podrapane plecy? (śmiech) To prawda – trochę zaniedbaliśmy ten element walki. Nie przypuszczałem po prostu, że dojdziemy do sytuacji, w której ja kilka minut będę leżał na plecach. Kurde, nikt się tego pewnie nie spodziewał. To też nauka na przyszłość, żeby zawsze brać pod uwagę wszystkie scenariusze. Nawet Dorota nie była na mnie zła po tej walce, więc chyba nie było tragedii.
A co, zwykle jest zła?
JB: (śmiech) Może nie, że zła, ale jak już jestem po walce i schodzę do szatni i jest chwila, by wymienić się spostrzeżeniami z najbliższymi, to chłopacy często pytają, czy widziałem się już z Dorotą i jaka była jej reakcja. Chcą wiedzieć, czy jest się z czego cieszyć, czy trzeba zachować powagę.
Czyli najwyższa instancja.
JB: Dorota: Może nie, że instancja, ale widzę, kiedy Janek daje z siebie wszystko, a kiedy walczy słabo. Po Gustafssonie byłam z niego dumna, bo naprawdę pokazał się z dobrej strony i mimo że przegrał, to należały mu się wielkie brawa. Po poprzedniej porażce byłam na niego wściekła, bo dalej uważam, że spokojnie mógł to wygrać.
A jak wyglądały wasze relacje z Gustafssonem?
JB: Bardzo dobrze. Naprawdę Alex, to bardzo sympatyczny gość. Byłem u niego w klubie, trenowaliśmy razem.
Kasta czy Buffer?
JB: Kurde, Waldek to mój zajebisty kumpel i podejrzewam, że ani w Polsce, ani w Europie nie ma sobie równych, ale mimo wszystko Buffer. Koleś nadaje się do swojej roboty idealnie, jest w tym mistrzem świata. Serio, nie wiem, czy ktoś zrobiłby to lepiej niż on to robi.
Bo UFC to nie tylko pięć rund po pięć minut, ale też cała otoczka. Przed walką, po walce, konferencja prasowa, pełna hala przy oficjalnym ważeniu.
JB: I tu właśnie UFC pokazuje swoją klasę. W KSW to wszystko wyglądało naprawdę mega profesjonalnie. Podpatrywano najlepszych już dawno temu i na tej płaszczyźnie Polacy w niczym od UFC nie ustępują. W większy świat wkraczasz, gdy zaczynają się Tobą interesować zagraniczne media. Gdy udzielasz po angielsku wywiadu dla wielkiej amerykańskiej telewizji, którą ogląda kilkanaście milionów ludzi każdego dnia. Gdy jedziesz na UFC do Szwecji, a ludzie łapią Cię i chcą wspólną fotę. W Polsce tak bywało i nikt się temu nie dziwił, bo byłem u siebie. Ale tam? Janek Błachowicz potrafi mieć swoich fanów. Kurde, kosmos! Teoretycznie Szwedzi nie mają prawa mnie znać, bo nie jestem ani mistrzem UFC, ani kolesiem z pierwszych stron gazet. Wyedukowani kibice wiedzą jednak, o co chodzi w MMA i kojarzą kogoś takiego jak Błachowicz z Cieszyna. Gdybyśmy pewnie weszli z nimi w dyskusję, to potrafiliby oni powiedzieć, że dobrze zawalczyłem z tym i z tym, a nie najlepiej wyglądałem z tamtym i tamtym. To jest też wielkość UFC. Poza wartościami sportowymi również te detale, które pozwalają być amerykańskiej federacji największą na świecie.
Ale Ty chyba się nie popsujesz, jak już w tym wielkim świecie będziesz najlepszy, prawda?
JB: Dorota mi zawsze mówi, że chciałaby, abym trochę się popsuł. Żebym trochę zwariował i zaczął gwiazdorzyć. Może nie chodzi jej o to, żebym przestał odbierać telefony od dziennikarzy i zaczął być bucowatym gościem, który pozjadał wszystkie mądrości życiowe, tylko żebym stał się bardziej ostry, wyrazisty. Abym mówił częściej publicznie to, co mam szczerze do powiedzenia, a nie ważył słowa i kalkulował, co warto powiedzieć, a czego należy unikać. Uważa, że jestem na tyle ciekawą i inteligentną osobą, że stać mnie na więcej niż klepanie tego samego każdemu, kto poprosi o wywiad. Chodzi o kreowanie swojego wizerunku i wyrażanie siebie. To w życiu jest bardzo ważne, nie mówiąc już o MMA, gdzie wizerunek w wielu kwestiach bardzo pomaga.
Dorota, mówi prawdę?
JB: Dorota: Pewnie. Ma tyle ciekawych spostrzeżeń na każdy temat, historii z tym związanych, że naprawdę stać go na więcej niż zdawkowe odpowiedzi jednym zdaniem. Gdy czasami słyszę, że Janek rozmawia z kimś i udziela odpowiedzi i używa do tego kilku najprostszych słów, to krew mnie zalewa. Człowieku, masz tyle oleju w głowie. Interesujesz się wszystkim, jesteś zajebistym zawodnikiem, walczysz w UFC, czytasz książki i chodzisz do teatru, a przychodzi do Ciebie chłopak z mikrofonem, to Ty zapominasz języka w gębie. Musi być ostrzejszy i bardziej wyrazisty, bo to siłą rzeczy w dzisiejszych czasach robi sporą robotę.
No właśnie, bo już po kilku minutach rozmowy odnoszę wrażenie, że moglibyśmy zrobić wywiad o filmie lub książkach. To mimo wszystko rzadkość w Twojej branży. Pytanie, czy to dobrze i czy jednak nie lepiej by było, gdybyś czasami coś wywinął na ważeniu i ludzie nie chętniej klikaliby w nagłówki, w których Błachowicz pobił się z kimś przed walką.
JB: Dorota: Teraz jest taka moda, by przyciągnąć uwagę dziennikarzy przez sztuczny konflikt i pozorowana aferę. Bardzo szybko jednak wyjdzie na jaw, że to było ustawiane i taki był tego zamiar, by blask fleszy skierować w swoim kierunku. Każdy chce być jak Conor MCGregor, który swoją osobowością wyznacza obecnie trend zwierzęcia medialnego. Nie można jednak uogólniać, bo Alexander Gustafsson uchodzi za bardzo przyjaznego i spokojnego gościa, a też znakomicie się sprzedaje. Ważne, żeby każdy znalazł swoje własne „ja” i był konsekwentny w swoich poczynaniach. Janek na pewno przez ogólne zainteresowania o świecie i wiedzę życiową mógłby wypłynąć na szersze wody jako gość, który po treningu chwyta za książkę i może porozmawiać o teorii ziemi.
Ostatnio głośno było wokół walki Asi Jędrzejczyk z Karoliną Kowalkiewicz głównie za sprawą tego, co działo się podczas ważenia. Po tej przepychance dziennikarze przez dwa dni mieli o czym pisać.
JB: Dorota: To prawda, było o tym głośno, ale gdy już doszło do walki, to mało kto w Polsce wstał na ten pojedynek, mimo że wiele portali cały czas o tym trąbiło. Specjalnie spojrzałam w statystyki oglądalności tej walki i wcale nie było szału.
Każdy rano obejrzał na Youtube.
JB: No właśnie – każdy obejrzał rano w internecie. Jak widać, nie zawsze zła krew przegląda się na oglądalność walk.
Może po prostu trzeba znaleźć Ci takiego McGregora.
JB: Też nie do końca o to chodzi. Gdy ktoś uderzyłby mnie lub popchnął na ważeniu, to ja mógłbym zareagować gwałtownie – nigdy nie wiadomo, co człowiek zrobi w takiej sytuacji. Ale ja nigdy nie będę tym, który zacznie prowokować tego typu sytuacje. To nie jest w zgodzie z tym, jaki jestem.
Kowalkiewicz też nie zaczyna.
JB: No widzisz, podałeś teraz dobry przykład. Karolina sama nie wszczyna awantury i często mamy z Dorotą wrażenie, że ma minę niewinnej dziewczyny, która w ogóle nie pasuje do tego środowiska i zdaje się przepraszać cały świat, że w ogóle żyje. Gdy jednak doszło do spięcia z Asią, to też pokazała charakter i to, że „ma jaja”. Zdenerwowała się, ruszyło ją to. Sama pewnie nigdy nie zaczęłaby, nie dałaby upustu swoim emocjom w tak gwałtowny sposób. W sytuacji jednak, gdy ktoś zrobił ten pierwszy krok ona umiejętnie się do tego dostosowała.
Nie będąc wyrazistym trudno jest zostać zwierzęciem medialnym. Maciej Sulęcki ma tyle samo lat, co Artur Szpilka, legitymują się podobnymi osiągnięciami, a jeden ma na Facebooku 13 tysięcy fanów, a drugi 860. Z tym, że jeden po treningu idzie pod prysznic, a drugi selfie stickiem nagrywa jak je batona.
JB: Niestety trzeba się dostosować do tego świata i znaleźć pomysł na siebie. Najważniejsze jest to, by spełniać się sportowo. Cała ta otoczka jednak i pomysł na siebie w połączeniu z osiągnięciami są w stanie otworzyć drzwi do jeszcze większej popularności, jeszcze większych wyzwań, a – co za tym idzie – i pieniędzy.
A jak Amerykanie podchodzą do spraw wizerunku? Cenią Cię za to, jaki jesteś, czy chcieliby, żebyś był czarnym charakterem?
JB: Amerykanom bardzo podoba się mój wizerunek. Oni odbierają mnie jako człowieka, z którym można porozmawiać, pograć na PlayStation, wypić piwo i pożartować. Oni nie potrzebują, by każdy był Conorem. Szanują różne osobowości i często na zasadzie kontrastu lubią zestawiać dwóch zawodników.
Opłaca się walczyć w UFC? Mówię o kasie. Juras mówił kiedyś, że Tobie opłacało się przejść do amerykańskiej federacji, ale Mamed już nie wyszedłby na tym zbyt dobrze.
JB: Na początku może i się nie opłacało, ale perspektywa potencjalnych zarobków w UFC jest dużo większa niż w KSW.
Nawet w przypadku Janka Błachowicza, który był królem i zapełniał hale podczas KSW?
JB: Na pewno KSW nie jest Ci w stanie zagwarantować takich zarobków, jakie otrzymuje Conor lub Ronda. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żeby KSW płaciło na poziomie UFC. Mówię – na samym początku może nie każdy zarabia dużo kasy, ale jak już sprawdzisz się i pokażesz się z dobrej strony, to naprawdę nie można narzekać na wynagrodzenie. Pod tym względem również nie żałuję przejścia do UFC.
Mówimy teraz o potężnych pieniądzach, ale rzeczywistość jest taka, że zanim zacznie się w ogóle cokolwiek w MMA zarabiać, to trzeba kilka razy dostać charytatywnie po głowie.
JB: Oczywiście, że tak. To droga, którą każdy zawodnik musiał przejść. Pamiętam, jak poleciałem kiedyś na zawody do Tajlandii. Przez bardzo długi czas odkładałem pieniądze, by w ogóle móc tam pojechać. Będąc małolatem nie miałem większych potrzeb. Mieszkałem z rodzicami, nie musiałem opłacać rachunków ani zatankować samochodu. Gdy jednak człowiek dorósł, to musiał zacząć zmierzyć się z przyziemnymi sprawami. Wtedy przyszedł moment, w którym należało się zastanowić, czy dalej człowiek chce się bawić w MMA, czy jednak odpuszcza i wiedzie normalne życie. To jest moment, w którym najwięcej osób rezygnuje, najwięcej osób odpada.
Asia Jędrzejczyk powiedziała kiedyś, że przyjeżdżając z zawodów z zagranicy z pucharem, ludzie pytali, ile zarobiła pieniędzy. Ona odpowiadała, że minus osiem tysięcy.
JB: No bo tak było. Każdy z nas dokładał do interesu, by w ogóle móc spełniać swoje pasje. Komuś się wydaje, że potrzebna jest tylko mata i przeciwnik. Będąc już jednak na pewnym poziomie zawodnik zaczyna myśleć o diecie, o suplementacji, odnowie biologicznej i konkretnych sparingach, na które trzeba często pojechać. Do tego wyjazd na zawody zagraniczne, zgrupowania. To nie jest taka prosta sprawa. Satysfakcje musi zapewnić Ci kawałek blachy lub dyplom, który ktoś na biegu wydrukował w sekretariacie przed dekoracją i na twoich oczach wypisał go mazakiem.
Dużo osób zrezygnowało w momencie, gdy wydatki sięgały właśnie tych ośmiu tysięcy złotych?
JB: Z chłopaków z mojego klubu w Cieszynie zostałem już tylko ja, który robi to zawodowo. Reszta kolegów robi to hobbystycznie, po pracy. Mnie się udało połączyć swoją życiową pasję z zarabianiem pieniędzy.
Wiesz, realia młodego chłopaka, który chce iść z dziewczyną na randkę, a ma w kieszeni dwie stówy i za dwa dni wyjazd na zawody są brutalne. Sztuka wyboru.
JB: No dobra, ale powiedz mi, gdzie nie musisz dokonywać wyboru? Na początku chciałem iść do wojska. Serio, jako młody chłopak miałem plan, by dołączyć do armii. Gdy jednak pojechałem na jedne i drugie zawody, to zobaczyłem, że całkiem dobrze mi idzie i może kiedyś uda się tę przygodę zamienić na karierę. Już wtedy było to moim marzeniem. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że to będzie wymagało pełnej dyscypliny.
Często walczyłeś za granicą na początku kariery?
JB: Zdarzało się. Właśnie przypomniał mi się wyjazd do Rosji na galę, a z tym związana jest pewna zabawna anegdotka. Czekałem na lot. Miało ze mną pojechać kilka osób, w tym mój brat, ale mieli problem z paszportami i zostałem sam. Zadzwoniłem do Doroty i spytałem jej, czy nie chce ze mną lecieć. Nie chciałem sam podróżować. Zgodziła się i będąc już na miejscu zdaliśmy sobie sprawę, że nie będzie nikogo, kto stanie w moim narożniku. Dorocie głupio było samej, więc poprosiłem organizatorów, by dali mi dwóch chłopaków, żeby wyglądało tak, jakbym przyjechał do Rosji z całym sztabem ludzi. Przyszło takich dwóch ancymonów, każdy po sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Wchodzą do szatni, ja się rozgrzewam. Poczuli się chyba do swojej nowej roli i chcieli mi pomóc, ale kompletnie nie wiedzieli, jak się do tego zabrać. Jakieś tarczowanie, coś – nie mieli o niczym pojęcia. Dorota się śmieje, a ja pełna powaga, bo zaraz będę walczył. No i ostatecznie wygrałem, a stamtąd całą noc jechaliśmy pociągiem do Moskwy, bo to nie było w żadnym wielkim mieście, tylko gdzieś na zadupiu. Wchodzę do przedziału, a w nim jedna osoba. Kto? Mój rywal. Ten, którego godzinę wcześniej pokonałem. Ja spałem na górnym łóżku, on pode mną. Na zmianę chodziliśmy po browary. W porządku koleś, serio fajnie mi się z nim gadało.
Pewnie takich zabawnych historii w całej karierze trochę się uzbierało.
JB: Dużo jest takich żartów, które śmieszą tylko w konkretnej sytuacji i opowiedzenie ich komuś nie odzwierciedla w pełni wszystkiego. Kiedyś na obozie zrobiliśmy w hotelu bitwę na gaśnice. Domyślasz się jak wyglądał pokój i korytarz po skończeniu wojny. Trener przyszedł do nas, opierdolił nas i kazał nam to wszystko posprzątać. My oczywiście zleciliśmy to młodym chłopakom, którzy dopiero zaczęli trenować. Gdy trener zobaczył, że zamiast nas to oni sprzątają, to wściekł się jeszcze bardziej. Zaczęliśmy się udawać, że coś robimy, ale w gruncie rzeczy wszystko już młodzi za nas zrobili. Ci, co dopiero zaczynają, nie zawsze mają lekko. Muszą się wykazywać i to nie tylko na macie.
Wróćmy do tych początków. Mimo, że kiedyś były inne czasy, to rozumiem iż dwa treningi dziennie to była już wtedy podstawa. Do tego praca, bo strzelam, że rodzice na pieniądzach nie spali.
JB: Pewnie, że nie spali. Pracowałem na pół etatu, wieczorowo chodziłem do szkoły i w weekendy jako gówniarz stałem w dyskotece na bramce. Gdy młody człowiek mówi teraz, że ma uczelnie i nie jest w stanie ze znajomymi wyjść na piwo, to śmieję się do rozpuku. Słucham? Nie mam czasu? Ja trenowałem dwa razy dziennie, miałem dwie prace, szkołę i wszystko miałem ogarnięte. Zgoda, zbyt dużo czasu na głupoty nie było, ale odnajdywałem się w tym natłoku zajęć.
Gorzej jak obowiązki się nakrywały na siebie.
JB: To odpuszczałem wtedy trzy ostatnie lekcje i szedłem szybciej na trening. Gdy miałem do wyboru – nie iść na trening, do szkoły lub do pracy, to wychodziłem za każdym razem z założenia, że głupi chłopak nie jestem i sprawdziany czy egzaminy na pewno zdam. Z pracy nie mogłem rezygnować, bo potrzebowałem kasę, a trenować musiałem, bo chciałem być wielkim mistrzem.
Z jednej strony szacunek za to, że umiałeś to wszystko ładnie pogodzić, ale tamten trening nie miał prawa być profesjonalny, gdy między jednostkami uczyłeś się historii, a w nocy zamiast spać użerałeś się w dyskotece z pijanymi ludźmi.
JB: Na pewno nie było to w pełni profesjonalne, ale nie było wtedy innej możliwości. Nie było też takiej świadomości jak teraz i wiedzy na temat treningu, jaką młody chłopak dziś posiada. Dopóki nie miałem z MMA pieniędzy, to taki sposób życia był w moim przekonaniu najlepszy. Gdy ze sportu zacząłem czerpać korzyści finansowe, to nie musiałem pracować w tygodniu i to, co zarobiłem dodatkowo na bramce wystarczało mi na życie. Wtedy jakość treningu była większa, pojawił się czas na odpoczynek.
Rodzice nie gadali Ci, że mądry chłopak powinien siedzieć w książkach, a nie trenować sztuki walki?
JB: Rodzice widzieli, że się w tym spełniam, nieźle mi to wychodzi i realizuje swoje marzenia, więc nie przeszkadzali mi w robieniu czegoś, co powoduje, że jestem szczęśliwy.
Może Tobie tak nie gadali, a po cichu modlili się, żeby Janek w końcu zamiast na treningi zaczął chodzić do normalnej roboty.
JB: Dorota: Wiesz co, znam dobrze rodziców Janka i wydaję mi się, że oni na pewno by tak nie powiedzieli. Nawet między sobą nie było takich rozmów, bo wiedzieli, że Janek ma poukładane w głowie i poradzi sobie w życiu.
Dobrze, że Twoja mama nie jest nauczycielką, a tata lekarzem, bo wtedy musiałbyś być przykładnym synkiem, który ma same piątki na świadectwie.
JB: Ale moja mama jest nauczycielką (śmiech). Tu akurat nie trafiłeś. Ale wiem do czego zmierzasz. Moi rodzice nie mieli przesadnych oczekiwań wobec mnie. Nie chcieli, żebym koniecznie poszedł w ich ślady. Dawali mi wolną rękę, akceptowali to, że jako dorosły człowiek mogę sam sobie obrać ścieżkę, którą będę kroczył. Zawsze wychodziłem z założenia, że jeżeli ktoś ma same piątki, ale uczy się całymi dniami, to nie jest wiele mądrzejszy ode mnie, jeżeli mam tróje, bo ja na naukę nie poświęcam prawie w ogóle czasu. Zerknę chwilę przed sprawdzianem, ale jakoś nie przykładam się zbytnio do tego. On ma piątki – super. Ja mam trójki, co pozwala mi zaliczać – zajebiście.
Mówisz, że dawałeś sobie radę w szkole, a jak szło Ci na początku na treningach? Widać było, że masz talent, czy na początku nie wyglądałeś na najzdolniejszego w grupie?
JB: Nie wiem, nie do mnie pytanie. Na pewno szybko łapałem. Przychodziłem do klubu, to byłem najmłodszy i każdy mnie lał. Po kilku, kilkunastu treningach dorównywałem do tych lepszych i z czasem stałem się dla nich równorzędnym partnerem w walce.
Ile miałeś lat, gdy pierwszy raz usłyszałeś, że masz talent?
JB: Znowu – nie wiem. Przez pierwsze kilka lat trenowałem, bo lubiłem i nie podchodziłem do tego na mega poważnie. Starałem się, dawałem z siebie wszystko, pojawiły się pierwsze zawody, ale nie można było mówić wtedy o karierze. Dopiero gdy miałem dwadzieścia parę lat zacząłem się ukierunkowywać w stronę MMA i swoje życie układać wokół tego. Gdy masz już jednak dwadzieścia kilka lat, to nikt nie mówi Ci, że jesteś bardzo utalentowany. Wtedy możesz być co najwyżej dobry.
Gdybyś dziś zaczynał trenować, to miałbyś łatwiej czy trudniej? Z jednej strony świadomość młodego chłopaka i możliwości są dużo większe, z drugiej jednak konkurencja jest olbrzymia. W Warszawie na każdym osiedlu masz kilka klubów.
JB: Wydaje mi się, że droga do wielkiego MMA jest taka sama jak kiedyś. Jest dużo klubów i boom na sztuki walki, ale trzeba sobie zadać pytanie, jaki jest poziom w tych klubach. Zdarzają się sytuacje, w których klub zakłada trener, który interesuje się MMA, powalczył sam pół roku i już uczy adeptów tego sportu. Czy dzięki takim osobom poziom jest wyższy? Moim zdaniem nie. Czy ktoś taki potrafi nauczyć walczyć chłopaka, który marzy o zrobieniu wielkiej kariery? Niech każdy odpowie sobie sam na to pytanie. Zawsze organizowano obozy, na które zjeżdżali się zawodnicy z całej Polski, by wspólnie potrenować, zmierzyć się między sobą, poczuć smak rywalizacji. Tam widać, kto się nadaje, a kto musi jeszcze nad sobą popracować.
No właśnie, Ty wielokrotnie byłeś na różnego rodzaju seminariach. Jak oceniasz poziom młodych zawodników?
JB: Trenuje coraz więcej młodych ludzi, a im grupa jest liczniejsza, tym większa szansa, że spośród niej zostanie wyłoniony talent, który będzie w przyszłości rywalizował z najlepszymi na świecie. Są jednak trochę inne czasy i młodzi ludzie mogą spędzać czas na wiele różnych sposobów. Kiedyś, gdy młody chłopak miał wolne, to szedł na boisko grać w piłkę lub realizował się w sporcie. Teraz jest era komputerów i nie każdy trzynastoletni chłopak marzy o tym, by iść na trening i bić się z rówieśnikami.
Fajnie ujął to kiedyś Paweł Nastula mówiąc, że w jego czasach po treningu trener brał ich pod włos i kazał biegać dziesięć kilometrów i każdy biegał, mimo że zajęcia się skończyły. Teraz przed treningiem niektórzy mają problem, by zrobić trzy kółka wokół maty.
JB: No widzisz, to jest problem, z którymi trenerzy pracujący z młodzieżą muszą się mierzyć każdego dnia. Moja mama nie czekała w drzwiach aż mały Janek skończy trening. Musiałem dojechać na sale sam, zadbać o to, żeby w plecaku było picie i coś do zjedzenia po treningu. Nigdy nie przyszedłem do mamy z płaczem i nie pokazywałem, że podczas ćwiczenia ktoś mnie zadrapał i mam ślad na czole. Dostałeś od kogoś w ryj na treningu, krew Ci leciała, ale walczyłeś dalej.
Teraz dzieciak jedzie na trening Uberem.
JB: Albo pod samą szatnię odprowadza go mama, która czeka później w korytarzu na swojego synka i potrafi podejść do trenera i poprosić go, żeby z jego dzieckiem delikatniej się obchodzić, bo on potem ma obtartą szyję. My przez pięć lat jeździliśmy kilkadziesiąt kilometrów Maluchem na trening z chłopakami, na którego musieliśmy się złożyć i nikt nie miał z tym żadnego problemu. Gdy samochód się popsuł, to trzeba było kupić nowy, bo nie opłacało się go naprawiać.
Potem uzbieraliście na Kadeta.
JB: Dokładnie. I wlewaliśmy do niego olej rzepakowy, który kupowaliśmy w Kauflandzie.
Czyli byliście zahartowani.
JB: Pamiętam jak dziś sytuację, w której ktoś przeszkadzał na zajęciach judo i trener wziął taką długą deskę i strzelił mu przez dupę. Przez rok gość był spokojny i cała grupa wiedziała, że nie ma żartów. Nie zrobił mu żadnej krzywdy, bo to tylko tak groźnie wyglądało, ale wszyscy wiedzieli, że nie ma wygłupów i trzeba ostro zasuwać. Nie było, że boli. Ciekawy jestem, jak zareagowaliby rodzice takiego młodego chłopaka teraz, gdyby dowiedzieli się, że ten dostał dechą na dupę od trenera. Wtedy nikt nawet nie pomyślał, żeby w tym pójść do mamy ze skargą.
Ale to rodzice psują takich chłopaków.
JB: Gdy rodzic jest mądry, to nie pcha się na trening. Wie, że chłopak ma się czegoś nauczyć, a nie dekoncentrować się na obecności mamy lub taty. Trener natomiast zamyka drzwi i nie potrzebuje na swoich zajęciach publiczności.
Kamil Glik powiedział kiedyś w jednym z wywiadów, że patrząc w lusterko jadąc samochodem widzi bardzo długą drogę, którą przebył, by znaleźć się w tym miejscu, w którym jest obecnie. Też tak masz? Czy mimo wszystko patrzysz tylko wprzód i koncentrujesz się na tym, co przed Tobą?
JB: Bardziej koncentruję się na tym, co przede mną. Mam świadomość, że kilka rzeczy udało się już zrobić w moim życiu, ale idąc drabiną w górę patrzę przed siebie. Czasami wracam wspomnieniami do tego, co było, ale tylko po to, by w przyszłości uniknąć błędów, które już mi się przytrafiły. Chcę z tych lekcji jak najwięcej wyciągnąć, by być jeszcze lepszym zawodnikiem.
Zdajesz sobie sprawę z tego, że dopóki nie osiągniesz szczytu, to nie będziesz w pełni szczęśliwy, nie? Małe rzeczy muszą cieszyć.
JB: Ale ja potrafię cieszyć się z małych rzeczy. Gdy pójdę jutro na sparing i pokażę się z dobrej strony, będę w dobrej formie, przewalczę kilka rund w dobrym tempie, kondycyjnie będę wyglądał jak należy, to pozwolę sobie na przykład na kostkę czekolady.
Szaleństwo.
JB: Ty się śmiejesz, ale gdy już na przykład zrobię w poniedziałek, środę i piątek dobre sparingi i będę się dobrze czuł, a moje treningi przynoszą spodziewane efekty, to wypiję pół piwa. To jest taka forma wynagradzania organizmu za wysiłek, który ten znosi podczas okresu przygotowawczego. Ja Ci podaję teraz przykład – pytałeś o małe rzeczy.
Jak to się stało, że jesteście z Dorotą już tak długo razem, współpracujecie ze sobą i macie siebie tak naprawdę na okrągło, a nie pozabijaliście się? To nie jest łatwe, by spędzać ze sobą cały czas.
JB: Mam na to pewną teorię. My poza tym, że jesteśmy razem i ze sobą współpracujemy, to jesteśmy też przyjaciółmi. Wiernymi i dobrymi kumplami. Możemy o wszystkim pogadać i nie mamy przed sobą tajemnic. Nie myśl sobie, że u nas zawsze jest różowo i nigdy nie ma żadnych sprzeczek. Zdarza się, że się kłócimy, ale to chyba jest wpisane w bycie z kimś w związku.
Wiesz, Dorota dzięki Tobie wkroczyła w świat, w którym nie każda kobieta chciałaby uczestniczyć.
JB: Na pewno połączyła nas wspólna pasja, bo Dorota dzięki Jurasowi też od najmłodszych lat ma kontakt ze sportami walki i poznała trochę te środowisko zanim ja pojawiłem się w jej życiu. Na pewno umiemy regulować i dzielić się swoimi obowiązkami. Gdy ja mam więcej na głowie, to Dorota ściąga ze mnie zobowiązania na siebie i pozwala mi się koncentrować tylko na walkach. Gdy wiem, że u mnie jest luźniejszy okres, to staram się jej pomagać i wyręczać ją w wielu sprawach, żeby zachować płynność. Sztuką jest znaleźć złoty środek, który pomoże uzupełniać się. U każdej pary i w każdych relacjach wygląda to pewnie inaczej. U nas polega to na współpracy i chyba nie najgorzej nam to wychodzi. Przez cały związek chyba tylko raz mieliśmy taką kłótnię, podczas której nie odzywaliśmy się do siebie przez tydzień.
Wielu psychologów wypowiadało się na ten temat, że jeżeli sportowiec ma poukładane życie prywatne, to zdecydowanie większe szanse są na to, że osiągnie sukces.
JB: I właśnie wtedy, gdy nie układało się nam najlepiej przyszła obniżka formy i słabsze walki w moim wykonaniu. Powiedziałem niedawno w jednym z wywiadów, że życie prywatne jest ściśle powiązane z życiem zawodowym. Chcąc nie chcąc pewne sprawy przenosi się z domu na matę, a z maty do domu. Nie zawsze udaje się to oddzielić i nie łączyć.
Wy spędzacie ze sobą bardzo dużo czasu, a Zbigniew Boniek nigdy nie zabrał swojej żony na mecz, w którym grał. Mówił, że ją piłką nie interesowała, mimo że wielokrotnie ją zapraszał.
JB: No widzisz i to też jest jakaś metoda. Wiedział, że jak wróci do domu, to nie będzie gadał o piłce, będzie mógł psychicznie od tego odpocząć.
Musicie być bardzo podobni do siebie. Nie wyobrażam sobie, że Ciebie ciągnie na trening i nie możesz wysiedzieć w domu, a Dorota siedzi przed telewizorem i ogląda „M jak Miłość”.
JB: A myślisz, że tak nie jest? (śmiech) Nie no, tak na poważnie, to pewnie byśmy ze sobą wtedy nie byli. Trzeba się zgrywać i patrzeć wspólnie w tym samym kierunku. Każdy musi mieć czasami swój świat, ale jednak na dłuższą metę spojrzenie na wiele sprawy musi być podobne.
Wyobraź sobie sytuację – Ty chcesz iść z chłopakami na mecz lub przysłowiowe piwo, a Dorota wolałaby posiedzieć w domu. Co wtedy?
JB: To Dorota siedzi w domu, a ja idę z chłopakami. Gdy ona chce wyjść z koleżankami, to idzie, a ja zostaję i gram w Wiedźmina. Nie mamy z tym problemu. Czasami siedzimy razem i mamy ochotę na film, ale każdy chce oglądać co innego. Ja odpalam swój, Dorota swój i oglądamy. Wychodzę z założenia, że nie wolno się ograniczać. Nie można dać się zwariować przez sztuczne stawianie jakiś dziwnych barier. To w dłuższej perspektywie do niczego dobrego nie prowadzi.
Jak Ty podchodzisz do pojedynków polsko-polskich? Mówię o ewentualnej walce w UFC z którymś z Polaków.
JB: Nie miałbym z tym żadnego problemu. Wychodzimy do oktagonu, dajemy z siebie wszystko, rozstrzygamy między sobą kto jest lepszy, a po walce możemy iść na piwo i dalej jesteśmy kumplami.
A gdybyś był w takiej sytuacji, w jakiej znajdywał się Mamed Khalidov i Michał Materla, to zdecydowałbyś się na pojedynek?
JB: Oczywiście, że tak. Kiedyś walczyłem z kolegą od siebie z klubu podczas zawodów. Jeździliśmy razem na treningach, kibicowaliśmy sobie nawzajem, a gdy trzeba było stanąć na przeciwko siebie, to podeszliśmy do tego profesjonalnie. Nawet z bratem mógłbym zawalczyć.
Nie wierzę.
JB: Poważnie. Czekaj chwilę. (Janek wyciąga telefon i dzwoni do swojego brata).
– Tak, słucham.
– Cześć Wojtek, udzielam właśnie wywiadu i tu dziennikarz nie wierzy mi, że moglibyśmy zawalczyć ze sobą, gdyby ktoś dał nam taką propozycję.
– Dlaczego mielibyśmy niby nie zawalczyć ze sobą?
– No właśnie nie wiem. Że niby nie wypada, bo sentyment przez to, że jesteśmy rodzeństwem i w ogóle.
– Nie miałbym nic przeciwko temu. Wiele razy walczyliśmy ze sobą, trenowaliśmy razem, więc jak ktoś chciałby zorganizować między nami pojedynek, za który dodatkowo moglibyśmy zarobić kasę, to na pewno byłbym na tak.
Zatkało mnie.
JB: No widzisz, nie wierzyłeś. Mówię Ci – sport, to sport, a życie prywatne, to życie prywatne.
Z Jurasem też mógłbyś zawalczyć?
JB: Oczywiście, że tak. Nie widzę problemu.
Każdy sportowiec jest materialistą?
JB: W pewnym momencie już tak. Może inaczej – na pewno każdy ma swoje ambicje i marzenia sportowe. Gdybym jednak wygrał dziś trzydzieści baniek w Totka, to mógłbym nie walczyć dla pieniędzy. Wtedy nie miałby one aż takiego znaczenia. Póki jednak nie mam takiej kasy, to muszę patrzeć na finanse. Walcząc zarabiam na życie. Im lepiej walczę, tym więcej zarabiam. Patrzę na swoje życie i przyszłość i wiem, że pieniądze, które zarobię w oktagonie mogę wykorzystać w różny sposób. Mnie kasa motywuje, bo wiem, że dzięki poprawie swoich sportowych umiejętności mam szansę na większe gaże. Zresztą – nie tylko w MMA tak jest. W każdej pracy jednym z głównych czynników są pieniądze. Starasz się, rozwijasz, więc chcesz dobrze zarabiać. Mało kto przychodzi do pracy i nie patrzy 10-tego, czy na koncie się zgadza, czy może jest tysiąc mniej niż miało być.
Czytałem kiedyś, że partnerka Marcina Gortata jara się tym, że może wyciągnąć z sejfu w sypialni milion dolarów, rzucić je na łóżko i uprawiać na nim seks. Kręci ją to. To już chyba skrajny materializm.
JB: Moim zdaniem to jest mega słabe. Każdy ma swoją definicję szczęścia, ale mnie coś takiego nie kręci. Szczęście zaczyna się i kończy w głowie. Jeśli komuś bańka dolarów daje powody do radości, to ma do tego prawo. Taki koleżka kiedyś od nas z osiedla pogubił się trochę i z normalnego faceta, który chodził do pracy i który ogarniał swoje życiowe sprawy, zmienił się w kolesia, który stał pod sklepem i zbierał na jedzenie. Jego brat podszedł do niego kiedyś i chciał go zabrać do domu, wykąpać, dać mu jakieś ubrania i pomóc mu wrócić na właściwą drogę. On nie chciał. Powiedział, że jemu to nie jest potrzebne. Że jemu jest tak dobrze i on nie potrzebuje telefonu komórkowego ani czystych ubrań. Jemu do szczęścia wystarczyło, jak ktoś dał mu na bułkę lub uzbierał kilka groszy na piwo.
Janek, już 4 lutego Twoja kolejna walka. Powiedz proszę na koniec, jak będzie wyglądało te kilka ostatnich tygodni przed tym pojedynkiem?
JB: Skończyłem okres wytrzymałości tlenowej i od poniedziałku przeszedłem już do sparingów. Poświecę na to dwa tygodnie, po czym ostatnie kilkanaście dni to już czas na odpoczynek i regenerację. Chodzi głównie o korektę, załapanie luzu, świeżości. Tak naprawdę najgorszy okres przygotowań już za mną, bo wiem, że do tej finalnej część trzeba się odpowiednio przygotować, ale żaden z zawodników za bardzo tego nie lubi.
Sprowadzasz sparingpartnerów do Warszawy czy gdzieś wyjeżdżasz?
JB: Chłopacy przyjeżdżają do mnie. Ja już się w życiu najeździłem na sparingi. Jak mam jechać gdzieś, gdzie nie ma mojego dietetyka, trenerów, opieki medycznej czy rehabilitantów, a mam wydać na to podobną sumę pieniędzy, to najzwyczajniej w świecie nie widzę w tym sensu. Tu wszystko jest układane pode mnie i gdy mam gorszy dzień, bo nie mogłem całą noc spać, to następnego dnia robię luźniejszy trening, a nie zajeżdżam się do oporu, bo tak jest w rozpisce.
Uderzasz teraz w jakiegoś konkretnego rywala? Z kim chciałbyś się zmierzyć? Chodzi mi o kolejne walki.
JB: Na pewno takim zawodnikiem, z którym chciałem zawsze zawalczyć jest Shogun, czyli Mauricio Rua. Po pierwsze dlatego, że jako jeszcze niedoświadczony zawodnik jarałem się jego pojedynkami, a po drugie styl jego walczenia bardzo by mi odpowiadał. Myślę, że to byłoby fajna i ciekawa walka. Taka, którą kibice na pewno z chęcią obejrzeli.
Załóżmy, że 6 lutego dzwoni do Ciebie telefon i jest propozycja zawalczenia o pas UFC. Jesteś mocno rozbity, termin walki wam nie pasuje, istnieje ryzyko, że możesz nie zdążyć się przygotować na 100%. Co robisz?
JB: Podpisuje kontrakt i wychodzę do oktagonu walczyć o pas. Nie odmawia się takiej szansy, bo drugi raz może się ona nie pojawić. Wszystkie sprawy organizuję w ten sposób, by ta walka mi pasowała i by wszystko zostało ułożone pod nią. Czekam na ten telefon, naprawdę wierzę, że on w końcu zadzwoni. Odbiorę, ustalę szczegóły, wyjdę do klatki i zdobędę w końcu pas. To będzie kolejny krok na tej drabinie, o której już rozmawialiśmy. Potem to już ja będę dzwonił. Wtedy to ja będę rozdawał karty.