Daniel Omielańczuk. Gdy nazwałem go prekursorem, który otworzył polskim zawodnikom drogę do UFC, to z niedowierzaniem pokiwał głową. Gdy zapytałem go o stres przed walką, to tylko się uśmiechnął, gdyż pojęcie te jest mu zupełnie obce. Dziś trenuje z kilkoma kolegami z UFC w jednym klubie, choć jeszcze niedawno nie miał nawet profesjonalnego opiekuna. Mimo że od 4 lat jest członkiem największej na świecie federacji mieszanych sztuk walki, to nie wie jak smakuje szampan po zwycięskim pojedynku. Alkoholu nie pije już od studniówki, mimo że ma 35 lat. Po walce woli się wyspać, bo wie, że czeka go długa podróż do domu. Skromny chłopak nielubiący blasku fleszy, choć na propozycję wywiadu zgodził się od razu, bez chwili zawahania. Zapraszam do przeczytania wywiadu z Danielem Omielańczukiem!
Skromny, cichy, stroniący od splendoru, nielubiący kamer. Na wywiad jednak umówił się od razu.
Daniel Omielańczuk: Popularność i blask fleszy to nie mój świat. Wywiad to jednak zupełnie co innego. Ja jestem prostym chłopakiem ze wsi.
Chłopakiem ze wsi, który zapoczątkował UFC wśród polskich zawodników.
DO: Nie, trochę przesadzasz. UFC już wcześniej interesowało się polskimi zawodnikami, ale nie było dostępu do ich menadżerów. Kontakt z chłopakami był utrudniony.
Ale to ty byłeś pierwszy.
DO: Pierwszy po przerwie – to na pewno. Paweł Kowalik zaczął zajmować się reprezentowaniem interesów kolejnych zawodników i dziś dba o sprawy między innymi moje czy Marcina Tybury.
Inaczej sobie wyobrażałeś to wszystko 4 lata temu? 13 maja stuknie ci właśnie 48 miesięcy od podpisania kontaktu z UFC.
DO: W ogóle wcześniej o tym nie myślałem. Wyobrażałem to sobie w głowie, snułem domysły jak to może być, ale nie miałem jakiś super wielkich oczekiwań wobec UFC. Wiedziałem, że wchodzę do elity. Będę mierzył się z najlepszymi na świecie, walki często będą w Stanach przy dużej publiczności. Skupiałem się od zawsze na treningu i przygotowywałem do walki. Tak samo do tych, które odbywały się w Polsce, na Ukrainie i tych, które są w Londynie czy za Oceanem. Niczego to nie zmienia w moim podejściu do MMA.
Na ciebie ludzie teraz inaczej patrzą, przez to, że jesteś jednym z kilku chłopaków z UFC, a nie jedynym?
DO: Musiałbyś zapytać kogoś z ludzi, którzy tu ćwiczą, w jaki sposób do mnie podchodzą (wywiad odbywa się w S4 Fight Club w Warszawie). Myślę, że nie, bo w klubie przewija się wiele tych samych osób, które mnie znają i które wiedzą, czym się zajmują. Do każdej z tych osób czy to ja, czy chłopacy, podchodzimy tak samo. Kiedyś i dziś. Nikt się wywyższa, nikt nie jest lepszy przez to, że walczy w UFC. Mi na pewno nie przeszkadza to, że nie jestem jedynym zawodnikiem w UFC. Wprost przeciwnie – dzięki temu, że ze mną trenuje Marcin Tybura, rozwijam się. On jest bardzo silnym zawodnikiem, wspólna praca pomaga nam robić progres. Mi i jemu. On motywuje mnie do jeszcze cięższej pracy, a ja jego. Tak to powinno wyglądać.
Tybura dużo ci pomaga?
DO: Dużo. W grupie pracuje się raźniej. Mając obok siebie gościa na zbliżonym poziomie, łatwiej jest się rozwinąć. Jeżeli twój sparingpartner jest dobry, wymaga od ciebie dużo podczas treningu, stawia opór, to ty na tym możesz tylko skorzystać. Marcin dużo ode mnie wymaga, z czego bardzo się cieszę.
Wy nie moglibyście między sobą zawalczyć, prawda? Marcin mówił mi kiedyś, że na pewno nie, choćby dlatego, że macie tego samego trenera.
DO: To po pierwsze, a po drugie jesteśmy dobrymi kumplami. Bardzo się lubimy, Marcin to dobry chłopak. Jest tylu zawodników, że my nie musimy stawać naprzeciwko siebie w klatce. Chyba że dojdzie do sytuacji, w której będziemy bić się o pas. Do tego jednak długa droga, bardzo mało realna.
Przechodząc do UFC celowałeś w pas, w pierwszą dziesiątkę, czy nie wyznaczałeś sobie konkretnego celu?
DO: Nie kalkulowałem. Podpisałem kontrakt, na mocy którego UFC gwarantowało mi kilka pojedynków. Miałem zapewnione konkretne pieniądze, które otrzymywałem za zwycięstwo. Chciałem wygrywać, by zarabiać – proste. To, czy będę mierzył się z numerem 3., czy numerem 10., nie miało na mocy podpisanego już kontraktu żadnego znaczenia. Dzięki dobrej postawie mogłem zapracować na nową, lepszą umowę. Taki był mój cel. Wtedy skupiałem się na tym, żeby wygrać i w przyszłości walczyć o większą kasę. UFC to profesjonalny sport. Zajęcie, które wymaga pełnego poświecenia. Z racji tego, że nie pracuję pomiędzy treningami, to to jest właśnie moja praca. Walki. Im lepiej to robię, tym więcej zarabiam.
Nie bałeś się tego, że przegrasz jedną, dwie walki i UFC zrezygnuje z twoich usług? Stwierdzą po prostu, że jesteś za słaby na to, by ich reprezentować.
DO: Na pewno nie podchodziłem do tego w ten sposób. Chciałem walczyć. Lubię walczyć, lubię się bić. Po pierwszym wygranym pojedynku czułem satysfakcję, bo udało się wygrać. Potem popełniałem błędy w treningach, nie byłem optymalnie przygotowany do walk. Waga ciężka nie powinna aż tak dużo trenować. Gdy ja nie czułem, że jestem w dobrej formie, to dodawałem sobie obciążeń. Chciałem się wzmocnić, jeszcze ciężej trenować. To był błąd, nie powinienem wtedy tak robić.
Widzę, że podchodziłeś od początku do wszystkiego na chłodno, więc pewnie nie zakładałeś, że spędzisz w UFC aż tyle czasu. Wielu zawodników wypada po kilku walkach z organizacji.
DO: Nie napalałem się, ale nie będę ukrywał, że chciałem zostać tam jak najdłużej. To ekstraklasa, każdy chce tam się dostać i walczyć ile się da.
Wahałeś się w ogóle przed podjęciem decyzji o podpisaniu umowy z UFC?
DO: Ani chwili. Pamiętam jak dziś – zadzwonił do mnie Norbert Sawicki, a ja akurat byłem w szkole. Gdyby nie był poważnym człowiekiem, to pewnie rozmawiając z nim przez telefon kazałbym mu skończyć robić sobie ze mnie jaja. On jednak nie żartował. Opadła mi kopara, byłem w szoku, odebrało mi mowę. To było coś, co wydawało mi się zupełnie poza zasięgiem. Nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek coś takiego pojawi się w moim życiu.
No ale co, sami się do ciebie odezwali? Przecież ktoś musiał coś takiego zaaranżować.
DO: Norbert sam, bez mojej wiedzy, wysłał moje papiery do UFC. Zajął się wszystkim od A do Z. Mówię – ja nawet o UFC wtedy nie myślałem.
Waga ciężka jest najbardziej prestiżowa w UFC?
DO: Przykład Conora pokazuje, że nie do końca, bo największe pieniądze i największe zainteresowanie budzą właśnie jego pojedynki. Na pewno jednak waga ciężka jest bardzo pożądana, ludzie bardzo się interesują rozstrzygnięciami właśnie w królewskiej dywizji.
Toronto, pierwsza walka w UFC. Przylatujesz na miejsce, wchodzisz do hali i?
DO: I w hali ponad 30 tysięcy ludzi. Na szczęście gdy wchodzisz do klatki, to nie widzisz tego, co dzieje się dookoła. Koncentrujesz się tylko na pojedynku. Pierwsze odczucia stykając się z UFC miałem bardzo pozytywne. Zwłaszcza, że to Kanady poleciał ze mną Janek Błachowicz, który nakręcał i motywował mnie przed pojedynkiem, a ja się śmiałem i wspólnie żartowaliśmy. Zamiast powagi, byłem wesoły, ktoś mógłby pomyśleć, że nie wychodzę zaraz do oktagonu, tylko idę na spacer.
Zaimponował ci profesjonalizm i rozmach UFC?
DO: Zdecydowanie. Dobrze to pamiętam, zrobiło to na mnie spore wrażenie. Podczas moich poprzednich występów w MMA nie każda gala była zorganizowana bardzo profesjonalnie. Zdarzały się jakieś mankamenty – mniejsze lub większe niedociągnięcia. W UFC natomiast wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Podejście pracowników federacji, którzy są dla ciebie serdeczni, dodają ci otuchy, wspierają cię. Naprawdę to wszystko było bardzo miłe.
Pierwszy twój pojedynek, to walka z debiutantem. Czułeś wtedy ze strony UFC, że to nie jest najbardziej istotny dla losów federacji pojedynek? Że masz być tylko jedną z przystawek przed daniem głównym?
DO: Nie, absolutnie. Oni wszyscy patrzyli na nas z ogromnym szacunkiem. Teoretycznie mogłem być dla nich gościem, który dopiero zaczyna swoją przygodę z UFC i walczy z innym debiutantem, czyli nasza walka nie wszystkich interesowała. Od razu jednak po zameldowaniu się na miejscu, spotkałem się z dużą serdecznością. Wchodzę, podpisuję jakieś papiery, „odhaczam się” i oni do mnie: – Dobra, zostaw to i chodź, mamy dla ciebie prezenty. Wszystko na luzie, po amerykańsku, bez spiny. Każdemu zależy, żeby zawodnik był rozluźniony, uśmiechnięty. Nie przejmował się niczym.
Poleciałeś pierwszy raz do Stanów, nie denerwowałeś się tym wszystkim? Atmosfera, oczekiwania, presja – to nie usztywniało cię?
DO: Powiedziałem ci już – zero spiny. Ja się nie denerwuję, nie przejmuję. Mnie takie rzeczy nie dotyczą.
Spotkałeś swoich kibiców w Toronto? Czy debiutant może mieć swoich fanów w UFC?
DO: U mnie sytuacja było o tyle inna, bo przed przyjazdem do Stanów skontaktował się ze mną kolega z Toronto, który jak byłem już na miejscu, przyjechał po mnie i pokazał mi trochę Kanadę. Zwiedziłem Toronto, zabrał mnie na jacht, poszliśmy do polskiego baru. Nie narzekałem na nudę. Potem był na walce, a w samej hali też słyszałem głosy Polaków, którzy mi kibicowali.
Tylko w Stanach tak jest?
DO: W Londynie też pod hotelem czekali na nas kibice, którzy wołali „Omielańczuk, Omielańczuk!” i życzyli mi powodzenia. Kiedyś idziemy do sklepu po jakieś drobne zakupy, a starsza pani, która w nim pracowała, zaczepiła nas i powiedziała, że jesteśmy z UFC. Przy czym nie wyglądaliśmy jakoś charakterystycznie – byliśmy normalnie ubrani. Także świadomość społeczeństwa w innych krajach jest dużo większa. W Polsce tylko ci najbardziej zagorzali fani wiedzą, co to UFC. Tam – każdy. Mówię ci – inny świat.
A jak bankiety? Też na grubasie?
DO: Tak, ale ja nie chodzę na nie, w ogóle nie piję alkoholu. Ostatnim razem napiłem się wódki na Studniówce.
To co ty robisz po wygranym pojedynku?
DO: Odpoczywam i idę spać. Pakuję się, bo następnego dnia przeważnie jest powrót do domu.
Jak spędzasz ostatnie cztery, pięć dni przed walką? Koncentrujesz się i potrzebujesz ciszy czy wolisz towarzystwo?
DO: Zdecydowanie towarzystwo, nie chcę zamulać. Gdy są wokół mnie ludzie, coś się dzieje, jest z kim pogadać, to zdecydowanie lepiej się czuję.
Czyli jak Janek Błachowicz opowiada ci kawały przed walką, to czujesz się jak ryba w wodzie.
DO: (śmiech) Tak, zdecydowanie. Janek jest bardzo pozytywną osobą, więc zabranie go ze sobą na walkę było bardzo dobrym posunięciem z mojej strony.
Jak w ogóle Janek zareagował na to wtedy, gdy walczył w Polsce, a z tobą mógł zetknąć się bliżej z UFC?
DO: Janek zawsze miał aspiracje, żeby osiągać spektakularne sukcesy. Na pewno wyjazd do Toronto go podbudował, bo zobaczył, jak to wygląda od środka. Z czym to się je. Poczuł atmosferę, zwyczaje, całą oprawę, ceremonię.
Po Toronto byłeś z siebie zadowolony czy czułeś, że wiele rzeczy można było zrobić lepiej?
DO: Byłem zadowolony, ale wiedziałem, że dużo muszę poprawić. To były takie czasy, gdy moje treningi nie wyglądały tak profesjonalnie jak teraz. Nie miałem takiego sztabu trenerskiego. Dużo rzeczy wykonywałem „na czuja”. Robiliśmy dużo sparingów, w ten sposób często przygotowałem się do kolejnych walk. Dziś mam trenera głównego, Piotra Jeleniewskiego, opiekuna od zapasów, od stójki. Oni wszyscy ze sobą współpracują. Układają plan przygotowań stricte pod walkę. Przed Toronto ostatnie dwa tygodnie nie byłem na siłowni. Zrobiłem kilka sprintów i tyle. Dziś na przykład w ogóle nie biegam.
Jak to nie biegasz?
DO: No nie biegam. Przez te kilka lat zdobyłem już wytrzymałość, ponadto jestem ciężki, mam kontuzje, którym bieganie z pewnością nie pomaga. Nie przekładało się to na moją lepszą formę podczas pojedynku.
Z czego wynikało to, że zawodnik UFC, wyróżniający się chłopak w Polsce, nie miał profesjonalnego trenera, robił niektóre rzeczy „na czuja”?
DO: Mimo że to było tylko kilka lat temu, to były inne czasy. MMA w Polsce jest od jakiegoś czasu, ale ten sport nie ma kilkudziesięcioletniej tradycji. Wiedza na temat mieszanych sztuk walki nie jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Kiedyś panowało takie przeświadczenie, że jak trenujesz dużo, mocno, rzygasz po zajęciach, to jest dobrze. Nie, nie jest. To wszystko trzeba umiejętnie regulować. Dawkować obciążenia. Kiedyś każdy jadł to, co chciał. Dziś każdy z nas stosuje dietę. Nawet ja, mimo że nie wyglądam na takiego, co pilnuje się z jedzeniem.
Pamiętasz moment, w którym został wprowadzony ład i porządek?
DO: Myślę, że takim momentem było podjęcie współpracy z Piotrkiem Jeleniewskim. Tak, to był ten czas. Trener jest osobą, która się uczy, ciągle dokształca, czyta, ceni profesjonalizm. Do tego rozpoczął współpracę z Robertem Złotkowskim, co też było przełomem. Piotr stwierdził, że za dużo dotychczasowych treningów obciąża nasze stawy. Stąd kontuzje, potrzebny odpoczynek na ich wyleczenie. Zalecił nam podczas przygotowań i potem roztrenowania zajęcia na basenie. Raz w tygodniu. W Stanach zawodnicy już długo pływają, znakomicie poprawia to kondycję. Niby proste, ale wcześniej na to nie wpadliśmy.
Kto zaszczepił w trenerze to, że należy się uczyć, rozwijać, szukać nowych rozwiązań? Sam miał przeczucie, że trzeba zrobić krok do przodu, by zacząć się liczyć?
DO: Trener zdawał sobie sprawę z tego, że sport cały czas się rozwija. Bardzo szybko, z roku na rok. Na pewnym poziomie o sukcesie decydują szczegóły, a tych bez wnikliwych analiz nie da rady poprawić. Stąd też jeździł po świecie, szukał, czytał, podglądał lepszych i nowe metody wprowadzał stopniowo w życie.
Nie było problemu z brakiem autorytetu u trenera? Wiesz, chłopacy z UFC, z sukcesami, walczący w Ameryce.
DO: Gdy ja rozpocząłem z Piotrem Jeleniewskim współpracę, to on już był trenerem MMA. Gdy przechodziłem do niego, to miałem wyrobione zdanie na jego temat. Wiedziałem, że to na pewno będzie słuszny wybór. Z czasem okazało się, że się nie myliłem.
Zawodnicy MMA muszą mieć wokół siebie autorytet, by osiągać sukcesy? Nie mówię o tobie, ale o innych.
DO: Najważniejsze, żeby trener znał się na swojej pracy, był profesjonalistą, potrafił zmotywować, umiał „obchodzić się” z zawodnikiem. Nie musi być byłym wybitnym zawodnikiem, bo MMA to tak młoda dyscyplina, że trudno jest w niej znaleźć kogoś, kto kilkanaście lat temu walczył i wygrywał duże walki. Takich ludzi nie ma prawie w ogóle w naszym kraju. Piotr zdaje sobie sprawę, że potrzebna jest często pomoc kogoś z zewnątrz. Gdy dostrzega mankamenty w parterze, to nie upiera się przy swoim, że wie najlepiej i wszystkiego nas nauczy, tylko mamy zajęcia z Kamilem Umińskim, który się w tym specjalizuje. Tak samo stójka. Regularnie trenujemy z Robertem Złotkowskim, który zna się na rzeczy.
Mówiliśmy o debiutanckim zwycięstwie, ale potem przyszła porażka w Abu Zabi.
DO: Popełniłem wtedy mnóstwo błędów. Pojechałem do Stanów na okres przygotowawczy, potem wróciłem do Polski. Byłem przemęczony, nie szło mi najlepiej. Zamiast odpocząć po obozie, jeszcze przycisnąłem. Dołożyłem. Na walce byłem zajechany. Robiłem badania krwi – testosteron był obniżony. Nie wyglądało to dobrze. Mam się rozgrzewać przed pojedynkiem, a chce mi się spać. Miałem plan na tę walkę, myślę nad jakąś akcją, pach, i już jestem na plecach. No nie wyglądało to dobrze.
Trenera, jak rozumiem, wtedy nie było.
DO: Nie było, co ci mam powiedzieć. Musieliśmy sobie radzić sami, treningi były kombinowane. Dopiero od czasów Piotra Jeleniewskiego mam coś takiego, jak plan treningowy, rozpiskę, że to robię w poniedziałek, a co innego we wtorek. Nie ma już samowolki, wszystko jest dokładnie wyliczone. Pod każdy pojedynek przygotowuję się według zaplanowanego harmonogramu.
Czy ty zachłysnąłeś się UFC?
DO: Zachłyśnięcie to nie jest odpowiednie określenie, ale na pewno bardzo mi się UFC spodobało. Lubię walczyć, jeździć na gale, być tam, wychodzić do oktagonu, czuć całą tą otoczkę.
Spotkałeś się z hejtem?
DO: Nie wiem, pewnie tak, nie czytam opinii na swój temat. Młodzi zawodnicy są jednak bardzo podatni na krytykę. Hejt zabija ich marzenia. Ktoś ma na koncie dwie walki amatorskie, obie przegrane, koledzy mu powiedzieli, że nie umie walczyć i odpuszcza, nie brnie w to dalej. Przez to, że kiedyś tego nie było, ja się w ogóle tym nie przejmuję. Nie mam na to ani czasu, ani ochoty. W ogóle jestem mało „internetowy”. Nawet trener mówi mi, że zaniedbuje swojego Facebooka. Z jednej strony to źle i zdaję sobie z tego sprawę, z drugiej nie biorę sobie do głowy tego, co napisze na mój temat zakomplesiony grubas, który siedzi przed komputerem i masturbuje się przy tym, czym przed chwilą mnie obsmarował.
Coś jest cię w stanie skruszyć?
DO: Myślę, że nie. Naprawdę nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żebym przejął się na poważnie. Coś mam już za sobą, trochę w swoim życiu przeżyłem i wiem, że psychikę mam z tytanu. Na pewno nie biorę życia bardzo poważnie. Z dystansem, luzem – tak już mam. Nie przejmuję się porażką. Wyciągam wnioski, analizuję, dążę do poprawy, ale nie wbijam sobie tego do głowy, nie dołuję się tym.
Nie boisz się tego, że przegrasz dwie kolejne walki i UFC z ciebie zrezygnuje?
DO: Nie, nie boję się tego, choć pewnie wtedy ze mnie zrezygnują i ja zdaję sobie z tego sprawę. Oni na pewno nie będą trzymali gościa, który przegrywa. Chcą mieć najlepszych. Ja jednak o tym nie myślę, nie analizuję, nie rozkminiam. Koncentruję się na przygotowaniach, treningach, zasuwam ile mam sił, żeby wygrać. Nie jest jednak tak, że czuję jakiś lęk lub coś w tym stylu. Takie myśli mi nie towarzyszą.
Jakie aspiracje ma 35-letni zawodnik MMA?
DO: Na pewno zrobić wszystko, żeby po zakończeniu kariery i po przejściu na sportową emeryturę jak najlepiej żyć. Zarobić pieniądze, odłożyć, powalczyć na dobrym poziomie. Myślę o przyszłości, młodzieniaszkiem nie jestem. Ambicje sportowe i cele do zrealizowania mam, ale patrzę szerzej. Muszę. Tak jak powiedziałeś – mam juz 35 lat.