Mistrz olimpijski, czterokrotny mistrz świata. Były Minister Sportu, obecnie poseł. Prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec dwójki dzieci. Z zamiłowania biegacz, maratończyk. O sporcie, polityce, Igrzyskach olimpijskich i trójmiejskich ścieżkach biegowych. Adam Korol.
Na samym początku chciałem przypomnieć, że już kiedyś mieliśmy przyjemność porozmawiać. 22 września 2012 roku i mecz rugby Lechia – Arka na PGE Arenie w Gdańsku. Pamięta Pan?
Adam Korol: Faktycznie, coś mi się przypomina. Byłem na tym spotkaniu, często uczęszczam w imprezach sportowych rozgrywanych w Trójmieście. Tamten mecz to było wielkie święto rugby w naszym kraju.
Zaczął Pan swoją przygodę ze sportem bardzo wcześnie, bo już w wieku 13 lat. Co zdecydowało?
AK: Mój tata był wioślarzem, zdobywał wiele sukcesów i trzymał w kredensie swoje proporczyki, medale, pamiątki. Jako młody chłopak często je oglądałem, zakładałem na szyję. Cieszyłem się, że mój ojciec miał takie osiągnięcia w sporcie. Bardzo mi to imponowało i też postanowiłem rozpocząć treningi. Miałem wtedy 13 lat.
Słyszałem jednak, że wołali na Pana „gruby” na podwórku. To chyba nie była wymarzona ksywka.
AK: (śmiech) Tak, to prawda. Mówili na mnie gruby, bo faktycznie taki byłem. Gdy ostatnio mój teść pokazał mi zdjęcie klasowe z podstawówki, to naprawdę się przeraziłem. Koledzy mi dokuczali, a ja źle się z tym czułem.
Pierwszy sukces przyszedł bardzo prędko, bo już dwa lata później. Brązowy medal mistrzostw Polski młodzików w 1989 roku. Szybko.
AK: Tak, to było dla mnie spore osiągnięcie. Ledwo co zacząłem treningi, a już przyszedł sukces. Zawdzięczałem go ciężkiej pracy i wielu godzinom, które spędziłem na treningach. Byłem jednak z siebie bardzo dumny. Od tamtego momentu tak naprawdę zacząłem poważnie myśleć o tym, żeby uprawiać sport.
Jak wyglądały wasze treningi? To były dosyć odległe czasy. Jak kiedyś wyglądało życie młodego wioślarza?
AK: Wioślarstwo było dla mnie całym życiem. Ja poza treningami byłem bardzo zaangażowany w życie klubu. Przychodziłem na trening, później opiekowałem się swoim sprzętem, przygotowywałem łódkę, aby była gotowa na trening. Całą zimę dbaliśmy o to, żeby móc na wiosnę w końcu wyjść na wodę. Wstawałem codziennie rano i biegłem do kuchni, żeby spojrzeć na termometr w oczekiwaniu na to, żeby w końcu wypłynąć na wodę. Rodzice nie ganiali mnie do nauki, bo też wywodzili się ze środowiska sportu. Z resztą dobrze radziłem sobie w szkole. Byliśmy wszyscy naprawdę jedną wielką rodziną. Dla nas trening nie ograniczał się tylko do siłowni, biegania czy wiosłowania. Spędzaliśmy razem cały wolny czas, każdy weekend.
Artur Siódmiak w swoim pierwszym klubowym dresie spał tydzień, tak się cieszył…
AK: No bo takie kiedyś były czasy. Dostawaliśmy jakieś rzeczy z klubu, bo nie było możliwość, żeby to kupić w sklepie, tak jak teraz ma to miejsce. Dostawaliśmy różne gadżety i bardzo się z nich cieszyliśmy. To była wielka duma, że dzięki ciężkim treningom dostawaliśmy coś, czego inni nie mieli. Wszyscy nas podziwiali. Dresy klubowe były zarezerwowane dla seniorów oraz tych lepszych zawodników. To motywowało do ciężkiego treningu.
W 1996 rzutem na taśmę udało się Panu zakwalifikować na Igrzyska olimpijskie.
AK: Pamiętam to jak dziś. Kajetan Broniewski – wspaniały i doświadczony zawodnik szukał młodego chłopaka do dwójki. Rywalizowaliśmy z trzema zawodnikami, którzy prezentowali podobny poziom, aby móc zająć miejsce u jego boku. Wygrałem te wewnętrzne eliminacje, ale najtrudniejsze było dopiero przed nami – awansować na Igrzyska olimpijskie. W turnieju kwalifikacyjnym w Lucernie musieliśmy zająć miejsce w pierwszej dwójce i udało się. Wszystko potoczyło się jednak przy sporym udziale szczęścia. Trochę tak na wariackich papierach.
Miał Pan dopiero 22 lata. Zajęliście 13 miejsce na Igrzyskach. Był Pan z tego wyniku zadowolony?
AK: Zostałem olimpijczykiem, to się się liczyło. Byłem bardzo młody, a już poznałem od wewnątrz atmosferę największej imprezy sportowej na świecie. Wioska olimpijska, inni sportowcy, których kojarzyłem tylko z telewizji. Na pewno spore doświadczenie dla mnie i nauka, która potem się opłaciła.
Dwa lata później, już z Markiem Kolbowiczem w parze udało wam się zająć trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Przyszedł tym samym pierwszy wielki sukces.
AK: Tak to prawda. Z perspektywy czasu twierdzę, że mogliśmy się wtedy lepiej spisać, ale to już była poważne osiągnięcie. Mimo, że światowy czempionat rozgrywany jest co roku, to są to bardzo prestiżowe zawody. Rangą ustępują tylko Igrzyskom. Naprawdę byłem wtedy z siebie dumny i czułem, że kariera nabiera rozpędu.
Jednak rok później na mistrzostwach świata zajęliście dopiero 11 miejsce. Co się stało?
AK: To był dla mnie pechowy okres. Miałem sporo kontuzji, cały czas zmagałem się z bólem kręgosłupa. Nie startowaliśmy prawie w ogóle i na mistrzostwa świata pojechaliśmy słabo przygotowani. Tak naprawdę nie było szans, żeby ponownie stanąć na podium.
Rok 2000 to Igrzyska Olimpijskie w Sydney. Były już wtedy marzenia o medalu?
AK: Na pewno nie. Na wszystkich regatach, w których startowaliśmy w tamtym okresie zajmowaliśmy miejsce właśnie około szóstego. Czułem, że stać nas na finał, ale o podium będzie bardzo ciężko. Wiadomo jednak, że wielkie imprezy sportowe generują różne niespodzianki i my walczyliśmy z całych sił, żeby medal zdobyć.
Przygotowując się do Igrzysk w Atenach, na mistrzostwach świata zdobyliście kolejno miejsca: szóste, drugie i trzecie. W Grecji medal był bardzo prawdopodobny…
AK: Dla nikogo z nas nie było tajemnicą, że możemy powalczyć o medal. Pojechaliśmy na Igrzyska doskonale przygotowani, wygrywaliśmy wszystkie wyścigi eliminacyjne. Od początku mocno ruszyliśmy w finale, bo wiedzieliśmy, że medal jest na wyciągnięcie ręki. Niestety na samym końcu czegoś zabrakło. Jedno pociągnięcie mniej i mielibyśmy brąz. Przegraliśmy podium o jakieś dwadzieścia centymetrów. Kurde 2000 metrów płyniesz, żeby przegrać o długość niecałej stopy. 0,07 sekundy.
Zaczęto nazywać was agentami 007.
AK: No niestety. Potem się z tego śmialiśmy. Podporządkowaliśmy jednak wszystko, żeby ten medal zdobyć. Wszystko ułożyło się idealnie: zdrowie, forma, atmosfera w drużynie. Dobrze trenowaliśmy i czegoś zabrakło. Byliśmy załamani…
Były rozmyślenia na temat tego, żeby zakończyć karierę?
AK: To był ciężki okres dla nas. Dużo myśleliśmy o tym wszystkim, analizowaliśmy. Doszliśmy jednak do wniosku, że jeszcze raz trzeba spróbować. To było jednak ciężkie, żeby cztery lata czekać, żeby poprawić się paradoksalnie o dwadzieścia centymetrów. Podjęliśmy jednak rękawice, zmieniliśmy trochę sposób przygotowań i czekaliśmy na Pekin.
Rok po Igrzyskach wygraliście mistrzostwa świata. Ateny pomogły?
AK: Wychodzi na to, że tak. Udało się poprawić kilka rzeczy i zdominować mistrzostwa świata. Wielki sukces w okresie przygotowań do Igrzysk. To było już naprawdę coś.
Po zdobyciu mistrzostwa świata prestiżowy magazyn wioślarski „World rowing” napisał artykuł o tym, że zaczęła się „Polska Era” wioślarska. Przewidywali wam świetlaną przyszłość.
AK: Tak to prawda. Docenili nas za mistrzostwa świata i widzieli w nas faworytów nie tylko do obrony tytułu mistrzowskiego, ale i do zwycięstwa w Igrzyskach.
Trzy razy z rzędu zdobyliście złote medale na mistrzostwach świata i na Igrzyska jechaliście nie jako kandydat do medalu, tylko murowany faworyt do złota.
AK: Dla nas zdobycie srebrnego medalu to byłaby wtedy porażka. Interesował nas tylko złoty medal. Jednak gdy pojechaliśmy do Chin kilka tygodni przed startem, byliśmy w szoku. Musieliśmy trzy miesiące przed Igrzyskami wysłać tam swoją łódkę, tą na której trenowaliśmy. Na zastępczej więc kontynuowaliśmy przygotowania w Polsce. Łodzie były niemalże identyczne. Tak się jednak do niej przyzwyczailiśmy, że jak pojechaliśmy do Pekinu i tam mieliśmy już nasz pierwotny sprzęt, to kompletnie nie mogliśmy się przyzwyczaić. To była masakra. W ogóle nie czuliśmy prędkości, nic nam nie wychodziło. Nie mieliśmy kompletnie pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Do tego w Chinach było bardzo słabe jedzenie. Dużo schudliśmy, straciliśmy moc. Przez długi okres czasu byliśmy załamani, bo znowu coś się od nas oddalało. Gdy jednak kilka dni przed startem przyjechaliśmy już do samej wioski olimpijskiej, nagle wszystko wróciło. Weszliśmy na stołówkę, dostaliśmy normalne jedzenie, więcej białka, witamin. Wróciła siła. Zeszliśmy na wodę i znowu było to samo. Rozgrzewka przed finałem, my zrobiliśmy kilka mocniejszych pociągnięć, a licznik prędkości wariował. My mieliśmy jeszcze wtedy spory zapas mocy. To musiało się udać.
No i wygraliście finał olimpijski z ogromną przewagą. Ponad dwie i pół sekundy.
AK: Tak. Nawet na mistrzostwach świata nigdy nie mieliśmy takiej przewagi. Wykręciliśmy kosmiczny czas, rywale byli bezradni. Ogromny sukces, absolutna dominacja i radość nie do opisania.
Dariusz Szpakowski, który komentował finałowy wyścig użył legendarnego określenia: „Dominatorzy, terminatorzy”.
AK: Tak, to było fajne. Zdecydowanie lepiej brzmiało, niż agenci 007 (śmiech).
Dorośli faceci, silni, wysportowani – prawdziwi gladiatorzy, a na podium płakali jak małe dzieci. Z wami płakało wtedy pół Polski.
AK: Płakaliśmy, ale co w tym złego? Ja na podium powstrzymałem się od łez, ale w domu, gdy to oglądałem jeszcze raz płakałem jak dziecko. To było fantastyczne uczucie. Nawet Kuba Wojewódzki, który ceremonię wręczenia medali oglądał gdzieś w centrum handlowym widząc nas płaczących obiecał sobie, że musi nas mieć w swoim programie. No i faktycznie kilka dni później nagrywaliśmy odcinek.
Po takim sukcesie można tak naprawdę skończyć karierę. Wy jednak rok później wygraliście kolejne już mistrzostwo świata. Udało wam się zmotywować?
AK: Nie było łatwo, bo mieliśmy już tak naprawdę wszystko, co chcieliśmy osiągnąć. Regaty jednak odbywały się w Poznaniu. Przyjechały nasze rodziny, znajomi. Liczono, że znowu osiągniemy sukces. Udało się, choć to nie była dla nas łatwa impreza. Rok poolimpijski chyba dla każdego sportowca jest bardzo trudny.
Londyn trzy lata później, czyli piąte Igrzyska w Pana wykonaniu, to było zwieńczenie bogatej w sukcesy kariery?
AK: Wiedziałem, że po tych zawodach kończę swoją sportową karierę. Nie mieliśmy już szans na medale, wiedzieliśmy o tym. Popsuła się atmosfera w drużynie, nie dogadywaliśmy się. Zajęliśmy szóste miejsce, udało się awansować do finału, co bardzo cieszyło. Jednak to już nie było to samo, co w Pekinie.
A jakie relacje panowały między wami?
AK: Bywało różnie, ale co najważniejsze tworzyliśmy zgrany zespół. Nigdy nie byliśmy super przyjaciółmi, ale spędzaliśmy ze sobą bardzo wiele czasu i musieliśmy współpracować.
A po zakończeniu karier? Macie kontakt?
AK: No niestety nie mamy jakiegoś super kontaktu. Gdy jesteśmy zapraszani na różnego rodzaju imprezy to oczywiście rozmawiamy i wszystko jest w porządku, ale nie ma przyjaźni. Z Markiem Kolbowiczem rozmawiam rzadko, sporadycznie pogadam z Michałem Jelińskim. Z Konradem Wasilewski nie mam w ogóle kontaktu. Najlepiej żyję z trenerem Wojciechowskim. Fantastyczny człowiek.
Spora była różnica wieku między wami – 13 lat.
AK: Tak, to bardzo dużo. My z Markiem karierę kończyliśmy, kiedy chłopacy wiele lat wiosłowania mieli dopiero przed sobą.
Ile dostaliście pieniędzy za zdobycie złotych medali olimpijskich?
AK: Za złoty medal dostałem 26 tysięcy złotych.
Czyli bardzo niewiele biorąc pod uwagę, że zdobył Pan sportowy Mount Everest. Piłkarze więcej zarabiają.
AK: Tak, to prawda. Niewielkie pieniądze, bo człowiek całe życie poświęcił po to, aby ten medal zdobyć. Polski Komitet Olimpijski dla medalistów olimpijskich przygotował pieniądze, które dostawał od sponsorów. Ja otrzymałem 200 tysięcy złotych.
Czyli już całkiem niezła sumka.
AK: To już były fajne pieniądze. Pozwoliły zadbać trochę o przyszłość, która mogła się przecież różnie potoczyć.
Jakie znaczenie miało dla Pana otrzymanie odznaczenia państwowego, czyli Krzyżu Kawalerskiego Odrodzenia Polski?
AK: Czułem się bardzo doceniony przez najwyższą głowę w państwie. To była dla mnie podniosła chwila. Niewiele osób dostępuje tego zaszczytu. Zrobiłem dla polskiego sportu bardzo wiele i byłem z tego dumny.
Poza sportem Adam Korol to magister wychowania fizycznego.
AK: Musiałem jeszcze jako czynny zawodnik myśleć o tym, co będzie po zakończeniu kariery. To nie było tak, że dopłynąłem do mety w Londynie i zastanawiałem się, co będzie dalej. To byłoby nierozsądne. Wiedziałem, że będę chciał uczyć dzieci, zająć się trenowaniem młodzieży, zacznę wykładać na uczelni. Tak widziałem swoją przyszłość. Sport uprawiałem do 38 roku życia i dopiero po zakończeniu kariery mogłem budować swoją przyszłość. Moi koledzy byli już prezesami i dyrektorami firm, a ja dopiero zaczynałem nowe życie.
16 czerwca tego roku w mediach pojawiła się informacja, że Adam Korol zostanie nowym Ministrem Sportu i Turystyki. Dla wszystkich było to spore zaskoczenie.
AK: Dostałem taką propozycję i postanowiłem z niej skorzystać. Spodobał mi się ten pomysł i głęboko wierzyłem w to, że nie zostanę ministrem tylko na cztery miesiące, czyli tyle, ile zostało czasu do nowych wyborów. Miałem naprawdę sporo pomysłów w głowie na funkcjonowanie resortu i w tak krótkim czasie wiele z nich udało się zrealizować. Zostawiłem resort w bardzo dobrej sytuacji. Budżet na przyszły rok będzie najwyższy od ponad ośmiu lat. Poprawiła się atmosfera pracy, a ludzie zaczęli znowu z przyjemnością przychodzić do pracy. I to nie jest moja opinia, tylko pracowników, którzy mi podlegali. Udało się wyciągnąć bardzo dużo pieniędzy z Ministerstwa Finansów i rozdzielić je na poszczególne związki.
Podobno do samego końca nie chciał Pan nikomu powiedzieć, że niedługo zostanie Pan ministrem. Jeszcze na porannym joggingu nic Pan nie chciał zdradzić.
AK: Poproszono mnie o to, abym zachował to w tajemnicy, więc tak też zrobiłem. O mojej nominacji wiedziałem jednak dużo wcześniej.
Ostatnim byłym sportowcem, który został Ministrem Sportu był Tomasz Lipiec, który jednak średnio wywiązał się ze swojej roli. Nie bał się Pan presji i gadania, że znowu ktoś spoza polityki zostaje ministrem?
AK: Ja uważam, że Ministrem Sportu powinien być tylko były sportowiec. Taki, który był na Igrzyskach, zna doskonale klimat obozu i zapach szatni. To on może decydować o kształcie polskiego sportu i wchodzić w merytoryczną dyskusję z prezesami poszczególnych związków.
Teraz został Pan posłem na Sejm.
AK: Partia, z której listy starowałem nie wygrała wyborów, mimo że na Pomorzu udało się zdobyć najwięcej głosów. To dla mnie coś nowego, ale na pewno ciekawe doświadczenie.
Kampanię w Gdańsku zdominowała słynna „Drużyna Korola”, a w jej składzie między innymi Siódmiak, Kacała, Jędrzejczak, Stefański, Kaszuba, czyli ludzie sportu.
AK: Tak, to wszystko moi bardzo dobrzy znajomi, którzy pomogli mi w wyborach. Bardzo im za to dziękuje i cieszę się, że zechcieli mi pomóc.
A jak podoba się atmosfera w Sejmie?
AK: Wszystko jest takie niepoukładane, bardzo chaotyczne. Zwracam na to uwagę, gdyż jako sportowiec miałem wszystko dokładne zaplanowane. Okres startowy, przygotowawczy, przejściowy. Godzina 10, to nigdy było trzy po. Punktualność. Wiedziałem, że za dwa miesiące będę robił to i tamto. W Sejmie dowiadujesz się wszystkiego na bieżąco. O 11 zostajesz poinformowany, że o 12 jest przerwa dwugodzinna, potem jakieś obrady i znowu przerwa. Następnego dnia miało być wolne, ale jednak trzeba przyjść zagłosować. Cały dzień rozbity.
Co wtedy robicie, skoro tyle tych przerw?
AK: Wczoraj gdy miałem przerwę dwugodzinną, to poszedłem na dół do takiej specjalnej salki pobiegać na bieżni (śmiech).
Wielokrotnie podkreślał Pan swoją sympatię do biegania.
AK: Tak, bardzo lubię biegać. Staram się trenować cztery razy w tygodniu. Potrzebuje ruchu i źle się czuje, gdy na trening nie wychodzę.
Nie tylko lubię biegać, ale też nieźle Pan zasuwa. Maraton 2:49, połówka w 1:21 z haczykiem, to już bardzo poważne bieganie. Noga cały czas nieźle podaje.
AK: No trochę biegam (śmiech). To dla mnie sposób na życie, który poprawia mi samopoczucie. Piękna sprawa, pobiegać alejkami nadmorskimi z Gdańska do Sopotu.
Stał się Pan twarzą cyklicznej imprezy biegowej w Gdańsku, czyli „Gdańsk Biega”.
AK: Tak, to bardzo fajna impreza, która z roku na rok cieszy się coraz większą popularnością. W tym roku mieliśmy już szóstą edycję, w której udział wzięło kilka tysięcy biegaczy. Pierwsza edycja przyciągnęła na plażę w Brzeźnie nieco ponad 400 osób. To cieszy, bo ludzie coraz bardziej cenią sobie aktywność fizyczną.
Przyznam, że od dłuższego czasu obserwuje Pana profil na Twitterze. W okresie przed wyborczym był Pan bardzo aktywny. Jest po wyborach, a ostatni wpis jest z 26 października. Dlaczego?
AK: Zdecydowały niestety względy osobiste. Zmarł mój tata i naprawdę miałem wiele spraw na głowie. Do tego te wybory, pogrzeb. Musiałem z czegoś zrezygnować. Nie miałem do tego głowy. Czasami jednak coś skrobnę w sieci.
Poza bieganiem jest Pan również sympatykiem rugby. Można spotkać Pana na meczach Lechii Gdańsk. Skąd miłość do tego sportu?
AK: Interesuje się sportem, kocham Gdańsk, kibicuje Lechii. Znam prezesa, Grzesia Kacałę, zawodników. W Lechii gra wielu moich studentów. Czasami pojawiam się na meczach.
Prywatnie Adam Korol to zwykły człowiek. Żona, dzieci, książka, film. Zero kontrowersji.
AK: Jestem normalnym człowiekiem. Może dlatego sport mnie nie zepsuł, bo nigdy moja dyscyplina nie było jakoś bardzo popularna i nie generowała jakiś super dochodów. Wtedy człowiek mógłby oszaleć.
Was, jako sportowców, interesują w ogóle różnego rodzaju plebiscyty?
AK: Sportowcy zawsze są ciekawi, w jaki sposób postrzegają ich kibice, media. W wielu plebiscytach brałem udział, niektóre udało się nawet wygrać.
W 2008 roku zajął Pan wraz z chłopakami czwarte miejsce w plebiscycie Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca w Polsce. Miejsca drugie i trzecie to odpowiednio Blanik i Majewski. Wygrał Robert Kubica, czyli sportowiec, który nie uczestniczył w Igrzyskach. Zawód?
AK: Tak zdecydowali kibice, mieli do tego prawo. Ja się tym nie przejmowałem jakoś mocno, ale to było smutne. Mistrzowie olimpijscy zostali odstawieni na boczny tor. Nie umniejszam oczywiście zasług Roberta, ale moim zdaniem najlepszym sportowcem powinien zostać któryś z mistrzów olimpijskich.
Nagrodę za najlepszego trenera otrzymał za to wasz szkoleniowiec – Aleksander Wojciechowski.
AK: To było dla nas bardzo miłe. Zasłużył na to. Opiekował się przecież trzykrotnymi mistrzami świata i mistrzami olimpijskimi.
Cztery lata wcześniej Robertowi Syczowi i Tomaszowi Kucharskiemu, czyli również złotym medalistą olimpijskim w wioślarstwie, udało się zająć trzecie miejsce.
AK: Bo Robert Kubica nie startował(śmiech).
A kto w tym roku zdobędzie statuetkę?
AK: Moim zdaniem Anita Włodarczyk. Zdobyła złoty medal mistrzostw świata, pobiła rekord globu. To mój faworyt.
A nie Robert Lewandowski?
AK: Robert to fantastyczny sportowiec, wspaniały człowiek. Nie jest jednak mistrzem świata. Nagroda powędruje więc w tym roku w ręce Anity.