O początkach w sporcie i marzeniu, by zostać żużlowcem. O fascynacji koszykówką, kadrze Wenty, szkole życia u boku Artura Siódmiaka i mundialu w Niemczech. O kompromitacji na igrzyskach w Pekinie, klubowej karierze, pojedynkach z bratem i polskim Euro. Rozmowa z Marcinem Lijewskim – dwukrotnym medalistą mistrzostw świata w piłkę ręczną.

 

Tak naprawdę nie wiem czy jesteś wciąż aktywnym sportowcem czy już tylko byłym zawodnikiem. Wiem natomiast, że Marcin Lijewski to wybitna postać polskiego szczypiorniaka.

Marcin Lijewski: Jestem już tylko byłym zawodnikiem, gdzie mi tam do grania (śmiech). Do czynnego uprawiania sportu już nie wrócę. Spędziłem wiele lat na parkiecie i teraz przyszedł czas, by spróbować swoich sił gdzie indziej. Chcę sprawdzić się jako trener. Prowadzę z Damianem Wleklakiem Wybrzeże Gdańsk oraz kadrę B polskich szczypiornistów.

Oficjalnego zakończenia kariery jednak nie było.

ML: Jestem skromnym człowiekiem i nie potrzebuję hucznego zakończenia kariery. Mam na to pewien pomysł, ale nie zależy mi na tym, by wszyscy mówili o tym, że Marcin Lijewski zakończył karierę. Kiedy postanowię, że nadszedł ten moment, to na pewno to zrobię.

Może zacznijmy od początku. Ostrów Wielkopolski polskiemu kibicowi kojarzy się głównie z żużlem. Dlatego każdy młody chłopak stamtąd marzył o tym, żeby jeździć na motorze. Nie inaczej było z Marcinem Lijewskim.

ML: Gdy pochodzisz z małego miasta, gdzie jakiekolwiek sukcesy odnosi tylko jedna drużyna, to siłą rzeczy jej kibicujesz. Albo przynajmniej wiesz wszystko o tym, co się dzieje w klubie i wkoło niego. Razem z kolegami na podwórku rozmawialiśmy o żużlu. Każdy miał swojego ulubionego zawodnika z którym się identyfikował. Chciałem spróbować swoich sił w tym sporcie, bo to było marzenie każdego z nas. Na szczęście jednak nic z tego nie wyszło i tylko na marzeniach się skończyło.

Byłbyś najwyższym żużlowcem na świecie.

ML: Rafał Dobrucki też jest wysoki, ale chyba niższy ode mnie. Fakt, w ten sposób o tym nie myślałem.

Potem pojawiła się koszykówka.

ML: Z koszykówką to już zupełnie inna historia. Byłem zakochany w koszykówce. Dalej jestem. Głównie w tej amerykańskiej. Uwielbiam NBA. Ostatnio byłem nawet w Stanach i zrobiłem taką objazdówkę po różnych miastach i w sumie zobaczyłem aż 5 meczów w 10 dni. Już kilka lat temu byłem w Ameryce i bardzo podoba mi się miejscowy basket. Zdecydowanie różni się od tego polskiego, ale nawet i europejskiego wydania koszykówki. Zawsze byłem wysoki, silny, więc gdzieś tam młody chłopak marzył o tym, żeby grać w kosza. Zacząłem chodzić na treningi i całkiem nieźle mi szło. Wszyscy wkoło uprawiali różnego rodzaju sport, więc też chciałem mieć coś „swojego”. Trochę inaczej niż w żużlu. Czarny sport był marzeniem z dzieciństwa, a koszykówka celem do zrealizowania.

Ojciec miał wpływ na wiele decyzji w Twoim życiu, stąd też z czasem przekonał Cię do piłki ręcznej. Miał swoje racjonalne argumenty, dlaczego właśnie szczypiorniak.

ML: Ojciec miał od zawsze ogromny wpływ na moje życie. Przewidywał wiele rzeczy, oceniał. Zachowywał trzeźwy umysł, kalkulował, analizował. Był mądrzejszy ode mnie i często musiałem przyznawać mu rację, gdyż dzięki niemu dokonałem właściwego wyboru. Kiedyś w wakacje miałem jechać z kolegami na biwak. Tata poprosił mnie, abym pojechał na obóz z drużyną piłkarzy ręcznych. Żebym spędził aktywnie czas, poznał ludzi, zaprzyjaźnił się ze szczypiorniakiem. Zakochałem się w piłce ręcznej. Zgrupowanie wskazało mi kierunek, w którym chciałbym podążać. Wtedy na nowo załapałem inspirację do tego, by zostać sportowcem. Nie żużlowcem, nie koszykarzem, a właśnie szczypiornistą. Wróciłem z obozu i poszedłem do mojego trenera od koszykówki i podziękowałem mu za wspólne treningi. Przyszło nowe rozdanie i nie mogłem doczekać się tego, co przyniesie przyszłość.

No i ta lewa ręka. W polskim sporcie, nie tylko piłce ręcznej, karta przetargowa.

ML: To na pewno wielki atut. Nie wiem jakie są proporcje, prawo do lewo ręcznych, ale myślę, że gdzieś 80:20. W sporcie na pewno jest jeszcze większa różnica. Tak więc, kiedy jesteś leworęczny, masz olbrzymi atut. Łatwiej jest Ci się przebić. Dobry szczypiornista jest na wagę złota, ale dobry leworęczny szczypiornista to skarb, perełka. Ja miałem tego farta, że jestem mańkutem.

Chciałeś grać w większym klubie, osiągać sukcesy, ale również zdobywać wykształcenie. Stąd pojawiły się przenosiny do Gdańska.

ML: Chciałem mieszkać w Gdańsku, bo wiedziałem, że duże miasto stworzy więcej możliwości. Czynnikiem, który mnie do tego przekonał, była Akademia Wychowania Fizycznego i Sportu, która miała sporą renomę. Ponadto w Gdańsku było Wybrzeże, czyli klub, w którym można było odnosić sukcesy sportowe. Gdy mieszkałem już nad morzem i ciężko trenowałem, stwierdziłem, że studia mogą jednak poczekać. Zdobyć wykształcenie można zawsze, a o sukcesy sportowe najłatwiej jest wtedy, gdy człowiek jest młody. Więc postawiłem na sport. Dwukrotnie zdobyliśmy mistrzostwo Polski, co w Gdańsku odebrane było, jako wielki sukces. Stworzyliśmy znakomity zespół i nasze dobre występy były efektem ciężkiej pracy, dobrej atmosfery oraz woli walki. Większość drużyny stanowili młodzi zawodnicy, którzy byli głodni sukcesów. Nawzajem się nakręcaliśmy.

To w Gdańsku nauczyłeś się życia.

ML: Po raz pierwszy mieszkałem poza domem. Wcześniej nie musiałem robić sobie śniadania ani nastawiać prania. Zawsze robił to ktoś za mnie. Człowiek poznawał życie od nowa, dorastał. Stał się uzależniony od samego siebie. Jeśli sam sobie nie wypierzesz, to będziesz chodził w brudnych rzeczach – proste. Z jednej strony fajne, bo uczyłeś się odpowiedzialności i samodyscypliny. Z drugiej słabe, bo gdy o czymś zapomniałeś, to musiałeś szukać innych rozwiązań.

W Gdańsku poznałeś również Artura Siódmiaka – swojego starszego brata.

ML: Siódym był dwa lata starszy ode mnie, więc pewnych rzeczy musiał mnie uczyć. Gdy on już się regularnie golił, to mi na twarzy wyrastały dopiero pierwsze włosy. Uczył mnie ubijać kotlety czy przebierać pościel. Artur wcześniej mieszkał już w akademiku, więc on pewien etap miał już za sobą. Ja wszystkiego dopiero się uczyłem, więc momentami było wesoło.

W Gdańsku z czasem nie było pieniędzy, więc klub przestał funkcjonować. Musieliście szukać sobie nowych pracodawców. Nie trafiłeś najgorzej, bo do Wisły Płock, i tam znowu zdobyłeś mistrzostwo Polski.

ML: Rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę, bo chcieliśmy regularnie grać. W Gdańsku nigdy nie było pieniędzy, ale gdy już klub przekazał nam informację o tym, że musimy odejść, każdy musiał sobie radzić. Muszę przyznać, że mi zmiana klubu wyszła na dobre. W Płocku powstawał ciekawy projekt, drużyna miała wielkie aspiracje i złoty medal mistrzostw Polski był tylko tego potwierdzeniem.Trzecie mistrzostwo otworzyło drogę do transferu za granicę. Już wcześniej pojawiły się jakieś pogłoski, że niemieckie kluby są mną zainteresowane, ale tak naprawdę nie traktowałem tego poważnie. Dopiero w Płocku otrzymałem ofertę z SG Flensburg-Handewitt i postanowiłem ją przyjąć.

Przenosiny do Niemiec były spełnieniem marzeń?

ML: Na pewno tak. Liga niemiecka od zawsze prezentowała wysoki poziom. Nie porównywalny wtedy do naszych rozgrywek. Istniało oczywiście ryzyko, że coś może się nie udać, że mogę nie dać rady, ale postanowiłem zaryzykować. Nie byłem na tyle ukształtowanym zawodnikiem, by od razu stanowić o sile nowego zespołu, ale bardzo szybko przekonałem się, że moi koledzy z drużyny i zawodnicy z przeciwnych drużyn, to tylko ludzie. Że można ich pokonać. To mnie tak wewnętrznie motywowały do cięższej pracy nad samym sobą, bo świat, który jeszcze niedawno wydawał się tak nierealny, zaczął być w moim zasięgu.

Z czasem zostałeś gwiazdą całej Bundesligi.

ML: Nie wiem czy gwiazdą. Na pewno zostałem dobrym zawodnikiem. Szczypiornistą występującym w zespole, który odnosi ogromne sukcesy. Który sporo osiągnął w drużynie i tylko na tym mu zależało. By być ważnym ogniwem i pewnym punktem swojego zespołu. Piłka ręczna to sport drużynowy. Tu indywidualności w pojedynkę nie wygrywają spotkań.

Mistrzostwo Niemiec, trzy razy z rzędu Puchar Niemiec, dwa finały Ligi Mistrzów. Sukcesów nie brakowało.

ML: Osiągaliśmy ogromne sukcesy i takie są fakty. Mieliśmy doskonały zespół, dobrych zawodników i bardzo długo utrzymywaliśmy się na topie. Nie udało nam się wygrać Ligi Mistrzów, mimo że dwukrotnie dochodziliśmy do finału. Krajowy puchar w Niemczech ma ogromną wartość, więc trzykrotne wygranie tego trofeum rok po roku musiało budzić respekt. Wydaje mi się, że mogliśmy dłużej być na topie. Jeszcze trochę podtrzymać tą swoją passę i do osiągnięć dołożyć kolejne trofea. Gdzieś tam jednak uleciało z nas powietrze, trochę odpuściliśmy i drużyna nie była już tak efektywna. To były jednak cztery lata pełne sukcesów.

Najmocniejsza liga na świecie liczyła się z Marcinem Lijewskim, jak chyba z żadnym Polakiem w przeszłości.

ML: Na pewno nie byłem pierwszy Polakiem, który odniósł w Niemczech sukces. Ale być może te moje sukcesy były najbardziej policzalne. Najwięcej drużyna dokładała do klubowej gabloty wtedy, gdy ja byłem w drużynie. Czy byłem najlepszym Polakiem w Niemczech w historii? Nie wiem, nie mi oceniać. Często docierały do mnie słowa wsparcia, otuchy. Komplementy, że moja gra bardzo się kibicom podoba i ma wielki wpływ na dobre wyniki zespołu.

Jak Niemcy podchodzili do sukcesu, który osiągał Polak? Z Kubicy szydzili, żartowali, na punkcie Lewandowskiego oszaleli.

ML: Grałem w niemieckiej drużynie, wiec byłem traktowany jak swój. Byłem jednym z nich i nigdy na boisku nie odczułem, że jako Polak jestem taki czy owaki. Realia są jednak takie, że Niemcy lubią stawiać na swoich. Czyli jeżeli na podobnym poziomie jest Polak i Niemiec to zagra Niemiec. Musisz być dużo lepszy, żeby to na Ciebie trener postawił. Mają swoich zawodników, to dlaczego mają kogoś promować?

W Polsce wygląda to tak, że do klubu przyleci piłkarz z Burkina Faso i z automatu jest bardziej ceniony niż Polak tylko dlatego, że jest obcokrajowcem.

ML: I na tym cierpią wszyscy. Akademie, klub, młodzież, reprezentacja.

Potem był HSV Hamburg i kolejne sukcesy. Nie zwalniałeś tempa.

ML: HSV miał wtedy bardzo dużo pieniędzy. Stać ich było na sprowadzenie wymarzonych zawodników za wielką kasę. Może po raz kolejny się powtórzę, ale ja chyba w każdym klubie dobrze trafiałem. Akurat budował się dobry zespół, była dobra atmosfera i ambicja, by osiągnąć sukces. Nie inaczej było w Hamburgu. Wielu reprezentantów Niemiec, chłopacy, którzy mieli na swoim koncie liczne sukcesy. To nie był przypadek, że my graliśmy na światowym poziomie. Plan był taki, że HSV wygrał Ligę Mistrzów. Robiono wszystko, by cel został zrealizowany. Proste.

Dwukrotne mistrzostwo Niemiec, Superpuchar Niemiec,  wygranie Champions League. WOW.

ML: Wszystko powiedziałeś, nie mam nic do dodania (śmiech)

Marka Marcina Lijewskiego nie byłaby tak uznana i szanowana w naszym kraju, gdyby nie reprezentacja Polski. Pamiętasz swój debiut w kadrze?

ML: Tak. Styczeń 1997 roku i mecz w Kielcach z Austrią.

Dokładnie 29 stycznia. Spotkanie wygrane przez was 25:22. Jak to wspominasz?

ML: Wielkim zaskoczeniem było dla mnie to, że dostałem powołanie do dorosłej reprezentacji. Miałem jechać na młodzieżówkę, wszystko było już dogadane, a tu nagle przyszło powołanie do pierwszej drużyny. Nie pamiętam dokładnie ile bramek rzuciłem w tamtym spotkaniu, ale coś mi świta, że był to bardzo trudny mecz.

Czy z perspektywy czasu uważasz, że 2007 rok był przełomem w piłce ręcznej w Polsce?

ML: Przełomem były mistrzostwa Europy w 2002 roku, które odbywały się w Szwecji. Wtedy, po kilkunastu latach, Polska reprezentacja wróciła do tego turnieju. To był przełom, bo znowu polski szczypiorniak wrócił na europejskie salony. Wtedy pojawił się pomysł, by postawić na kadrę. Kolejnym ważnym momentem było objęcie funkcji selekcjonera kadry przez Bogdana Wentę. No i 2007 rok, to wiadomo. Dalej znasz.

Nikt się nie spodziewał, że z mistrzostw świata możecie przyjechać ze srebrnym medalem.

ML: My też się tego nie spodziewaliśmy. Od samego początku turnieju czuliśmy się bardzo mocni. Wygrywaliśmy z kolejnymi rywalami z ogromną łatwością i sami dziwiliśmy się, że tak dobrze to wszystko funkcjonuje. Gdzie jest kres naszych możliwości? Gdy jesteś już bardzo rozpędzony i wygrywasz kolejne spotkania, to i rywale patrzą na Ciebie trochę inaczej. To jest właśnie  piękno sportu. Wielkie turnieje generują upadki wielkich mistrzów oraz rozpoczynają karierę  nieznanym zawodnikom. Zaczęliśmy być postrzegani jako „czarny koń” turnieju, a my sobie nic z tego nie robiliśmy. Uwierzyliśmy w to, że marzenia mogą zostać zrealizowane. I tak do finału, w którym czekali na nas gospodarze – Niemcy. Potem trochę uleciało z nas powietrze i przegraliśmy walkę o złoto.

Można było pokonać Niemców w finale?

ML: Oczywiście, że tak. Gdybyśmy grali finał od razu po półfinale to myślę, że Niemcy nie mieliby z nami szans. Były trzy dni przerwy, wkradło się rozprężenie i poczucie tego, że czego byśmy już nie zrobili to i tak osiągnęliśmy wielki sukces. Do tego kontuzje, grypa żołądkowa. Połowa naszej drużyny miała gorączkę, problemy żołądkowe, wymioty. Może zaszkodziło nam jedzenie? Nie wiem. Nie byliśmy w pełni sił, choć nie traktuj tego jak usprawiedliwienia. Niemcy byli lepsi od nas i zasłużenie wygrali te mistrzostwa.

Turniej w Niemczech, finał przeciwko gospodarzom i grypa żołądkowa w polskiej ekipie. Śmierdzi z daleka.

ML: Nie twórzmy teraz jakieś teorii spiskowej do tego. Było, minęło. Wróciliśmy ze srebrnym medalem i z tego należy się cieszyć.

Marcin Lijewski został wybrany do „Siódemki gwiazd” całego turnieju. 37 bramek, 24 asysty – imponujący bilans.

ML: Wolałbym nie być w tej drużynie, a wrócić ze złotym medalem. Już Ci powiedziałem, że na sukces drużyny pracuje każdy zawodnik. Wyróżnienie cieszy, ale to nie jest najważniejsze.

E tam, gadanie.

ML: Serio, gdy masz wokół siebie dobrych zawodników, to dużo łatwiej jest Ci strzelić dużo goli czy zaliczyć kluczowych podań otwierających drogę do bramki. Doceniono mnie – to miłe, ale nie wróciłem z Niemiec, jako najlepszy prawy rozgrywający mistrzostw świata, tylko jako srebrny medalista.

2008 to rok olimpijski. Medalu jednak nie udało się zdobyć. Wielki zawód?

ML: Ogromny. Jechaliśmy do Pekinu po medal. Byliśmy drugą drużyną świata, więc nie mówiliśmy, że zadowoli nas miejsce w pierwszej ósemce. Miał być medal, a nie udało się tego zdobyć. To była najgorsza chwila w mojej sportowej karierze.

Odpadliście w meczu z Islandczykami, z którymi wielokrotnie graliście przed igrzyskami.

ML: Z Islandczykami mierzyliśmy się podczas wielu turniejów przed igrzyskami, trenowaliśmy nawet z nimi. Znaliśmy się, jak łyse konie. Wiedzieliśmy o nich wszystko. Tak samo oni o nas. Byliśmy od nich lepszą drużyną. Przyszły jednak igrzyska, im wyszedł mecz życia, my daliśmy dupy i wyszło, jak wyszło. Zmieńmy temat.

2009 rok. Mundial w Chorwacji. Tym razem brązowy medal.

ML: To był zupełnie inny turniej, niż ten w Niemczech. Ciężko nam się grało w tych mistrzostwach. W grupie nie rozegraliśmy chyba żadnego dobrego spotkania. Z Rosją zagraliśmy bardzo ambitnie i to tylko dlatego, że byli to Rosjanie. Z nimi zawsze gra się bardziej ambicjonalnie. Był moment w turnieju, gdy o wejściu o półfinału mógł zadecydować tylko nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Wyniki innych spotkań musiały ułożyć się tak, a nie inaczej. Wszystko się udało, Norwegowie się pogubili, Siódym oddał rzut życia i awansowaliśmy do półfinału. Ostatni mecz wygraliśmy i zdobyliśmy brązowy medal. Radość była może i nawet większa, niż przed dwoma laty. Ciężej jest bronić czegoś, niż zdobywać to po raz pierwszy. W Chorwacji czuliśmy już presję, kibice w nas wierzyli. Media chciały z nami rozmawiać. Mieliśmy już na koncie srebrny medal mistrzostw świata, więc liczono się z nami.

Gdyby nie sukces drużyny Wenty, pewnie polska piłka ręczna w dalszym ciągu była mało popularnym sportem.

ML: Pewnie tak by było. Sukces zawsze napędza koniunkturę. To najlepsza droga do promocji danej dyscypliny. Tak samo było kiedyś ze skokami narciarskimi czy teraz tenisem. Pojawia się ktoś, kto osiąga sukces w danej dyscyplinie i reszta chce go naśladować. Sukces spowodował, że co roku styczeń jest miesiącem zarezerwowanym na piłkę ręczną. I to cieszy.

Powiedziałem „drużyna Wenty”, więc pomówmy o Wencie. Bez niego sukcesów na pewno by nie było.

ML: Na pewno nie. Bogdan potrafił z dobrych zawodników zrobić szczypiornistów światowej klasy. Wpoił nam sukces. Wmówił nam to, że możemy być najlepsi na świecie. Brał nas na odprawę i tłumaczył, że ten czy tamten nie są wcale lepszymi zawodnikami od nas. Wierzył nas, motywował, wspierał. Widział potencjał w chłopakach, którzy nigdy wcześniej nie odnieśli sukcesu z reprezentacją.

A jakbyś miał go scharakteryzować. Wymienić pięć określeń, którymi można go opisać.

ML: Powiem jedno. Miał charyzmę. Nieprawdopodobną charyzmę.

Grzegorz Tkaczyk był waszym kapitanem, ale to Marcin Lijewski zasłużył sobie na pseudonim „Szeryf”. Dzięki charyzmie, szacunkowi kolegów, sportowej klasie?

ML: Zapytaj chłopaków. Nie wiem. Nie mi oceniać.

Do reprezentacji wszedł później Twój brat – Krzysztof. Rywalizowaliście o miejsce w składzie. Graliście przeciwko sobie.

ML: Na pewno nigdy nie było między nami rywalizacji. Gdy graliśmy razem w reprezentacji Polski to grał jeden kosztem drugiego. Wynika z tego, że obaj występowaliśmy na prawym rozegraniu. Nigdy nie było jednak między nami złośliwości, prowokacji czy czegoś w tym stylu. Czasem wysłaliśmy sobie sms-a przed meczem z pogróżkami, ale to wszystko dla żartów. Miałem okazję grać przeciwko Krzyśkowi i nigdy nie zrobiliśmy sobie krzywdy. Zawsze pełen profesjonalizm i tylko sportowa rywalizacja.

Trenerowi często obojętne było, który z was zagra w wyjściowym ustawieniu.

ML: (śmiech) Trener wybierał pierwszą siódemkę i mówił: wychodzi ty, ty, ty i ty, a wy(pokazywał na nas) wybierzcie między sobą. Więc kamień, papier, nożyce i zwycięstwa zostawał na boisku, a przegrany siadał na ławce.

Świat sportu pamięta „pojedynki braterskie”. Gdy Floyd Mayweather walczył z Ricky Hattonem, to w narożniku Brytyjczyka siedział Floyd Mayweather Senior – jego ojciec. Znane są pojedynki braci Boateng w meczu Niemiec z Ghaną, a ostatnio braci Alcantara w meczu Barcelony z Bayernem. To zawsze ciekawy temat dla mediów.

ML: Najbardziej żyli tym Niemcy. Oni bardzo podgrzewali atmosferę pojedynku, w którym ja grałem przeciwko Krzyśkowi. Była jedna strona w gazecie na temat pojedynku, a druga opisująca rywalizację braci Lijewskich. Na pewno jest to wydarzenie rzadko spotykane, które ciekawi kibica. My nie przywiązywaliśmy do tego aż takiej uwagi, bo profesjonalny sportowiec myśli tylko o tym, żeby wykonywać swoją pracę jak najlepiej.

Krzysiek ma coś czego nie ma Marcin, a Marcin ma coś, czego brakuje Krzyśkowi. Jak to wygląda z Twojej perspektywy?

ML: Krzysiu jest bardzo zwinna, gibki. Żartujemy czasem, że jest „ślizgi jak ryba”. Potrafi wcisnąć się z piłką między kilku zawodników i zdobyć bramkę. Nie ma jednak zdrowia. Często łapią go kontuzje i to trochę hamuje jego sportowy rozwój.

Jest lepszym zawodnikiem od Ciebie?

ML: Jego kariera wciąż trwa, ale myślę, że po jej zakończeniu będę mógł śmiało powiedzieć, że był lepszy ode mnie.

Obecnie pracujesz w Wybrzeżu Gdańsk oraz jesteś ambasadorem Euro 2016. Co należy do Twoich obowiązków?

ML: Jestem asystentem Damiana Wleklaka. Wspólnie prowadzimy Wybrzeże Gdańsk. Do tego jestem w sztabie szkoleniowym drugiej reprezentacji Polski. Jestem również ambasadorem mistrzostw Europy – twarzą imprezy. Biorę udział w promocji turnieju, dbam o to, żeby organizacyjnie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Przez cały czas brałem udział w różnego rodzaju konferencjach, spotkaniach z mediami, które mają na celu promowanie piłki ręcznej w naszym kraju.

Kiedyś będziesz pierwszym trenerem?

ML: To moje marzenie. Chciałbym zostać przy sporcie i bardzo widzę się w roli trenera.

Masz marzenie, by zostać trenerem reprezentacji Polski?

ML: Marzenie i cel zarazem. Głęboko w to wierzę.

A jakie są Twoje przewidywania na temat turnieju w Polsce? Zdobędziemy medal?

ML: Pierwszym moim marzeniem jest to, żeby turniej był najlepiej zorganizowaną imprezą sportową, na jakiej byłem. Drugim jest finał Polaków z reprezentacją Francji. Bardzo bym tego chciał. Kadra jest gotowa by osiągnąć sukces. Nie należy wywierać na chłopakach presji, ale to mocna, zwarta grupa i wierzę, że dadzą radę. Medal jest w naszym zasięgu. Trzymam kciuki.

Przygotowałem kilka pytań prawda/ fałsz. Odpowiadasz tylko jednym słowem, ok?

ML: Postaram się.

Jestem spełnionym szczypiornistą.   Fałsz.
Nikt w historii polskiej piłki ręcznej nie ma na swoim koncie więcej sukcesów niż ja.  Prawda.
Oddałbym dwa medale mistrzostw świata za jeden medal igrzysk olimpijskich.   Prawda.
Gdyby nie sukcesy z 2007 i 2009 to piłka ręczne dalej byłaby sportem niszowym w Polsce.   Prawda.
Bogdan Wenta był najlepszym trenerem z jakim miałem przyjemność pracować.   Fałsz.
Gdy ja będę trenerem, postaram się skorzystać z wiedzy każdego trenerów, z którymi pracowałem.   Prawda.
Będę kiedyś selekcjonerem reprezentacji Polski.   Prawda.
Krzysztof Lijewski jest lepszym zawodnikiem ode mnie.   Prawda.
Mój sukces bardziej zawdzięczam ciężkiej pracy, niż talentowi.   Prawda.
Przenosiny do Niemiec były bardzo dobrą decyzją.   Prawda.
Sportowo, wciąż jesteśmy daleko za Niemcami.   Fałsz.
Bycie kapitanem reprezentacji to coś, o czym nigdy nie zapomnę.   Fałsz.
Miałem ofertę przejścia do PSG, ale nie oferowali dobrych warunków finansowych.   Prawda.
Ekipa Wenty to najlepsza drużyna, w jakiej grałem.   Fałsz.
Oddałbym zwycięstwo w Lidze Mistrzów za mistrzostwo świata.   Prawda.
Artur Siódmiak to mój jeden z najlepszych kumpli z reprezentacji.   Prawda.
Polska zdobędzie medal na zbliżających się mistrzostwach Europy.   Prawda.
Mój brat Krzysiek, będzie najlepszym prawym rozgrywającym turnieju.   Prawda.

 

 

 

KOMENTARZE