Słucham raz za razem głosów oburzenia ze środowiska rugby, że dziennikarze po macoszemu traktują ich dysycplinę sportu. Nie ma się czemu dziwić – w Polsce rugby nie jest sportem popularnym. W Nowej Zelandii gra każdy, we Francji co drugi, a u nas bryndza – mało kto w ogóle wie, że jest taka dyscyplina. Gdy ktoś już co nieco kuma, to najczęściej rugby myli z futbolem amerykańskim i na odwrót.
Inna kultura, inne zainteresowania, brak spektakularnych sukcesów – pewnie wszystkie z tych czynników składają się na to, że rugby w Polsce jest daleko (bardzo, bardzo daleko) za piłką nożną, siatkówką czy nawet piłką ręczną. W Stanach gra się w baseball, a u nas ta dyscyplina prawdopodobnie nie zainteresowałaby nikogo. W Norwegii jeździ się na nartach do pracy, a u nas – no sorry, ale tylko w Alpy, rekreacyjnie, w czasie ferii i dotyczy to przeważnie tych, którzy trochę lepiej zarabiają. Mało kto wie, ale w lipcu odbędą się mistrzostwa świata w wyścigach ślimaków. Przed rokiem impreza odbyła się w Anglii, a udział w niej wzięło ponad 60 zawodników. Publiczność świetnie się bawiła, a dziennikarze ostrzyli sobie apetyty na to, że w końcu zostanie pobity rekord imprezy, która trwa nieprzerwalnie od ponad 60 lat. Niestety. Herbie II nawet nie zbliżył się do rezultatu Archie, który w 1995 roku odległość 33 cm pokonał w czasie 2 minut i 20 sekund.
Te przykłady tylko pokazują, że w jednym kraju popularna jest dana dyscyplina sportu, a w drugim nie budziła ona żadnego zainteresowania. Inni ludzie, inna tradycja, generalnie inny klimat.
I drogi w takiej sytuacji są dwie – albo daną dyscyplinę należy odpuścić, schować do szuflady, zakopać pod ziemię lub wynieść na strych, albo próbować pomóc jej wypłynąć na szersze wody. Zrobić wszystko, by liczba jej kibiców rosła z każdym rokiem. Stopniowo, mozolnie, krok po kroku postarać się tak działać, by miała coraz większą grupę odbiorców.
Problem polega na tym, że nie wszystko wszędzie się przyjmie. Weźmy taki futbol amerykański. Dla ludzi mieszkających w USA to sport narodowy, dla wielu z nich religia, a już na pewno dyscyplina, która za wielką wodą budzi ogromne zainteresowanie. I fakt – poziom sportowy prezentowany przez tamtejszych zawodników jest najwyższy, rozgrywki najbogatsze, a oglądalność meczów największa. Ostatnio rozmawiałem z Jędrzejem Stęszewskim, czyli prezesem Polskiej Ligi Futbolu Amerykańskiego. Nie ukrywa – lekko nie jest, mimo że sport ten jest obecny w naszym kraju już od 11 lat. Wciąż niska świadomość Polaków o zasadach gry, wciąż wiele pytań, na które mało kto potrafi odpowiedzieć. W efekcie finał ligi, w którym mierzą się dwie najbardziej rozpoznawalne drużyny w naszym kraju na stadion łódzkiego Widzewa ściągnęły garstkę kibiców.
Rugbiści narzekają, że o nich się nie pisze w gazetach, nie cytuje ich wypowiedzi na stronach głównych największych portali. Podczas ważnego turnieju często wzmianek o rugbistach próżno szukać, a sukces przechodzi tak naprawdę bez echa.
Wszystko ładnie, pięknie, ale mimo wszystko można odnieść wrażenie, że odbiorców tej dyscypliny jest coraz więcej. Mecze kadry budzą coraz większe zainteresowanie, telewizja Polsat włączyła się do gry i dziś spotkania biało-czerwonych pokazuje na swoich antenach. Wszystko mozolnie, ale mimo wszystko idzie ku lepszemu.
Ostatnio wpadłem na pomysł, by przygotować kalendarz meczów reprezentacji Polski do końca 2017 roku. Chodzi o drużynę 15-osobową, 7-osobową oraz reprezentację kobiet. Fajnie byłoby mieć wszystko w jednym miejscu, zrobić terminarz i szybciej zaplanować sobie harmonogram pracy. Przygotować się z wyprzedzeniem, poczytać, zrobić jeden, drugi, trzeci wywiad przed meczem, może zadzwonić do kogoś z drużyny przeciwnej i wypytać o słabe punkty Polaków czy pracę trenera Blikkiesa z reprezentacją.
I wchodzę na oficjalną stronę Polskiego Związku Rugby, potem klikam w zakładkę „Kalendarz Seniorzy”, a tam:
Chciałbym zadzwonić, ale nie wiem do kogo. Chciałbym przeanalizować grę rywali, ale nie wiem z kim zagramy. Niby szczegół, ale coś czuję, że gdy do meczu pozostaną nie dwa miesiące, a już tylko miesiąc, to na związkowej stronie w dalszym ciągu nie będzie konkretów w tej sprawie.
To jeszcze nic – czytające ten wpis osoby ze środowiska rugby mogą pomyśleć, że czepiam się i chciałem znaleźć na siłę problem, który można poruszyć w artykule.
Ale postanowiłem zainteresować się też reprezentacją kobiet. Rozmawiałem kiedyś z Januszem Urbanowiczem, czyli trenerem kadry. Entuzjasta, pasjonat, gość, który na rugby nie zarabia, ale mimo wszystko uwielbia swoją pracę. Rozmawiałem również z Marleną Mroczyńską. Śmieję się czasem, że to rzeczniczka prasowa kobiecego rugby w naszym kraju. Również – rugby to jej świat, a jej konto na Facebooku jest praktycznie od A do Z wypełnione zdjęciami z meczów oraz treningów. Wchodzę w ich kalendarz, a tam:
Piszę do niej na Facebooku, by dowiedzieć się, co u nich, kiedy grają i w ogóle jak atmosfera w reprezentacji, a Marlena odpisuje mi, że 4 lipca zaczynają zgrupowanie w hotelu Ossa pod Rawą Mazowiecką przygotowujące do turnieju w Kazaniu.
Tematem zainteresowałem się 27 czerwca, czyli kilka dni przed zgrupowaniem. I wiecie co? Mnie nie będzie, mam już inne plany zawodowe na ten czas. Teoretycznie mógłbym pojechać, porozmawiać, popstrykać zdjęcia i zrobić z tego po trzy materiały dla dwóch różnych portali, z którymi współpracuję plus oczywiście wrzucić coś ciekawego na Prosto z Boku. Ale wiecie co? Niestety – za późno się dowiedziałem, tym razem odpadam.
Tu jeszcze jedna sytuacja, która moim skromnym zdaniem nie powinna mieć miejsca:
Ci co mieli wiedzieć, to wiedzieli szybciej – pewnie. Ale dziennikarze nie wiedzieli, więc nie zdążyli o tym napisać. Gdy już doszła do nich taka informacja, to nie mieli jak przeprowadzić wywiadu z – przykładowo – zawodnikiem, który dopiero w kadrze zadebiutuje. Dlaczego? Bo kadra dzień później rozpoczyna zgrupowanie i trenuje 3 razy dziennie. Pomiędzy jednostkami rugbiści jedzą, śpią albo mają pogadankę taktyczną lub motywacyjną z trenerem.
Od jakiegoś czasu obracam się w środowisku dziennikarzy. Początkowo w Trójmieście, od prawie roku w Warszawie. Obserwuję tych ludzi i potrafię rozdzielić ich na dwie grupy: ambitni i mniej ambitni. Ambitni to tacy, którzy zaczynają dzień od przeglądu prasy, zahaczają o Twittera, potem wchodzą na kilka kont na Facebooku, by zobaczyć, co słychać. W redakcji szperają po forach, cały czas szukają tematów, potrzebują czegoś ciekawego, na kalkulatorze liczą minuty bez zdobytego gola Lewandowskiego i średnią ilość setów w Plus Lidze siatkarzy. Tak – to są ambitni dziennikarze, którzy mają potrzebę zrobienia czegoś „ekstra”. Druga grupa to taka, która nie widzi nic złego w przepisywaniu artykułów z innych portali, a w najlepszym wypadku z tłumaczenia podanych informacji ze stron zagranicznych. Generalnie, gdyby mieli złożyć swoje dziennikarskie portfolio i powiedzieć w kilku słowach, który przez nich napisany artykuł jest najlepszy i jaki mają plan na dalszą część swojej kariery, to raczej nie potrafiliby nic mądrego powiedzieć. Wiedzą, że Lewandowski jest super, Stoch ekstra, Włodarczyk znakomita, a Jędrzejczyk zajebista, ale dlaczego tak się dzieje i jaka historia idzie za każdą z tych osób to już niekonieczne. Przepisane, skopiowane, przetłumaczone, znaczy robota wykonana – ot, dziennikarstwo.
Problem w tym wszystkim jest taki, że dziennikarzy ambitnych jest w naszym kraju kilku. Może kilkunastu. I odnoszę wrażenie, że żaden z nich nie zajmuje się w Polsce rugby.
Czyli rugby jest narażone na leserów, którym się nie chce. Którzy odświeżają przed meczem reprezentacji konto mailowe z nadzieją, że rzecznik prasowy wysłał komunikat, z którego jasno wynika, kto z kim i kiedy gra. Gdy trzeba będzie bazować na swoim przygotowaniu, to raczej po meczu będzie to prosta gadka, bez specjalnego wysiłku, w której padną pytania bardzo ogólne ocierające się o banał. Gdy rozmowa będzie odbywała się przy kawie, to więcej jak pewne, że zacznie się od kultowego już „Czemu rugby?”, co rzecz jasna bardzo spodoba się chłopakowi, który od 15 lat biega po boisku za jajowatą piłką.
A gdy leniwy dziennikarz nie będzie wiedział, kiedy i z kim jest mecz, to na niego nie pojedzie. Nie napisze o nim ani jednego zdania na portalu, dla którego pracuje. Efektem tego będzie brak zainteresowania dyscypliną i dalsze narzekanie rugbistów, że nikt się nimi nie zajmuje i każdy pisze tylko o piłce nożnej.
Gdy dziennikarz ambitny pojedzie na mecz reprezentacji, spakuje się w auto, wypisze delegacje, przyjedzie z Wrocławia, Gdyni lub Krakowa do Warszawy, przygotuje się i mentlanie do ciężkiej pracy, to chciałby mieć stworzone warunki do tego, by porozmawiać z zawodnikiem lub trenerem. Tymczasem podczas ostatniego meczu kadry przeciwko Szwajcarii nie było pomeczowej konferencji prasowej. Chodziłem, szukałem, pytałem – nie ma. Co prawda jest jedna restauracja na terenie stadionu, ale tam panowie siedzieli i pili piwo. No nie – za głośno, nie będziemy im przeszkadzać. Były co prawda dwie sale, w których taką konferencję można było zorganizować, ale na jednej z nich odbywał się bankiet dla osób z trybuny VIP, a do drugiej mieli dostęp tylko nieliczni i na pewno wyróżnieni w tej sytuacji nie byli dziennikarze. Znowu – porozmawiałby człowiek, zrobił kilka fotek, nagrał wideo, posiedział i porozmawiał szerzej o rugby. Nie, nie było takiej możliwości. W zamian za to zawodnicy oraz trener byli do dyspozycji żurnalistów kilka minut po meczu, ale na murawie stadionu przy ulicy Konwiktorskiej. Pamiętam, że trochę padało i mocno wiało. Z pewnością żaden z chłopaków, którzy spędził 80 minut na boisku, nie marzył o tym, by po meczu udzielać wywiadu stojąc, marznąć i moknąć. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Więc, drodzy działacze. Generalnie, jakby nie patrzeć, to za promocję danej dyscypliny sportu, odpowiedzialni są też w jakimś stopniu dziennikarze. Gdy napiszą, to ktoś przeczyta, gdy coś nagrają, to ktoś to potem obejrzy. Gdy dziennikarz nie ma miejsca na nagranie, to nie nagra. Gdy ma pisać pod chmurką, to może zrezygnować. Na kolejny mecz nie przyjedzie, bo nie chce po raz drugi z rzędu robić pustego przelotu i jechać przez pół Polski, by tylko obejrzeć mecz, bo w wielu przypadkach ten go wcale nie interesuje. Jedzie do pracy, bo ktoś mu kazał, a dyscyplina, którą porusza, nie zawsze jest jego ulubioną – to byłoby zbyt piękne. Gdy mimo wszystko pojedzie na mecz, ale nie ma stworzonych warunków do pracy, to temat z czasem odpuszcza i z pierwszej momentalnie wpada do drugiej grupy dziennikarzy, którym się nie chce. Gdy trzeba bardzo zabiegać o coś, co w innych dyscyplinach jest na wyciągnięcie ręki, to z czasem zapał z niego schodzi, a zawodowa aktywność ogranicza się do niezbędnego minimum. Efektem tego są dwie wzmianki o rugby na krzyż w trójmiejskiej lub łódzkiej prasie trzy dni przed meczem reprezentacji.
Także, jeżeli chodzi o ten ład organizacyjny- to utopia, tego nie ma. Znam kilku chłopaków, mam ich na Facebooku wśród znajomych. Całe szczęście, że oni naprawdę żyją rugby. Wrzucają fotki, piszą o meczach, sami prowadzą największe strony na Facebook’u w naszym kraju o tej dyscyplinie sportu. To częściowo maskuje wszystkie niedociągnięcia, których w polskim rugby jest bardzo dużo. Choć tak prawdę mówiąc nie wiem, czy od tego są zawodnicy. Zawsze mi się wydawało, że szeroko pojęty profesjonalizm powinien wyglądać nieco inaczej.