Są takie mecze piłkarskie, które rozgrywają się według z góry zaplanowanego scenariusza. Włączając na przykład mecz Barcelony na Camp Nou bardzo często jesteśmy świadkami tego samego typu widowiska – szybka tiki-taka, kilka bramek Messiego i długie rozgrywanie piłki wszerz boiska pod koniec spotkania. Włosi na przykład z reguły nie lubią się przemęczać i wynik 1:0 po golu strzelonym po stałym fragmencie gry uznają za punkt honoru.
Włączając livesports w 35 minucie spotkania można było odnieść wrażenie, że ktoś po cichu automatyczne ustawienia strony z zakładki „piłka nożna” zmienił na „tenis”, a mecz Borussi z Legią to nie spotkanie w Lidze Mistrzów, a pierwsza runda eliminacyjna w Australian Open. Obie ekipy stwierdziły bowiem, że zabawią się tym razem w „karuzelę” i żeby było śmieszniej – nie będą podczas zabawy zapinać pasów. Kagawa z kumplami umówili się z gangiem Prijovica, że nie chcą przejmować się tak mało istotną rzeczą, jaką jest gra w defensywie. Od samego początku i jedni, i drudzy postanowili pokazać wszystko, co mają do zaprezentowania z przodu kompletnie w nosie mając swoich bramkarzy, którzy bezsensownie zwijali się jak w ukropie, by to wszysto miało w ogólę jakikolwiek sens.
Strzelanie w tym spotkaniu zaczął serbski Zlatan, któremu efektownego fałsza może pozazdrościć sam Ronaldinho. Potem do głosu doszli gospodarze, którzy bardzo szybko pokazali mistrzom Polski, kto będzie w tym spotkaniu rządził na boisku. Legia zagrała odważnie, zadziornie, agresywnie, ale… no właśnie. Pech Legii w tym spotkaniu polegał na tym, że na przeciwko siebie nie mieli oni piłkarzy Arki, Cracovii czy Piasta, a jeden z najlepiej grających zespołów w Europie. Akcje wicemistrzów Niemiec raz za razem napędzali a to Kagawa, a to Sahin, którzy prostopadłymi podaniami obsługiwali swoich kolegów na bokach boiska. Po trzech golach wbitych Cierzniakowi bardzo spokojnym wykończeniem składnej akcji popisał się znowu Prijovic, ale chwilę później w protokole meczowym zapisał się Dembele dokładając czwarte trafienie. Piłkarski rollercoaster zatrzymał się po 45 minutach na wyniku 5:2, a najgorszą informacją dla wszystkich była przerwa, na którą do szatni zaprosił piłkarzy arbiter.
Po niej obraz gry zbytnio się nie zmienił. Dalej mieliśmy do czynienia z zabawą, w której i jedni i drudzy chcieli pochwalić się nowo zakupionymi splówami. Tempo spotkania nieznacznie siadło, na czym skorzystała Legia. Mniej było już klasycznego biegania typu „box to box”, a więcej opanowania i szeroko rozumianej piłkarskiej taktyki (Boże, jak to brzmi!). W kilku akcjach swój kunszt pokazał Marco Reus, który trzykrotnie wpisał się na listę strzelców. Ponadto wyróżniał się Felix Passlack, który mimo 18 lat (rok urodzenia 1998 !!!) już teraz zjadłby naszą ogórkową ligę na śniadanie bez popijania herbatą. Ostatecznie to gospodarze w końcówce meczu zdominowali mecz, czego efektem była bramka na 8:4 w doliczonym czasie gry.
Piłkarze Legii? Jacek Magiera zaszczepił wśród swoich zawodników wiarę we własne umiejętności i to, że z każdym na świecie Ci mogą grać jak równy z równym. Co prawda ich rzeczywiste piłkarskie umiejętności nie pozwalają im wygrywać z tymi najlepszymi, ale dzięki ambicji i woli walki są w stanie zdziałać wiele dobrego. Dziś wyglądali jak grupka cwaniaczków z katowickiego osiedla, która postanowiła zorganizować między sobą konkurs o to, który z nich wejdzie na najwyższe drzewo. Panowie przebijali jeden drugiego, każdy chciał głupią zabawę wygrać, przy czym nikt z drzewa nie potrafił zejść. To trochę jak Kucharczyk i spółka, którzy rzucili wyzwanie Dortmundyczykom, by Ci zagrali z nimi jak równy z równym, przy czym po dwóch kwadransach stwierdzili, że jednak nie są gotowi, by kopać się z koniem. Plus za odwagę, za rozmach i serducho do walki. Minus za defensywę, która kompletnie nie funkcjonowała i taktykę, która w końcowym rozrachunku spowodowała, że Radosław Cierzniak ośmiokrotnie musiał wyciągać piłkę z siatki.
W Warszawie sześć, dziś osiem. Teoretycznie? Progres tylko delikatny. Jak różna była to jednak Legia. Jak różne są po obu meczach nasze nastroje.