Kiedyś, gdy próbowałem grać w piłkę, za małolata, bo ja wiem – może mając z 13 lat, przeżywałem każdą porażkę. Nieważne, czy poniesioną na szkolnym boisku, czy w meczu ligowym okręgówki trampkarzy – przegrywałem, to byłem zły. Podobnie jak moi koledzy, którzy niekiedy w ogóle nie chcieli rozmawiać, gdy zamiast 2:0, było 2:3. 

Chodziłem na treningi do Olimpii Grudziądz, w której – tak mi się wtedy wydawało – było kilku chłopaków, z papierami na naprawdę wielkie granie. Samo wywalczenie sobie miejsca w pierwszym składzie było sukcesem, bo, tak jak napisałem przed sekundą, wiele pozycji było obstawionych. Z czasem udało się grać, jeździć na mecze, strzelać gole. Raz woził mnie i moich kolegów na treningi mój ojciec, czasem robił to ojciec kolegi – każdy z was to na pewno zna. Często nie opłacało się wracać rodzicowi do domu, więc zostawał na zajęciach i przyglądał się im z bliska. Śledził poczynania swojego syna, wiedział, kto dobrze kopie z lewej nogi, kto potrafi dośrodkować z jednego kroku. Ojciec poznawał trenera, znał z imienia chłopaków, siłą rzeczy wiedział, z kim kolejny mecz i kto jest od kogo lepszy.

Celowo wprowadzam was w pewien nastrój.

Mecze Olimpia grała z różnymi drużynami z województwa kujawsko-pomorskiego. Największym klubem z tamtego regionu był Zawisza Bydgoszcz, którego znał w regionie każdy. Była Elana Toruń, Goplania Inowrocław, Włocławia Włocławek i wiele, wiele innych. I mój ojciec, gdy wracałem z meczu z takiej Bydgoszczy, zawsze witał mnie wymownym: Ile? Ile było?

Odpowiedzi były trzy: wygraliśmy  – przykładowo – 2:0, zremisowaliśmy 1:1 lub przegraliśmy 0:3 (wyniki zmyśliłem). Gdy udało się zwyciężyć, to tata był szczęśliwy – chłopacy z Grudziądza, czyli miasta liczącego 100 tysięcy mieszkańców wygrali w piłkę z chłopakami z Bydgoszczy, czyli miasta prawie cztery razy większego. Gdy był remis – znowu – bardzo fajnie, remis to nie jest zły wynik. Gdy przegraliśmy – trudno, taka kolej rzeczy – mają więcej dobrych zawodników, z których można wybrać skład. Większa konkurencja, większy klub – tak musi być.

Nadążacie, nie?

Ale zdarzały się też wyjazdy egzotyczne. Pamiętam taki klub, nazywał się Unifreeze Miesiączkowo. Sama nazwa to już była beka nie na żarty, a na podwórku, gdy komuś chciało się komuś dowalić, to mówiło się, że ktoś nadaje do grania, ale co najwyżej w Unifreeze. To była największa możliwa obelga.

I kiedyś pojechaliśmy na mecz właśnie do Miesiączkowa. Mieliśmy – dajmy na to – po 14 lat, a nasi rywale mieli po 15 – byli rok starsi, choć może my mieliśmy 15, a oni 16 – już nie pamiętam. I dostaliśmy od nich 0:5. Naprawdę tak było. Cała wioska przyszła na mecz, my do spotkania podeszliśmy na cwaniaka, a oni na swoim wąskim boisku pykali z nami jak dziś Barcelona rozklepuje jakiś leszczy z Eibar czy innej Granady. Przyjęliśmy piątkę od ekipy, z której żartuje się na grudziądzkich podwórkach.

I – znowu – przyjechałem do domu i witało mnie te same pytanie: Ile? Mówię: 0:5, rozjechali nas.

Wiecie jak mi było wstyd? Drużyna z Miesiączkowa, licząca pewnie niewiele więcej osób, niż liczy drużyna z tej mieściny, pogoniła nas 0:5. Mój ojciec śmiał się ze mnie naprawdę długimi tygodniami. Nie z Bydgoszczą, nie z Toruniem, Włocławkiem czy z Inowrocławiem. Wielka – tak mi się wtedy wydawało – Olimpia dostała po mordzie od pasterzy z Miesiączkowa.

Legia Warszawa, bo o niej docelowo ma być ten tekst, przegrała w niedzielę z Jagiellonią Białystok. Każdy z obojętnością wzrusza ramionami, przechodzi obok tego bez większych emocji, bo mistrz Polski przegrał z wicemistrzem – też mi coś. Z tym że obecny mistrz Polski przegrał już po raz czwarty w tym roku, a ma tego pecha, że pochodzi ze stolicy. Czyli każdy przegrany mecz będzie dla niego mniejszym lub większym wstydem. Legia jako klub, piłkarze, którzy w nim występują oraz kibice, który jej sympatyzują dumnie prężą się przy każdej nadarzającej się okazji i mówią, że są NAJWIĘKSI, NAJLEPSI, NAJBOGATSI, NAJBARDZIEJ WARTOŚCIOWI w całej piłkarskiej Polsce. Tymczasem na boisku, w ciągu nieco ponad dwóch miesięcy, czterokrotnie dostali po gębie od drużyn, które na Legię według rozumowania mojego ojca powinny patrzeć z wielkim szacunkiem trzęsąc portkami ze strachu na samą myśl o wyjściu na boisku.

pazdan

Czasy się zmieniają, dziś nie zawsze wielki gra w piłkę, a rozumowanie sprzed 15 lat na podstawie juniorskich gierek w okręgówce nie mają żadnego sensu, ale jedno jest niezmiennie – każda porażka Legii Warszawa powinna być nagłaśniana przy każdej możliwej okazji – nie wypada po prostu po pięciu meczach wyjazdowych w sezonie mieć czterech porażek na swoim koncie. Nie wypada.

Ligę można obecnie krytykować, bo zdaniem wielu osób, nie tylko moim, tak źle z naszymi krajowymi rozgrywkami nie było od bardzo, bardzo dawna. Przed tym sezonem w roli faworytów do mistrzostwa wymieniało się te same drużyny, które przed rokiem plasowały się na pozycjach 1-4.  Policzmy, ile procent możliwych do zdobycia punktów, zdobyły po 10 meczach Legia, Jagiellonia, Lech i Lechia:

Legia – 53%

Jagiellonia – 60%

Lech – 60%

Lechia – 33%

Jak widać – nikt nie chce zostać mistrzem. Wiecie co jest w tym wszystkim najgorsze? Że nie sympatyzując nikomu chyba mimo wszystko trzeba trzymać kciuki za Legię, bo tylko ona ma jakiekolwiek szanse na cokolwiek w Europie. Cała reszta z pucharami pożegnałaby się jeszcze w sierpniu…

… przegrywając z przeciwnikiem pokroju Unifreeze Miesiączkowo.

Wyścig ślimaków trwa w najlepsze.

KOMENTARZE