Uff. W końcu. Dreptali, dreptali i w końcu z bólem serca wytrwali do 90 minuty spotkania piłkarze Chelsea. Ogólnie mecz, który zapowiadał się jako jeden ze szlagierów tej serii gier, a był -powiedzmy sobie szczerze- średni. Czemu tak uważam? Bo spotkały się dwie drużyny, które prezentowały zupełnie odmienny sportowy poziom. To trochę tak, jak w lipcu o Ligę Mistrzów walczą polskie zespoły. Są emocje, wielkie oczekiwania, a wszystko brutalnie weryfikuje pierwszy gwizdek sędziego. Dziś Chelsea była słaba. Cały sezon jest słaba. Rozegrała w miarę (powtarzam: w miarę) dobre spotkanie przed trzema tygodniami w Paryżu i miała szansę grać dalej. Zlatan wziął jednak wszystko w swoje ręce i boleśnie pozbawił ich marzeń (to były marzenia, nie cele) o tym, by Ci grali dalej w poważną piłkę.
Choć wielu kibiców The Blues może to zaboleć, to musimy sobie szczerze powiedzieć, że Chelsea wraca na swój poziom. Poziom ligowej szarzyzny, który przed przejęciem Romana Abramowicza, był na porządku dziennym. Przez krótki okres czasu świat wywrócił się do góry nogami i faktycznie Chelsea zaistniała w Europie, ale to już tylko wspomnienia. „Chłop ze wsi wyjdzie, wieś z chłopa nigdy”. Tak więc Chelsea na stałe wraca wśród swoich kumpli z Boltonu i innego Norwich.
Sam mecz? Przez chwilę pojawiły się emocję, ale… Panowie, tu nawet przez chwilę nic nie zapowiadało sensacji. Zmierzyli się ze sobą trampkarze z juniorami starszymi, więc emocję były możliwe tyko w momencie, kiedy Ci drudzy wyszliby na mecz w siedmiu albo dojechaliby dopiero na drugą połowę.
Ciekawy jestem tego PSG. Drużyna Laurenta Blanca wygląda bardzo dobrze i zobaczymy jak zaprezentują się na tle lepszego rywala. Rok temu też byli mocni, aż do potyczki z Barceloną, która tak Paryżanom zakręciła w głowie, że końcówkę sezonu Ci musieli dojechać na autopilocie. Podejrzewam, że gdyby sytuacja się powtórzyła i PSG musiałaby pojechać na Bernabeu, Camp Nou czy Allianz Arena, to znowu nie byłoby czego zbierać. Czas pokaże ile warty jest ten katarski projekt te katarskie petrodolary.
No i znowu beka z tej wielkiej angielskiej piłki. ManU od grudniowego popołudnia przed telewizorem śledzi transmisje z poważnych europejskich rozgrywek, a Arsenal z paniką ogląda się za swoje plecy, bo nie chce przecież oddać swojego ukochanego, czwartego miejsca w tabeli. Dożyliśmy czasów, w których jedyny (prawdopodobnie) angielski zespół, który będzie miał okazje grać w najlepszej ósemce w Europie przez wielkich będzie przyjęty do pary z uśmiechem na ustach. Jak dobry wujek, który przyjeżdża z Ameryki i rozdaje całej rodzinie dolary.