Trzy dotychczasowe mecze Lechii w bieżącym sezonie Ekstraklasy przysporzyły kibicom jak na razie więcej pytań niż klarownych odpowiedzi. Dlatego sympatycy biało-zielonych barw z niecierpliwością czekają na mecz przyjaźni ze Śląskiem we Wrocławiu. Co najmniej z kilku powodów wydaje się, że spotkanie to będzie bardzo istotne.

 

Zwycięstwo z Białą Gwiazdą na Letnicy uspokoiło gdańszczan w jednej kwestii – wszystko wskazuje na to, że na własnym stadionie Lechia podobnie jak na początku tego roku będzie wychodzić na murawę jak po swoje, będzie dominować nad rywalami i nawet w razie chwilowych niepowodzeń konsekwentnie, z wiarą we własne umiejętności i ofensywny potencjał dążyć do wygranej. Oczywiście Wisła nie wygląda na drużynę, która mogłaby bić się w tych rozgrywkach o coś więcej, niż wślizgnięcie się do Grupy Mistrzowskiej (pomijając już dziwną kwestię wykupienia klubu przez…no właśnie, cały czas nie wiadomo kogo…). Warto jednak podkreślić, że grając znacznie silniejszym składem niż tydzień wcześniej z Arką ( Głowacki, Guzmics, Pietrzak, brak Miśkiewicza i Bartosza…) zagrała równie słabo, a podobno gra się tak, jak przeciwnik pozwala. Jeden jedyny celny strzał krakowian na bramkę Milinkovicia Savicia podsumowuje przewagę, jaką osiągnęli gospodarze.

I tu dochodzimy do meritum sprawy. Jeden celny strzał, jeden gol. Lechia, jak na klasową drużynę, za którą chce uchodzić, traci od początku ligi zbyt wiele bramek i nie sprawia wrażenia ekipy, w przypadku której idziemy na zakłady bukmacherskie i ze spokojem stawiamy na „zero z tyłu” wszystkie nasze oszczędności. Na razie ta sztuka gdańszczanom w tym sezonie się nie udała, a rywalami nie były przecież ekipy, które będą rozdawać karty w walce o Mistrzostwo Polski. I o ile Lechia ma taki potencjał z przodu, że jest gotowa iść na wymianę ciosów z praktycznie każdą drużyną Ekstraklasy, to stara prawda mówi, że atakiem wygrywa się poszczególne mecze, a tytuły – właśnie obroną. Czy we Wrocku zobaczymy zatem kolejną strzelaninę i Dziki Zachód?

Najbliższy rywal Biało-zielonych w dotychczasowych meczach zademonstrował to, czego Lechii się nie udało: żelazna konsekwencja w grze defensywnej i trzykrotne zero z tyłu. Mariusz Rumak, dysponując mizernym potencjałem w ataku wyszedł z założenia, że jeśli meczu nie można wygrać, to należy go przynajmniej (bezbramkowo) zremisować i tak też stało się w spotkaniach z Legią i Lechem, uznanymi przecież firmami. Te punkciki z pewnością należy szanować, a kiedy na zakończenie trzeciej serii gier do szczelnej obrony Śląsk dołożył jeszcze skuteczność pod bramką rywali, okazało się, że ze Szczecina wywiózł trzy oczka.

Powodów, dla których dla podopiecznych Piotra Nowaka mecz we Wrocławiu będzie trudny jest co najmniej kilka. Wiadomo jak (nie)radzą sobie na wyjazdach. W bieżącym sezonie zebrali w ryj w Płocku, a z neutralnego de facto gruntu w Lublinie wywieźli mało przekonywujące zwycięstwo, w dodatku grają prawie całe spotkanie z przewagą jednego zawodnika. Mało tego, akurat z tym rywalem gra się gdańszczanom wyjątkowo trudno, a ostatnie wyjazdowe zwycięstwo zaliczyli w 2010 roku, gdy Śląsk podejmował ich jeszcze…na Oporowskiej. Na Stadionie Miejskim póki co pokonać ich nie potrafili. Czy nastąpi to już w najbliższą sobotę?


Żeby do tego doszło, trzeba przełamać co najmniej kilka barier. Przede wszystkim – nie sforsowaną jeszcze barierę, jaką stanowi w tym sezonie obrona Śląska. Po drugie – samemu w końcu warto byłoby zagrać perfekcyjnie w defensywie i nie stracić gola. Po trzecie – w końcu wyraźnie, bezdyskusyjnie wygrać mecz wyjazdowy, w stylu przypominającym ten prezentowany na bursztynowym stadionie w Gdańsku.

 

To najłatwiejszy, chociaż zarazem szalenie trudny sposób na potwierdzenie medalowych aspiracji Lechii w tym sezonie…

 

 

 

 

FOTO: www.wroclaw.pl

KOMENTARZE