Nieco ponad rok temu, 3 maja 2015 roku na przeciw siebie w ringu stanęli Floyd Mayweather Junior i Manny Pacquiao. Z jednej strony wszyscy sympatycy szermierki na pięści zacierali ręce, bo w końcu dwóch najlepszych pięściarzy na świecie rozstrzygnie kilkuletni spór o bokserski piedestał. Z drugiej natomiast zdawali sobie sprawę, że tak fantastycznych ringowych wojen w najbliższym czasie możemy już nie oglądać. Upłynęło nieco ponad 12 miesięcy i w boksie zawodowym obu Panów już nie ma. Lęk przed bezkrólewiem był na tyle przeraźliwy, że zaczęto szukać kogoś, kto za uszy pociągnie coraz mniej popularną już dyscyplinę sportu. Przed państwem Saul Canelo Alvarez. Warto zapamiętać to nazwisko.

Canelo to absolutny fenomen na skalę światową. W wieku niespełna 26 lat (urodzony 18 lipca 1990 roku) meksykański pięściarz ma stoczonych już 49(!!!) zawodowych walk. Mało przekonywujące? Pierwszą walkę w boksie seniorskim stoczył 29 października 2005, gdy miał… nieco ponad  15 lat. W wieku, w którym jego rówieśnicy wybierali między zabawą w chowanego, a berkiem Saul rozpoczynał swoją przygodę z boksem zawodowym. W ciągu pięciu lat stoczył 35 walk, z czego aż 34 wygrał. Później dystansował takich pięściarzy jak Matthew Hatton, Ryan Rhodes czy Alfonso Gomez. Gdy na początku maja 2012 roku wyraźnie wygrał z byłym mistrzem świata trzech kategorii wagowych – Shanem Mosleyem wiadome było, że Alvarez to nie jest chłopak z pierwszej łapanki. Mimo młodego wieku i braku doświadczenia w boksie amatorskim bardzo szybko stał się kimś, kto zaczął być porównywany to najlepszych pięściarzy w historii boksu. Podobieństwo do Mike Tysona nie było przesadzone.

Canelo bardzo szybko zapracował sobie na walkę z – zdaniem wielu – najlepszym gladiatorem w historii boksu zawodowego, czyli wcześniej już wspominanym Floydem Mayweatherem. Miał wtedy 23 lata, czyli śmiało można było go nazwać bokserskim gołowąsem. Był zbyt mało doświadczonym bokserem, by stanąć w szranki z Pretty Boy’em, który nigdy wcześniej i  – koniec końców – nigdy później nie zaznał goryczy porażki. Mimo niezłego pojedynku meksykanin po raz pierwszy w karierze przegrał i musiał uznać wyższość swojego rywala. Pokazał się jednak z dobrej strony, zebrał pochlebne opinie od amerykańskim ekspertów i dziennikarzy, ale nie spełnił swojego marzenia, które zdaniem wielu było niemożliwe do zrealizowania. Wrócił do ojczyzny i postanowił ciężko trenować, by kiedyś przejąć pałeczkę po Floydzie i absolutnie zdominować boks zawodowy.

O pojedynku Canelo Alvareza z Amirem Khanem mówiło się już od dłuższego czasu. Brytyjczyk, podobnie jak Saul, na zawodowstwo przeszedł w bardzo młodym wieku(niespełna 19 lat). Mimo wielu ringowych wojen i dramatycznych pojedynków Khan w bokserskim światku nie cieszył się najlepszą opinią. Znany jest ze swojego trudnego charakteru, czego efektem była coraz słabsza forma w ringu. Trenerów zmieniał jak rękawiczki i brak stabilizacji spowodował, że z młodego-zdolnego pięściarza stał się chłopakiem, który w walkach o najwyższe laury startował z 3 linii. Dość powiedzieć, że przed pojedynkiem z Canelo spośród 20 bokserskim ekspertów z magazynu The Ring aż 19 nie dawało żadnych szans na zwycięstwo Brytyjczykowi. Zdecydowana większość z nich była pewna, że walka nie potrwa pełnych 12 rund. Khan wiedział, że każdy jego, choćby najmniejszy błąd zostanie boleśnie skarcony przez 25-letniego Alvareza.

Mimo tego pojedynek zapowiadał się znakomicie. „Walka 2016 roku” – tak tytułowało to HBO. Nie oszukujmy się – Khan, mimo że słabszy niż jeszcze parę lat temu, to wciąż solidny pięściarz. Zawodnik, który przed telewizory przyciąga miliony swoich fanów i pokazuje przyzwoity, często dobry boks. Gdy na przeciw niego stanął meksykański młokos, świat wiedział, że czeka nas wyjątkowe widowisko. Khan był aktywny. Od początku próbował skracać dystans i atakować. Wiedział, że jego rywal jest silniejszy, mocniejszy fizycznie i nie może się z nim wdać w bezsensowną wymianę ciosów. Tylko sprytem, który od zawsze miał i skuteczną taktyką jest w stanie zmusić rywala do błędu.

Nisko opuszczona lewa ręka – na to przez niespełna 6 rund zwracał uwagę komentujący ten pojedynek Janusz Pindera. Pięściarz walczący z Canelo musi uważać, by garda była szczelna. Khan kompletnie o tym zapomniał i dał się zaskoczyć. O ile kilka razy Alvarez przymknął na to oko i dawał swojemu rywalowi kolejne szansę na poprawę, o tyle w 6 rundzie zachował się jak rasowy napastnik. Mocny prawy na brodę Brytyjczyka wykonany z pełnym skrętem tułowia i niezwykłą agresją – to był gwóźdź do trumny. Sędziujący tę walkę Kenny Bayless nawet nie rozpoczął liczenia Kahna, bo wiedział, że temu zamiast 10 sekund odpoczynku bardziej potrzebny w tej sytuacji jest lekarz. Ciężki nokaut i demonstracja ogromnej siły pięściarza, który dzięki temu zwycięstwo doczekał się 47 ringowego zwycięstwa. Niech żyje mistrz, wielki mistrz.

Co dalej z Alvarezem? Coraz głośniej mówi się o jego pojedynku z Giennadijem Gołowkinem. To byłaby walka XXI wieku. Oczywiście, że mniej medialna, za mniejszą kasę i marketingowo gorzej zapakowana, niż pojedynek Floyda i Manny’ego. Na przeciw siebie stanęliby jednak pięściarze, którzy są obecnie najlepsi na świecie. Młody i charakterny Canelo kontra GGG, który masakruje kolejnych rywali na swojej drodze. Może poczekajmy z tym pojedynkiem, dajmy im szansę powalczyć ze słabszymi rywalami? Podsycajmy atmosferę i wprowadźmy pomiędzy Panów trochę złej krwi. Lepiej się to będzie oglądało. Gdy będą emocje, złe emocje. Boks zawodowy potrzebuje niegrzecznych chłopców. Ostatnimi czasu po ziemi chodzi zbyt wielu pięściarskich gentelmenów.

PS: Ciekawostka. Saul Canelo Alvarez potrafi po ważeniu przybrać aż 10 kilogramów do momentu wejścia do ringu. Fenomen. W każdym tego słowa znaczeniu.

 

KOMENTARZE