O początkach kariery, medalach olimpijskich i sportowych idolach. O olimpijskich treningach w kuchni, Tańcu z Gwiazdami i powrocie do sportu po urodzeniu dziecka. Co sądzi o odznaczeniach państwowych i czy przywiązuje wagę do różnego rodzaju plebiscytów. Kobieta z jajami. Rozmowa z Sylwią Gruchałą.

 

Pierwsza kobieta, z którą mam przyjemność rozmawiać to właśnie Sylwia Gruchała. Jest mi niezwykle miło.

Sylwia Gruchała: Ty jesteś za to pierwszym dziennikarzem od roku z którym umówiłam się na wywiad.  Miałem trochę przerwy od mediów, mniej się ostatnimi czasy udzielałam.

Tym bardziej jest mi miło. Zaczynając od początku zapytam, dlaczego właśnie szermierka?

SG: Chodziłam do SSP nr 70 w Oliwie, a tam dużo dzieciaków uprawiało właśnie szermierkę. Do tego mój starszy brat również trenował, mama grała kiedyś w kosza. Nie mogę powiedzieć, że wywodzę się z rodziny sportowej, ale w domu sport od zawsze był obecny. Szermierka jest mało popularnym sportem w naszym kraju. Duży wpływ na to ma sposób, w jaki przedstawia go telewizja. W walce szermierczej akcje przeprowadzane są bardzo szybko i dla laika bardzo trudno jest to zauważyć i zrozumieć. To nie jest piłka nożna, gdzie wszystko jest bardzo czytelne i każdy mniej więcej zna zasady. Z szermierką trzeba się zaprzyjaźnić, poznać ją bliżej, by zrozumieć jej sens. Tej świadomości niestety w naszym kraju nie ma i dyscyplina na tym traci.

Sport był sposobem na życie?

SG: Na pewno tak.  Sport uczy charakteru i potrafi wychować młodą osobą. Wiesz, systematyczność, praca u podstaw – pewnie to znasz. Był sposobem na życie i tak naprawdę każdą wolną chwilę spędzałam na treningach, zawodach. Przez to zaniedbałam trochę szkołę, inne ważne sprawy w życiu młodej osoby. Wychodzę jednak z założenia, że tylko postawienie na coś w 100% może w przyszłości przynieść spodziewany efekt.

Nie od razu byłaś jednak najlepsza.

SG: Nie mogę powiedzieć, że na sukcesy musiałam bardzo długo czekać, ale zawsze był ktoś przede mną. Nawet w klasie były lepsze zawodniczki ode mnie. Marzyłam o wielkich sukcesach, a nawet na własnym podwórku zawsze musiałam uznawać czyjąś wyższość. Z czasem dziewczyny zaczęły się wykruszać, bo w wieku dorastania pojawiają się kontuzję i głowa myśli o wielu innych rzeczach i nie koniecznie mówię tu o sporcie. Wyczynowy sport wymaga ogromnego poświęcenia.

Na sukcesy długo nie trzeba było czekać, bo pierwszy medal na mistrzostwach świata kadetów zdobyłaś już w 1996 roku, czyli w wieku 15 lat.

SG: Szybko przyszedł pierwszy sukces, ale ja tak naprawdę nie miałam świadomości tego, że jadę na światowy czempionat. Trener Longin Szmit wierzył we mnie bardziej niż ja sama, widział we mnie ogromny potencjał, ale ja wtedy bawiłam się sportem, bawiłam się życiem. Dziś patrzę na to jak na wielki sukces. Sposób patrzenia na pewne sprawy mi się zmienił. Tak, to był wtedy wielki sukces. Pierwszy medal mistrzostw świata, który pobudził apetyt na kolejne sukcesy.

Już w 1999 roku zostałaś mistrzynią Polski seniorek. Co to oznaczało dla zawodniczki, która ma dopiero 18 lat?

SG: Rok wcześniej pojechałam na mistrzostwa świata seniorów, mimo że była ode mnie wtedy jedna wyżej notowana zawodniczka. Trener kadry fechmistrz Tadeusz Pagiński postawił na mnie i zdobyłyśmy z drużyną brązowy medal. Rok później było już wice mistrzostwo świata po pokonaniu zawsze groźnych Włoszek. Trener był w pewien sposób „usprawiedliwiony” ale ja nie zwalniałam tempa i rok później wygrałam mistrzostwo Polski. Szkoleniowiec miał nosa i dostrzegł coś, z czego ja jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy.

Rok później znalazłaś się w kadrze olimpijskiej na Igrzyska do Sydney. Australia, 19 lat, największa sportowa impreza na świecie…

SG: Absolutnie niczego nie można porównać do igrzysk olimpijskich. Wylot do Australii na drugi koniec świata. Przebywaliśmy tam aż miesiąc, by nasze organizmy się przestawiły i odpowiednio reagowały podczas zawodów. Nie chcieliśmy popełnić żadnego głupiego błędu, bo byliśmy świadomi tego, że detale mogą zadecydować o ewentualnym sukcesie. Na pewno igrzyska były spełnieniem marzeń, ale ja nie jechałam do Sydney po medal. Jechałam na kolejne zawody, choć ich ranga była nieporównywalna z niczym, co do tej pory przeżyłam. W wiosce olimpijskiej jest niesamowita atmosfera. Przed startem byliśmy z drużyną na obozie i trenowaliśmy na przykład w kuchni, bo nie było wyznaczonych miejsc, by odbyć zajęcia. Fakt, że była ona ogromna, ale to zawsze tylko kuchnia. Mimo tego nie przeszkodziło nam to w zdobyciu medalu. Było bardzo śmiesznie, miło to wspominam.

Udało się zdobyć srebrny medal w drużynie i tak naprawdę zadbać o przyszłość po zakończeniu kariery. To wszystko w bardzo młodym wieku.

SG: Chciałeś zapytać czy mi nie odwaliło?(śmiech)

Nie miałem takiego zamiaru.

SG: Zdaje sobie sprawę z tego, że nie jeden po takim sukcesie mógłby „popłynąć”. Sodówka i te sprawy. Dla mnie medal był bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Czymś, o czym w ogóle nie marzyłam. Byłam tak pozytywnie naładowana, doskonale przygotowana, że był on tylko zaspokojeniem potrzeb, które pojawiły się w momencie, gdy zaczęłam trenować. Kolejnym krokiem, który wykonałam w swojej karierze. Chciałam więcej i więcej. Byłam głodna sukcesów, dopiero wchodziłam do wielkiego sportu. Sport mnie bawił. Nie byłam nim zmęczona.

Okres pomiędzy Sydney i Atenami obfitował w bardzo wiele sukcesów. 2 srebra i złoto w drużynie na mistrzostwach świata oraz trzy złote medale na mistrzostwach Europy. WOW.

SG: Na pewno to był najlepszy okres w mojej karierze. Wszystko mi wychodziło. Prawie każdy start był perfekcyjny. W bardzo młodym wieku doszłam do wysokiego poziomu. Wszystko było poparte bardzo ciężką pracą i determinacją.

Do Aten jechałaś po medal?

SG: Na pewno tak.

Złoty medal czy po prostu medal?

SG: Po złoty medal. Zła byłam na siebie, bo nie wygrałam tego turnieju. W walce o finał przegrałam z Valentiną Vezzali – najbardziej utytułowaną zawodniczką w historii. Wiem, że to ja mogłam wystąpić w finale, bo już wcześniej udawało mi się z nią wygrywać. Całe szczęście, że pojedynek o trzecie miejsce był kilkanaście minut później, więc nie było czasu, żeby rozpaczać. W „małym finale” zwyciężyłam z Węgierką – Aidą Mohamed i zdobyłam brąz. Byłam na siebie zła, ale zdaje sobie sprawę z tego, że to był ogromny sukces. Narzekać po prostu mi nie wypada.

Potem było kilka lat bez spektakularnych sukcesów. Igrzyska zarówno w Pekinie, jak i Londynie, ale już bez medali.

SG: Po Pucharze Świata w 2006 zeszło ze mnie powietrze i taka chęć do tego, by dalej uprawiać sport. Straciłam trochę motywacji do tego, co jeszcze niedawno sprawiało mi bardzo wiele przyjemności. Nie da się być dobrym w czymś, czemu nie oddajesz się w 100%. Koncentrując się na kilku rzeczach na raz nie jesteś w stanie odnieść sukcesu. Ja niestety dopiero po pewnym czasie to zrozumiałam. Dziś wiem, że wtedy powinnam walczyć ze sobą i ten kryzys przetrwać. Tak się jednak nie stało, więc późniejsze lata mojej kariery nie obfitowały już w wielkie sukcesy jak przed laty. Zdobyłam jeszcze z drużyną mistrzostwo świata w 2007 roku, vice mistrzostwo świata w 2010 i indywidualnie dwa razy Puchar Świata.

Właśnie w tamtym czasie, dokładnie w 2006 roku, zostałaś zaprzysiężona do służb mundurowych. Bardzo rozważna decyzja.

SG: Wielu przedstawicieli wywodzących się z szermierki zasila szeregi wojska. Ja wybrałam 3 Batalion Zabezpieczenia Dowództwa Wojsk Lądowych w Warszawie i to była bardzo mądra decyzja. Człowiek do końca życia nie będzie sportowcem, więc trzeba myśleć o swojej przyszłości. Wielu sportowców wybrało właśnie taką drogę. Piotr Małachowski, Marcin Lewandowski. Wojsko wiele mi pomogło i to również dzięki nim moja kariera potoczyła się tak, a nie inaczej.

Wtedy też pojawił się czas na wiele innych rzeczy. Między innymi „Taniec z Gwiazdami”.

SG: Tańczyłam, choć długo w programie nie miałam okazji występować. Lubię tańczyć, bardzo podobała mi się formuła tego programu, więc postanowiłam wziąć w nim udział. To byłą odskocznia od sportu.

Występowałaś w parze z Rafałem Maserakiem jako gwiazda. Dziś Maserak jest gwiazdą i coraz trudniej jest mu dobrać partnerkę.

SG: (śmiech). Wszyscy już tańczyli, więc skończyły się gwiazdy.

Był też Feel i „Jak anioła głos”

SG: Zawsze chciałam wystąpić w teledysku, stworzyła się taka możliwość, więc postanowiłam spróbować. To jednak nie było nic znaczącego dla mnie.

W pewnym momencie ludzie zaczęli postrzegać Sylwię Gruchałę bardziej jako celebrytkę, niż sportsmenkę.

SG: I tego żałuję. Gdybym mogła cofnąć czas, to na pewno wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Celebryta to w moim słowniku osoba, która jest znana z tego, że jest znana. W sporcie do wszystkiego musisz dojść ciężką pracą. Nie ma nic za darmo. Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie ma drogi na skróty i ja wiem, że w życiu nie ma nic za darmo. Tamten świat jest bardzo specyficzny. Inni ludzie, reguły, układy. Grono bardzo specyficzne, w którym ja się nie potrafiłam odnaleźć. Popularność generuje wielkie pieniądze – zgoda. Ale często odbywa się to ogromnym kosztem.

Stałaś się łakomym kąskiem dla dziennikarzy.

SG: Łatwiej jest obsmarować Gruchałę, która siedzi w knajpie na randce z nowym facetem, niż przeczytać ciekawy wywiad z nią o sporcie. Kontrowersje wzbudzają ogromne emocję. Jest na to popyt. Tacy dziennikarze, przepraszam – osoby, które piszą takie głupoty, żyją z sensacji. Ich przełożeni są zadowoleni z tego, że mają kolejny ciekawy nagłówek i nie przywiązują wagi do tego, że nie jest on zgodny z prawdą. Wywodzę się środowiska sportowego i wolałabym jednak żeby ludzie z nim mnie utożsamiali.

Przywiązujesz uwagę do różnego rodzaju plebiscytów?

SG: Niespecjalnie, bo często są one mało obiektywne.

Chodzi mi o plebiscyt Przeglądu Sportowego na najlepszego polskiego sportowca. Zajmowałaś w nich miejsca 9, 6, 5, 4, 10. Szczególnie lokata tuż za podium było sporym osiągnięciem.

SG: To było osiągnięcie nie tylko moje, ale i całej dyscypliny. Szermierka jest mało popularnym sportem w naszym kraju i jej przedstawiciel tuż za podium plebiscytu na najlepszego polskiego sportowca to spore osiągnięcie. Nie oszukujmy się – to również plebiscyt popularności. Nie zawsze wygrywa najlepszy.

Rafał Sonik jest mistrzem świata, a nie ma szans w walce z Robertem Lewandowskim.

SG: Dokładnie. To tylko plebiscyt, ale cieszy mnie to, że kibice mnie docenili.

Po sukcesach pojawiły się odznaczenia państwowe. Złoty Krzyż Zasługi w 2000 roku i Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski w 2004. To powód do dumy?

SG: Oczywiście. Pierwsze odznaczenie odebrałam jeszcze jako nastolatka. Nie do końca rozumiałam jego znaczenie, ale to naprawdę wielkie wyróżnienie. Do dziś jestem dumna, że je otrzymałam. Mają dla mnie wielkie znaczenie. Dzięki nim już na zawsze zapisałam się w historii polskiego sportu.

Jesteś bardzo charakterną osobą. Łatwiej jest osiągnąć sukces „kobiecie z jajami”?

SG: Myślę, że tak. Jeżeli sportowiec chce osiągnąć sukces, to musi być wytrwały, ambitny, zadziorny. Inaczej nie ma szans, by cokolwiek wygrać. W karierze każdego sportowca pojawiają się trudne chwile, momenty zwątpienia i wtedy właśnie trzeba pokazać prawdziwy charakter. Wtedy sukces smakuje najlepiej. Nie inaczej było w moim wypadku.

Z jednej strony jesteś silna, uparta i zadziorna, z drugiej delikatna, wrażliwa i kobieca. Na tej kobiecości bardzo Ci zależy.

SG: Kiedyś sport uprawiały tylko chłopczyce. Tak się przyjęło. Uprawianie sportu nie przeszkadza mi w tym, żeby być kobiecą i o siebie dbać. Pomalować się czy ubrać ładną spódniczkę. Każda kobieta tego potrzebuje, więc czemu miałabym z tego rezygnować tylko dlatego, że jestem sportsmenką? Na szczęście się to zmienia i dziewczyny, które uprawiają sport są też fajnymi laskami.

Największe zalety Sylwii Gruchały to…

SG: Zaleta. Wytrwałość. Gdyby nie to, w wieku 35 lat wciąż  nie uprawiałabym sportu. Są też inne, ale to chyba największa.

Bernard Hopkins miał 49 lat kiedy był mistrzem świata w boksie.

SG: (śmiech) No widzisz – są i tacy. Jednak już trochę sport uprawiam i niedługo trzeba będzie zejść ze sceny.

No właśnie. Kiedy koniec?

SG: W tym roku pewnie. Najprawdopodobniej nie uda mi się zakwalifikować na igrzyska olimpijskie, więc zostanie mi tylko możliwość udział w mistrzostwach Europy, do których muszę zdobyć wystarczającą ilość punktów. Zawody są w czerwcu tego roku i odbywają się w Toruniu. Igrzyska, już piąte w moim wykonaniu, byłyby godnym pożegnaniem ze sportem, ale przez system kwalifikacji do olimpiady i chorobę, która wyeliminowała mnie z turnieju kwalifikacyjnego, Niestety do Rio najprawdopodobniej nie pojadę. Szkoda, choć teoretycznie są jeszcze szanse.

Marek Plawgo też rzutem na taśmę zakwalifikował się w 2008 na mistrzostwa świata do Osaki, a z Japonii wrócił z medalem.

SG: Wszystko jest możliwe, więc będę walczyła do samego końca bo na igrzyska pojechać.

Były zalety, to czekam teraz na wady Sylwii Gruchały.

SG: Kiedyś na pewno miałam częste huśtawki nastrojów. Obecnie to chyba brak pokory. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Sportowy idol to…

SG: Moja koleżanka i zarazem rywalka – Valentina Vezzali. Wzór profesjonalizmu, trzykrotna mistrzyni olimpijska. Legenda i najlepsza zawodniczka w historii. Potrafiła się doskonale koncentrować podczas najważniejszych imprez. Znakomita zawodniczka. Szermierz wszech czasów.

A z polskich sportowców?

SG: Ania Rybicka. Moja koleżanka z reprezentacji, która jest cztery lata starsza ode mnie i wielokrotnie razem występowałyśmy w drużynie. To ona zdobywała sukcesy na arenie międzynarodowej w momencie, gdy ja byłam jeszcze żółtodziobem. Przetarła szlaki następnym zawodniczką. Trochę jak kilkanaście lat temu Adam Małysz polskim skoczkom.

Zdajesz sobie sprawę z tego, że młode zawodniczki chcą być takie jak Sylwia Gruchała? W szkole podstawowej, do której Ty chodziłaś, jest wiele młodych, niezwykle utalentowanych zawodniczek, które w przyszłości mogą stanowić o sile dorosłej reprezentacji.

SG: Dziś szkoła podstawowa nr 26 w Gdańsku, dawna „siedemdziesiątka” bardzo stawia na sport. W klasie 2B są trzy, niezwykle utalentowane dziewczynki, które śmiało mogą pójść w moje ślady. Kto wie, może będą jeszcze lepsze? Tego im życzę z całego serca. Mowa o Maji Szatarskiej – niezwykle ambitnej i zadziornej dziewczynce, Laurze Szmit – córce mojego dawnego szkoleniowca i „perełce”, czyli Hannie Wojas, którą aż miło jest oglądać w akcji. Trzy muszkieterki.

Szermierka to sport, w którym nie ma zbyt wielu pieniędzy. Gdyby nie sponsorzy, na pewno dzisiaj byśmy nie rozmawiali.

SG: Nie ma co ukrywać, ale polski szermierz „klepie biedę”. Szermierkę trenuje się z pasji. Na szczęście pomagają nam sponsorzy, dzięki którym możemy realizować swoje marzenia. Pierwszym wielkim sponsorem, który bardzo mi pomagał rozwinąć karierę była firma J.W Construction Józefa Wojciechowskiego. Bardzo wiele mu zawdzięczam. To był ważny moment, dzięki czemu mogłam wszystko postawić na jedną kartę. Wiedziałam, że warto. Po urodzeniu dziecka do sportu wróciłam dzięki pomocy Wojska Polskiego, gdyż służę w Centrum Szkolenia Łączności i Informatyki w Zegrzu. Gdyby nie wojsko, wielu doskonałych sportowców z najpopularniejszych dyscyplin dalej nie mogłoby trenować. Obecnie współpracuję z firmami budowlanymi „Czamaninek” , „Euro-Ted” ,”Almar – Łosoś” oraz NUTRICIA BEBILON. Dzięki życzliwości Darka Michalczewskiego mogę w jego klubach fitness przygotowywać się do zawodów pod kątem fizycznym.

Życzę powodzenia podczas Pucharu Świata, który już w najbliższy weekend w Gdańsku i awansu na igrzyskach.

SG: Nie dziękuję!

 

KOMENTARZE