O przygodzie karierze piłkarza, dawnej Legii i mistrzostwie Polski. O pracy w Canal+, porannym bieganiu ulicami Liverpoolu i serdecznym powitaniu z prezesem FC Porto. Ponadto anegdotka o Robbenie, weselu Fabiańskiego, faworytach Ligi Mistrzów i własnoręcznie upieczonym chlebie, który kosztował go 150 złotych. Dłuuuga rozmowa z Marcinem Rosłoniem – komentatorem nc+.

Prawdę mówiąc, mam problem z tym, od czego zacząć. Więc może tak: Marcin Rosłoń to osoba, która od zawsze kochała sport. Piłka nożna – to od niej się wszystko zaczęło.

Marcin Rosłoń: W moim przypadku zaczęło się od piłki nożnej i tak już zostało. Jestem chłopakiem z warszawskiego blokowiska (Ursynów), na osiedlu miałem wielu kolegów. Wymyślaliśmy różnego rodzaju zabawy, ale z dyscyplin sportowych zawsze dominował futbol. To były jeszcze te czasy, gdy piłka „Biedronka” była szczytem marzeń dla młodego chłopaka. Były oczywiście lepsze piłki, ale dla nas nieosiągalne. Praktycznie każdą wolną chwilę spędzaliśmy na boisku. Graliśmy mecze, w jedno podanie nazywane u nas Warszawiakiem, w d..ę czy w kwadraty. Pomysłów nie brakowało.

Bardzo musiał się Pan wyróżniać na tle rówieśników, bo już w bardzo młodym wieku grał Pan w piłkę w drużynie Legii Warszawa. Jeszcze jako nastolatek.

MR: To prawda. Już w juniorskich rozgrywkach reprezentowałem barwy Legii Warszawa. W wieku 18 lat zostałem zawodnikiem pierwszej drużyny i zadebiutowałem w Ekstraklasie. W swoim pierwszym sezonie w Legii wystąpiłem w dwóch spotkaniach, reszta na ławce. Byłem zawodnikiem pierwszej drużyny, jeździłem na zgrupowania i mecze. Legia grała wtedy w europejskich pucharach, więc trochę świata zobaczyłem. Wyjazd do Grecji na mecze z Panathinaikosem Ateny czy do Turcji z Besiktasem Stambuł to były dla mnie wielkie przeżycia.  Chodziłem jeszcze wtedy do liceum, a już mogłem zobaczyć z bliska jak wygląda poważna piłka. To motywowało mnie do jeszcze cięższej pracy, nawet jeśli mecze zaliczałem w trzecioligowych rezerwach.

Odnoszę wrażenie, że wielu kibiców oglądających Canal+ Sport nie wie, że Marcin Rosłoń to były zawodnik Legii Warszawa i mistrz Polski.

MR: Może wynika to z tego, że ja nigdy nie byłem najlepszym piłkarzem w swojej drużynie. Byłem uniwersalnym zawodnikiem. Mogłem zagrać w środku pomocy, na środku obrony czy na jej boku. Tacy zawodnicy zawsze są w cenie, ale rzadko kiedy są wiodącymi graczami. W sumie w piłkę grałem ponad 20 lat na wszystkich szczeblach rozgrywek od IV ligi do ekstraklasy. Najwięcej w drugiej drużynie Legii, byłem również na wypożyczeniach w Lechu Poznań czy Nowym Dworze Mazowieckim. Gdy w ostatnim sezonie, tym najlepszym dla mnie, wskoczyłem w rundzie jesiennej do pierwszego składu Legii, to nikt nie dziwił się kim jestem. Moja wartość była w klubie znana i wszyscy wiedzieli, na co mnie stać. Rzetelność, pracowitość, walka i ambicja.

W sezonie 2005/2006 Legia została mistrzem Polski. Dzięki temu zapisał się Pan w historii klubu.

MR: Na pewno złoty medal Mistrzostw Polski zaakcentował moją piłkarską karierę. Kariera – jak to brzmi. Karierę to zrobił Zinedine Zidane. Jednak kiedyś słyszałem, że jak ktoś grał w Ekstraklasie, to śmiało może powiedzieć, że była to kariera, a nie przygoda. Ekstraklasa to przecież najwyższy poziom rozgrywek piłkarskich w naszym kraju i tak naprawdę niewielu do tego dochodzi po latach wyczynowego uprawiania futbolu. Gdy spojrzysz na liczbę zawodników, którzy grają w Ekstraklasie, to wydaje Ci się, że jest ich od bez liku, że każdy może. Tak naprawdę mało kto ma szansę w niej ostatecznie wystąpić. Z mojej świetnej juniorskiej drużyny Legii rocznika 1997/78, w której miałem wielu bardziej utalentowanych kolegów, udało się to tylko mnie. Decydują o tym różne czynniki. Nieustępliwość, zdrowie, rozwój, odpowiedni czas, fart. Gdy mi się nie wiodło, kopałem w III lidze, poszedłem na staż dziennikarski w C+. Studiowałem dziennikarstwo. Pamiętam, że w 2004 roku zaskoczenie było spore, że mam znowu podpisać kontrakt w Legii. Pracowałem już przecież wtedy w Canal+ Sport. Komentowałem mecze, robiłem swoje materiały, a tu nagle znów awans na zawodnika pierwszej drużyny klubu z Ekstraklasy. Stanęło na tym, że będę łączył obie pasje, ale z wyłączeniem polskiej ligi. Trafiłem na ludzi, którzy wiedzieli, że można mi zaufać, że dam radę ciągnąć oba zajęcia na wysokim poziomie. Dziennikarstwo wciągnęło mnie bardzo mocno i nie każdemu chyba podobał się na początku na boisku piłkarz – redaktor. Przyzwyczaili się.

A jak Pan wspomina Legię? Atmosferę, treningi, szatnię?

MR: Na pewno bardzo blisko się ze sobą trzymaliśmy. Spędzaliśmy bardzo dużo czasu po treningach. Była jedność i to mi się podobało. Ta Legia, która grała w europejskich pucharach, gdy byłem nastolatkiem, miała bardzo wielu dobrych zawodników. Czuć było Europę i to na każdym kroku. Mieliśmy, chyba jak w każdym klubie, swoją wewnętrzną hierarchię. Młody nosił piłki, sprzęt i to była norma. Minęły czasy, gdy latał po piwo. Jestem cały czas blisko krajowego futbolu i mam wrażenie, że się to zmienia. Zawodnicy tworzą drużynę, ale nie są najlepszymi kumplami w wolnych chwilach. Nie muszą. Trening, mecz, zgrupowanie, a potem każdy w swoją stronę. Gdy pojechałem kiedyś z Canal+ na materiał do Bielsko-Białej, to wtedy zobaczyłem u zawodników taką staromodną jedność. Coś, co bardzo mi się spodobało. Poczułem się jak za dawnych czasów i wtedy wróciło wiele wspomnień. Nie wiem, może łatwiej o taką atmosferę w mniejszych klubach? Z doświadczenia też wiem, że trudniejsza sytuacja finansowa jednoczy, zbliża. Nie inaczej było w Polonii, gdy nagrywałem z nimi materiał „Witamy w klubie”. Byli tak zdołowani brakiem pensji, a potrafili się z tego śmiać, stroić żarty i ostro zasuwać na boisku.

A którego zawodnika z Legii Pan podziwiał, naśladował?

MR: Piłkarzem, którego ceniłem najwyżej był Jacek Zieliński. Dużo się od niego nauczyłem. Zawsze podpowiadał, pomagał, doradzał. Czułem się przy nim bardzo pewnie. Ja nigdy nie byłem szybkim zawodnikiem i imponowało mi w nim to, że jako środkowy obrońca, nie był wolniejszy od napastników. Bardzo mądrze się ustawiał, czytał grę, miał przegląd pola. Drugą osobą, która bardzo miło wspominam z moich ekstraklasowych początków, to bez wątpienia Jacek Bednarz. Dogadywaliśmy się doskonale, mimo różnicy wieku aż o 11 lat. Pamiętam mecz, w którym debiutowałem w Ekstraklasie, gdzie razem z Jackiem Bednarzem byliśmy obrońcami kryjącymi. Za nami był Zielek, który nas ubezpieczał. Lato, chyba niedziela, 13:30, skwar jak diabli. Kilka razy napastnicy z Lubina wrzucili mnie na karuzelę, popełniłem parę błędów. Grzegorz Szamotulski musiał się wykazać w bramce i swoimi interwencjami ratował nam tyłek. Chwilę później dostał powołanie do reprezentacji Polski. Żartowaliśmy wtedy, że dzięki Rosłoniowi Szamo dostał powołanie (śmiech). Na pamiątkę została wygrana 1:0 po mojej akcji z Jackiem Kacprzakiem i Marcinem Mięcielem. Pamiętam tę ciszę jak makiem zasiał na trybunach i pędzącego do mnie Miętowego. Chwila do kolekcji.

Miał Pan również krótki epizod w Lechu Poznań. Jak Pan to wspomina?

MR: Poznań wspominam z wielki sentymentem. Miałem wtedy 22 lata i pierwszy raz zamieszkałem na swoim. Z dala od domu. Zarabiałem może nie jakieś ogromne pieniądze, ale wystarczyło mi na wszystko. Sam się utrzymywałem, musiałem sobie radzić z problemami, których do tej pory nie dostrzegałem. Wydaje mi się, że w stolicy Wielkopolski dużo się nauczyłem jako człowiek. Inaczej spojrzałem na pewne rzeczy, dorastałem mentalnie. Poznałem wiele fantastycznych osób z którymi do tej pory utrzymuję kontakt. Gdy jadę do Poznania, to nigdy nie śpię w hotelu. Zawsze u znajomych. Ale były też gorsze strony tej eskapady. Spadek z ekstraklasy, zawalone studia na ostatniej prostej. Potem o tych studiach na wiele lat zapomniałem, bo papier do niczego nie był mi potrzebny. Ale w 2013 roku zawziąłem się i wróciłem po latach na Wydział Dziennikarstwa UW. Pół roku pisania pracy, zdawania egzaminów czy wielu różnic programowych i dopiąłem celu. Nie lubię zostawiać pootwieranych drzwi. Duże spełnienie i ulga.

Jeszcze jako zawodnik Legii Warszawa zaczął Pan pracować w Canal+. Nieodłącznym elementem sportowej soboty jest Premier League i Marcin Rosłoń na stanowisku komentatorskim.

MR: Wydaje mi się, że od początku najbardziej pasowałem energią i nawet sposobem gry do ligi angielskiej. Choć pamiętam, że gdy zaczynałem swoją przygodę z telewizją, to brałem wszystkie mecze do komentowania, jak leci. Ktoś się rozchorował i trzeba było skomentować ligę włoską, hiszpańską czy francuską, to zawsze chętnie podnosiłem rękę w górę, żeby zmierzyć się z nowym wyzwaniem. W telewizji przydała mi się moja piłkarska rzetelność i determinacja. Nawyk samodoskonalenia się. Zdawałem sobie sprawę, że komentując mecz Serie A, potrzebuje więcej czasu, żeby przygotować się do niego przyzwoicie. Pytałem Tomka Lipińskiego o to, jak wypowiada się dane nazwiska, poznawałem lepiej włoską piłkę. Była to dla mnie motywacja i poszerzanie horyzontów. A Premier League to miłość od pierwszego wejrzenia, moja pasja i moja bajka. Atrakcyjna liga dla oka każdego kibica i dla mnie, jako komentatora. Tempo, energia, pełne stadiony, wyrównane, zacięte mecze, znakomici piłkarze. Nieustanne emocje.

A jak to jest być komentatorem w tak wielkiej telewizji jak Canal+?

MR: Wydaje mi się, że w redakcji pracuje grupa pasjonatów, którzy bardzo kochają futbol i swoją pracę. Mamy pomysł na to, jak ma wszystko wyglądać i staramy się to udoskonalać z każdym sezonem. Gdy przychodziłem do redakcji, to szefem był Janusz Basałaj, czołowym komentatorem Jacek Laskowski, wiodący duet Tomasz Smokowski i Andrzej Twarowski. Mateusz Borek już wtedy nie pracował w Canal+. Dla młodego chłopaka, który dopiero zaczyna swoją pracę w mediach, niezwykle ważne jest to, by móc realizować swoje małe cele. Krok po kroku. Krótki materiał filmowy, który zostanie wykorzystany, opublikowany, daje satysfakcję i impuls do działania. Odczucie, że Twoja praca mogła się do czegoś przydać. To jak kilka minut szansy w meczu dla rezerwowego. Od początku miałem swoje obowiązki, których wykonywanie sprawiało mi wiele frajdy. Dostrzeżono we mnie talent i potencjał, bo wyczynowo grałem w piłkę i spełniałem podstawowe kryteria jako kandydat na dziennikarza, komentatora. Miałem i nadal po 15 latach mam w redakcji oddanych kumpli i kibiców.

Patrząc na to z perspektywy widza wydaje się, że macie naprawdę zgraną ekipę.

MR: Bez dwóch zdań. W naszej redakcji pracują bardzo kreatywni i rzetelni ludzie. Tacy, którzy oddają bardzo wiele siebie, by praca, którą wykonujemy, została przed widzów pozytywnie odebrana. Każdy dokłada swoją cegiełkę do tego, jaki charakter i jakość miał zawsze Canal+. To bardzo cieszy. Redakcja to nie tylko czołowe twarze stacji. To także reporterzy, wydawcy, montażyści, osoby wspierające poszczególne programy. Działamy według konkretnego planu od lat, rozwijamy się, mobilizujemy  nawzajem, szukamy nowych szlaków, wciąż wyznaczamy trendy i wiem, że dobrze nam to wychodzi.

Przed tym sezonem Canal+ straciło prawo do transmitowania meczów ligi hiszpańskiej, włoskiej i francuskiej. Liga angielska na kolejne trzy lata zostaje u was, więc Marcin Rosłoń dalej będzie raczył nas swoim komentarzem.

MR:  Nie ma co ukrywać, że telewizja generuje ogromne przychody i praktycznie co roku jest zaciekła walka o to, kto będzie miał prawa do transmisji poszczególnych rozgrywek. Pieniądze decydują o rozstrzygnięciach przetargów, rośnie konkurencja. Kiedyś Tomek Smokowski powiedział, że jako piłkarz brakowało mi rytmu meczowego. Ambicje i marzenia były dużo większe względem rzeczywistości. Teraz okiem Smoka jest na odwrót. Odbijam sobie mecze w ekstraklasie jako komentator. Mam ponadto swoją Premier League, Ligę Mistrzów, Ligę Europy, do tego autorski program biegowy.

Praca w telewizji to zawód czy pasja?

MR: Powiedziałbym, że zawód z pasją. Na pewno zawód, bo to przynosi pieniądze. Z pewnością jednak zawód wymarzony, gdy z przyjemnością jedzie się do redakcji. Kiedy widzę w gryplanie, że mam przygotować się do ośmiu meczów w krótkim okresie, to nie marudzę, tylko siadam, zapinam pasy i się przygotowuję. Nie mam z tym problemu. Lubię pracować. W dalszym ciągu znajduję w sobie motywację i naturalne emocje. To spory komfort robić w życiu coś, co się lubi i w dodatku czerpie się z tego korzyści materialne. To jak z piłką nożną. Pracujesz na coś latami i może się nie udać. Gdyby nie studia dziennikarskie, nigdy nie trafiłbym do C+ Sport. Konkluzja? Warto studiować. Jako nastolatek miałem tylko jedno marzenie: być piłkarzem!

Muszę przyznać szczerzę, że często oglądam mecze w Canal+ i nie mogę wyczuć komu Pan kibicuje. Która drużyna jest tą ulubioną?

MR: W Anglii najbardziej lubię Everton. To jest klub, któremu kibicuję. Gra tam mój ulubiony piłkarz Leighton Baines. Staram się nie faworyzować nikogo ze stanowiska komentatorskiego. Cieszę się więc, gdy czytam lub słyszę, że jestem zatwardziałym fanem City, Chelsea, Tottenhamu, United albo innego klubu, bo to świadczy o mojej bezstronności. Ja kocham piłkę nożną jako sport. Akcje, pomysły, gole, emocje – to mnie głównie nakręca. Ostatnio relacjonowałem mecz Evertonu i gdzieś wyczytałem, że jestem uprzedzony do Deulofeu, który jest najlepszym asystentem w drużynie The Toffees. Z kolei fani Arsenalu zarzucają mi, że gdy Deulofeu strzelał gola Wojtkowi Szczęsnemu, to za bardzo to przeżywałem. Zawsze będzie jednak taka polemika kibiców i tego nie da się wyeliminować. Fani mają swój jeden jedyny klub, ja mam ich dwadzieścia. Mam jednak znajomych, których poznałem kiedyś w Liverpoolu. Kibice The Reds. Potrafimy rozmawiać na wesoło, ale bardzo merytorycznie na wiele tematów, mimo że kibicujemy zespołom, które ze sobą rywalizują. Cenię kibiców, którzy mimo różnych sympatii futbolowych, potrafią z dystansem pogadać o piłce. To jest futbol naładowany emocjami, więc zawsze będzie o czym dyskutować.

Nie raz jeździcie na mecze Premier League czy Ligi Mistrzów. Proszę opowiedzieć o jakieś anegdotce z życia, która niedawno się wydarzyła. Jak wygląda strefa mieszana, wywiady z zawodnikami?

MR: Wywiady z zawodnikami po meczach Ligi Mistrzów nie są wbrew pozorom takie łatwe. To zależy od wielu czynników. To czy dana drużyna przegra, czy zawodnik grał w danym meczu oraz tak naprawdę od tego, czy chce mu się rozmawiać. Często jest tak, że przygotowuję  się do rozmowy z Waynem Rooneyem, a nagle ktoś podstawia innego zawodnika do wywiadu. Dlatego najlepiej ułożyć sobie pytania uniwersalne, które można dopasować do wielu piłkarzy. Gdy na Old Trafford Manchester zremisował z PSV 0:0, rozmawiałem z Daley’em Blindem. Mecz nudny, piłkarze niezadowoleni, więc tak naprawdę musiałem się mocno napracować, by w ogóle coś sensownego z niego wycisnąć. To był jeden z tych wywiadów, o których piłkarz zapomniał, zanim go udzielił. Tak często się zdarza. Za to Luuk De Jong śpiewał jak z nut. Remis był świetnym rezultatem dla PSV.

Czasami jednak uda Wam się dłużej porozmawiać i to nie z Blindem, a Jose Mourinho czy którymś z czołowych piłkarzy.

MR: Oczywiście, że tak. Gdy byłem w Monachium na meczu Champions League  pomiędzy Bayernem a Realem, który Królewscy wygrali 4:0, to miałem zrobić wywiad z jednym z piłkarzy Bayernu. Myślę sobie – Super, pogadaj z kimś po 0:4 i to jeszcze u siebie. Łapię Arjena Robbena nastawiony na lakoniczne odpowiedzi. A tu jedno, drugie, trzecie pytanie, a on odpowiada bardzo długimi zdaniami, na pełnym luzie. Uśmiecha się, puszcza oczka. Na końcu przybija piątkę. Dzwonią później do mnie ludzie z redakcji i pytają, skąd ja znam się z Robbenem, haha. Często bywa tak, że gdy podchodzisz do czegoś źle nastawiony, to nagle pozytywnie się zaskakujesz. Taki jest urok tej pracy. Urok życia.

A Mourinho? Kilka razy złapaliście go na krótką rozmowę. Jaki jest?

MR: Dopiero, gdy zobaczyłem Mourinho na żywo w strefie wywiadów, to dostrzegłem potężne zmęczenie po meczu, wielkie rozczarowanie, wręcz wycieńczenie. W dodatku w Jose wlepione były wszystkie oczy na Sali. W każdy gest, ruch, krok. Nikt nie chce już wtedy gadać z Cahillem, Ramiresem czy Willianem, tylko każdy chce dorwać Mourinho. A on musi codziennie mierzyć się z ogromną presją. Wszyscy patrzą na niego i oczekują jakieś błyskotliwej odpowiedzi na zadane pytanie. To przez te jego konferencje prasowe, na których bawi się z dziennikarzami, odpowiada po swojemu na pytania i toczy te swoje gierki. Roman Abramowicz zwolnił Portugalczyka z Chelsea. Ale to postać wyjątkowa w nowoczesnym futbolu. Człowiek konfliktowy, ale wyrazisty. Z wielkimi sukcesami, na które sam zapracował. Nasza rozmowa w Porto była krótka, doszło do niej dzięki Grzegorzowi Mielcarskiemu.

Kiedy wraz z Grzegorzem Mielcarskim pojechaliście do Porto na mecz Ligi Misrzów i tam był charakterystyczny „miś” z Portugalczykiem. Podobno jest pomysł, żebyście nakręcili materiał o Mourinho.

MR: „Miś” był, ale nie ze mną, tylko z Grzesiem. Temat materiału o Mourinho pojawia się już od dłuższego czasu. Mielcar zna się z Jose z dawnych czasów, ale to wszystko nie jest takie łatwe. Podejrzewam, że takich kolegów jak Greg Jose może mieć bardzo wielu. Porozmawiali jednak chwilę, Panowie powspominali z uśmiechem dawne czasy. Wszystko bardzo przyjemnie. Kiedyś, gdy robiliśmy materiał o Porto dla Canal+, spotkaliśmy się z prezesem Porto Jorgem Nuno Pinto da Costą, który w klubie działa od 33 lat. Byliśmy u niego w gabinecie, żeby nagrać wywiad. Gdy teraz byłem na meczu Porto – Chelsea i staliśmy z Gregiem w tunelu, to Prezes Da Costa podszedł do mnie, przywitaliśmy się bardzo serdecznie. Od razu mnie poznał. To bardzo miłe, bo widział to Mourinho, Lopetegui, inni dziennikarze. Od razu każdy patrzył na mnie z wielkim zaskoczeniem i zastanawiał się kim jestem, skoro znam takich ludzi. Tak samo kiedyś w Londynie. Na weselu u Łukasza Fabiańskiego poznałem się z Perem Mertesackerem. Niemiec szedł po meczu tunelem do szatni, miał poważną, lekko butną minę, a nagle patrzy na mnie, uśmiecha się i przybija piątkę. Takie niby małe znajomości, ale przedstawiają Cię w bardzo dobrym świetle i pomagają nagrać dobry wywiad, w którym obu stronom się chce. Niezawodni są oczywiście Polacy w Lidze Mistrzów.

Bardzo popularny był w pewnym momencie Pański program w Canal+ „1 na 1”. Przeprowadzał Pan tam wywiadu z ludźmi ze świata sportu, choć przeważali piłkarze. Jak udało się dotrzeć do tylu sportowców?

MR: Muszę powiedzieć szczerze, że z około 150 odcinków, które udało się nagrać nie było większych problemów, żeby z kimś się umówić. Może trzy osoby odmówiły rozmowy, ale każdy miał swój powód. Na przykład Adam Nawałka przeprosił mnie i powiedział, że ma bardzo dużo pracy i nie da rady spotkać się, by nagrać odcinek. Jasna sprawa. W 1na1 stawiałem na swobodną, pozytywną rozmowę o życiu, pasjach, rodzinie, marzeniach i sporcie. Chciałem pokazać piłkarza jako człowieka. Znam specyfikę tego środowiska, więc potrafiłem wczuć się w klimat rozmowy. Sam niedawno biegałem po boisku. Program cieszył się sporą popularnością, bo ludzie lubią poznawać życie innych od podszewki.

Marcin Rosłoń to bardzo zabiegana osoba. Nie mówię tu tylko o nadmiarze zajęć, ale również o bieganiu. Uwielbia Pan biegać…

MR: Biegam już od siedmiu lat. Gdzieś musiałem spożytkować gromadzoną energię, która rozpierała mnie, gdy zawiesiłem korki na kołku. Po Legii występowałem jeszcze w futsalowej ekstraklasie z AZS UW. Potem mój organizm domagał się dalszej aktywności fizycznej. Stąd pomysł, aby zacząć biegać. Najpierw jakieś mniejsze biegi, potem dokładałem sobie dystansu i obciążenia, aż w końcu pobiegłem maraton. Spory udział miał w tym Tomek Smokowski. Przyszedł do mnie kiedyś i powiedział, żebym spróbował swoich sił w maratonie. On miał już jeden na koncie. A ja zawsze miałem końskie zdrowie, mocne nogi i niezłomny charakter. W redakcji mówili o mnie: Taki koń, który nawet po błocie pociągnie. I tak to się zaczęło.

Proszę opowiedzieć o coraz bardziej popularnym w Polsce biegu w Chamonix. Wielu rodaków z naszego kraju wybiera się właśnie do Francji i tam próbuje swoich sił.

MR: Do Chamonix pojechałem sam. Cała wyprawa trwała pięć dni. Spałem w namiocie, musiałem radzić sobie w niecodziennych dla mnie warunkach. Takie moje własne nadrabianie braków kolonii w dzieciństwie, zawsze przecież była piłka nożna.  Uwielbiam obcować z naturą. Las, góry, cisza, spokój. Wiele myśli, emocji, stresu zostawiam w podczas biegania w moim lesie. Kręci mnie poza tym przesuwanie własnych granic, a takim jest bieganie po Alpach przez całą dobę. Marszobieg szlakiem z latarką na czole, pokonując z mozołem i w bólu kolejne kilometry. Było ich wtedy 119. Mimo zmęczenia czułem w sobie taką naturalną,  prawdziwą moc. Lubię sobie w tych moich górskich wyzwaniach na chwilę przystanąć, spojrzeć na miasteczko w dolinie, zrobić zdjęcie. Nacieszyć oko pięknym krajobrazem. Być samemu w zgodzie z przyrodą, poczuć jej potęgę. Bieganie w terenie sprawia mi wiele radości.

Kiedyś wyczytałem, że Pana biegowym marzeniem jest udział w biegu dookoła masywu Mont Blanc. Udało się to zrealizować, więc czy teraz są jeszcze przed Panem jakieś wyzwania biegowe?

MR: Nie mam czegoś takiego jak „marzenie biegowe”. Bardzo dużo pozytywnej energii daje mi przebywanie wśród biegaczy. Ultrasi są bardzo specyficzni. Oni żyją inaczej niż inni ludzie, mają odmienny, naturalny punkt widzenia na wiele tematów. Ostatnio zmagam się z bardzo poważną kontuzją ścięgien Achillesa. Nie trenuję już zbyt intensywnie od dłuższego czasu i muszę przyznać, że na samym początku bardzo mi tego brakowało. Liczyłem dni, tygodnie bez poważnego biegania i źle mi z tym było. Teraz jednak nauczyłem się biegania rekreacyjnego. Mój organizm potrzebuje ruchu, więc jeżdżę na rowerze, wykonuję różne ćwiczenia cross fitowe czy na drążku. Nigdy nie miałem żadnych kontuzji i przez praktycznie 30 lat non stop byłem w nieustannym treningu. Może pora w końcu trochę odpocząć i sport potraktować jako rozrywkę, a nie regularne treningi? Uczę się tego. Nie jest to łatwe, słowo!

Kiedyś czytałem jednak, że podczas wylotu do Liverpoolu na mecz Rafał Nahorny smacznie jeszcze spał, podczas gdy Pan zaliczył już treningową rundkę po mieście.

MR: Tak, to prawda. Wstaję wcześnie, mój budzik nastawiony jest zazwyczaj na 5:21. Od razu dodam, że lubię zasypiać grubo przed północą, oczywiście w dni, gdy nie komentuję wieczornych meczów. Przed monitorem nie zasypiam. Lubię biegać po miastach, w których komentuję  mecze. Dzięki temu poznaję okolicę, mam szansę zrobić sobie kilka zdjęć, napisać o tym na blogu. Nie zawsze jest na to czas, bo gdy lecimy do Anglii w dniu meczu, to odpuszczam bieganie. Chyba, że jesteśmy rzeczywiście bardzo wcześnie Niektórzy myślą, że mamy czas na zwiedzanie miasta, ale tak nie jest. Raczej zawrotne tempo. Przylot, hotel, prasówka, notatki, obiad, stadion, odprawa, nagrania, stanowisko, komentarz, wywiady, północ, zajazd, sen.

Na „Selfie” ze stadionu jednak czas zawsze znajdziecie…

MR: Takie mamy czasy. Gdy godzinę przed spotkaniem wrzucimy zdjęcie z murawy Old Trafford, to skracamy dystans do naszych odbiorców. Potęgujemy emocje, budujemy napięcie. Także dla siebie. Pokazujemy nas w pracy. Oczywiście z uśmiechem, bo trudno się zamartwiać komentowaniem meczy z Teatru Marzeń, nawet, gdy okazuje się na końcu, że był kiepski jak ten z PSV. Ludziom bardzo podobają się materiały o naszej kuchni. Ostatnio w poniedziałkowym magazynie Ekstraklasa po godzinach prowadzonym przez Krzyśka Marciniaka, kamera śledziła mnie na stadionie Lecha przed meczem z Wisłą. Canal+ Sport jest bardzo aktywny w mediach społecznościowych.

Wracając jednak do biegania. Od marca znowu na antenie Canal+ transmitowany jest program „O co biega?” Prowadzi go Pan wraz z Tomkiem Lipińskim i Wiktorią Ozgą.

MR: Program jest nadawany co dwa tygodnie, w środy o 19:30. Przedstawiamy w nim wszystkie aspekty życia biegacza: trening, dieta, odpowiedni ubiór, ćwiczenia uzupełniające. Czasami chcemy trafić do biegaczy, którzy dopiero zaczynają trenować, czasami do tych, którzy już regularnie biegają, a czasami do zawodowców. Wiktoria prowadzi porady dla biegających kobiet, bo tych w naszym kraju nie brakuje. Naszym ekspertem jest maratończyk i były mistrz Polski w biegach przełajowych – Mariusz Giżyński. Miałem pomysł na to, jak ma wyglądać ten program, dostałem czas antenowy na jego zrealizowanie i działamy. Zainteresowanie jest coraz większe i to bardzo cieszy. A my wiemy o co biega.

Kiedyś oglądałem studio Ligi Mistrzów, w którym komentował Pan jedno spotkanie i po analizie gry obu zespołów Twaro zapytał Pana nie o taktykę, a o przygotowanie kondycyjne obu zespołów. Wszystko jednak na wesoło.

MR: W redakcji mamy bardzo dobrą atmosferę i często żartujemy sobie z różnych rzeczy. Ogólnie mamy bardzo biegową redakcję. Smok, Lipa, ja. Wszyscy mamy już maraton w nogach zaliczony. Pytają mnie o bieganie, bo wiedzą, że bardzo się tym interesuję. W piłce jednak i moim komentarzu najbardziej fascynuje mnie nieszablonowe rozgrywanie akcji. Zagrania, które otwierają drogę do bramki przeciwnika, a których ja nie potrafiłem wykonać. To mnie pochałania. Jeżeli zawodnik potrafi zrobić coś widowiskowego lub efektywnie rozpracować defensywę przeciwnika, wtedy patrzę na to z uznaniem. Bo wszystko jest proste, dopóki samemu nie trzeba tego zrobić.

Ostatnio Bartek Ignacik zaprosił Pana do udziału w „Turbokozaku”. Jak wrażenia?

MR: Nie czułem się zbyt pewnie, bo od prawie dwóch lat nie grałem w piłkę. Trochę inaczej podchodzi się nawet do zabawy z piłką, gdy czuje się grę i codziennie jest okazja, by pokopać tu czy tam. Obawiałem się trochę o podbijanie piłki ponad głowę lewą nogą. Długo tego nie robiłem i bałem się kompromitacji. Koniec końców nie wyszło tak źle, ale miałem ogromny problem z „połówką”. Siła w nodze już nie ta. Kiedyś nie miałem problemu z przerzutem na drugą stronę boiska, jednak wyszedł tutaj rozbrat z futbolem. Ale to kolejne ciekawe doświadczenie. Z dystansem do siebie.

Bartek Ignacik przedstawił Pana jako byłego biegacza, maratończyka, dziennikarza, komentatora i…znakomitego kucharza. Gotuje Pan?

MR: Tak, bardzo lubię gotować. Często gotuję dla siebie, swojej żony i córki. Od sześciu lat nie jem mięsa, więc przyrządzam sobie inne smakołyki. Nie ma na świecie rzeczy, której bym nie spróbował. Kuchnia włoska, chińska, tajska, polska. Jem wszystko, więc jest spore pole do popisu. Dieta jest bardzo ważna w życiu biegacza. Więc zdrowo się odżywiam, sam przyrządzam wiele potraw. Ale nie szaleję z wegetarianizmem. To tylko mój wybór i moja sprawa.

To prawda, że kiedyś upiekł Pan najdroższy na świecie chleb?

MR: (śmiech) Tak, to prawda. Kiedyś postanowiłem upiec chleb. Narobiłem zapachu w całym domu i nie mogłem się doczekać spróbowania go. Wydawało mi się, że skórka powinna być bardziej miękka, ale dumny z własnego dzieła postanowiłem pokazać domownikom, że jest naprawdę dobry. Masełko, miodzik i …pękł mi ząb. Żona podziękowała za mój wypiek, a ja musiałem zapłacić 150 złotych za wypełnienie szóstki. Pychota! Chcesz przepis?

Mówisz Rosłoń, myślisz Movember. Wprowadził Pan na dobre akcje do naszego kraju.

MR: Bardzo miło mi, gdy słyszę takie rzeczy. Pierwszy raz z akcją „Movember” spotkałem się dzięki kolegom, którzy żyli w Kanadzie. Zapuszczanie wąsów przez facetów w listopadzie jest bardzo modne w całej Ameryce Północnej i Australii. Kiedyś zaobserwowałem, że niektórzy piłkarze ligi angielskiej zapuszczają wąsy i zacząłem się tym interesować. Zdaje sobie sprawę, że nie każdemu wąsy pasują. Ja wyglądam z moim samosiejem obciachowo i wiele osób pyta się mnie, o co w tym chodzi. Zawsze chętnie odpowiadam na te pytania, bo to sens całej akcji. Wąsy, zdziwienie, pytanie, odpowiedź, walka z męskimi zabójcami. Kibic, trener, piłkarz nie zawsze ma czas, by udać się do lekarza, ale gdy zobaczy na ekranie kilku panów z meszkiem pod nosem, to zacznie się może w autobusie czy aucie nad tym zastanawiać. W Canal+ mieliśmy w tym roku już trzecią edycję „Movember”. My jako osoby, które pracują w telewizji mamy narzędzia do promowania profilaktyki, badań i leczenia nowotworów prostaty i jąder. Dostałem jakiś czas temu wiadomość od jednego mężczyzny, który ostatniego dnia listopada zbadał się i wykryto u niego raka jąder. Sześć dni później miał operację i udało się zastopować chorobę. To jest właśnie sens tej akcji. Nawet, jeśli ma uratować jedno życie. Akcja jest bezkosztowa i bezinteresowna. Oparta na poczuciu humoru i dystansie do siebie. Działa.

Mimo, że nie udziela się Pan zbyt często w mediach społecznościowych to Pański profil na Twitterze śledzi ponad 25 tysiące obserwujących.

MR: Ja nie jestem na tyle medialny, żeby wstawiać do sieci zdjęcie, że teraz siedzimy, sobie rozmawiamy i jem pizzę. To nie mój styl. Nie jestem też kontrowersyjny, więc nie budzę aż takiego zainteresowania w sieci, co inne osoby. Nie mam tak, że chce pozyskać kolejnych obserwujących i napiszę coś, co może mi w tym pomóc. To nie leży w mojej naturze. Czasami coś skomentuję, porozmawiam na przyzwoitym poziomie, podpromuję jakąś wartościową akcję, podam dalej, zażartuję. Ale nic na siłę.

Czy to prawda, że Łukasz Fabiański to Pana bardzo dobry kolega?

MR: Łukasz to mój przyjaciel, prawie jak młodszy brat. Bardzo dobrze się znamy, jeszcze z czasów gry w Legii. On wchodził do drużyny, gdy ja byłem zawodnikiem pierwszego zespołu. Jego kariera w końcu nabrała długo oczekiwanego rozpędu. Trafił do Arsenalu, ale Arsene Wengerowi bał się na niego postawić. Łukasz popełniał trochę błędów i gdzieś ta jego pewność siebie uciekała. Pracował na ocenę, bo nie czuł wsparcia. Przechodząc do Swansea zrobił mały krok w tył, by zrobić dwa do przodu. Nowy rodzinny klub, znakomita forma, awans do bramki reprezentacji. To było mu naprawdę bardzo potrzebne. Gdy nie widzieliśmy się dłuższy czas, on ciężko trenował, pracował nad swoją formą, ale i kondycją psychiczną. Gdy zobaczyłem go wreszcie na boisku, to był zupełnie inny Fabian. Jakby wyższy o kilka centymetrów, umięśniony, silny. Bluza bramkarska zupełnie inaczej na nim leżała. W oczach moc. Widziałem, że to jest ten Fabian, który w końcu jest w wielkiej formie. Cieszy mnie, że mu się układa, bo z pewnością ma potencjał, by być jednym z najlepszych bramkarzy na świecie. Realizuje swoje marzenia i pozostaje dobrym człowiekiem, to jest najbardziej wartościowe.

To prawda, że po meczu towarzyskim z Islandią Fabian został na stadionie i robił trening?

MR: Tak, to możliwe. Łukasz jest bardzo pracowity, lubi trenować. Gdy miał jakąś kontuzję, to zawsze przychodził pierwszy na trening. Wykonywał swoje ćwiczenia z fizjoterapeutą, które przyspieszały powrót do pełnej sprawności. Potem szedł na trening w grupą, zawsze zostawał później na zajęcia dodatkowe. Tytan pracy. Wiedział, że wszystko co osiągnie, trzeba samemu wypracować. Być może dlatego tak dobrze się dogadywaliśmy. Już w Legii złapaliśmy dobry kontakt i tak zostało. Było nas trzech: Tomek Kiełbowicz, Łukasz Fabiański i ja.

Muszę o to zapytać. Kto będzie w tym roku mistrzem Anglii?

MR: Myślę, że Manchester City. W tym roku sezon układa się przedziwnie. Ciężko jest wskazać faworyta, mimo że sezon trwa już bardzo długo. Wszyscy się mylą, mają spore wahania formy. City wyrabia plany dwuletnie, więc może znów na nich czas w 2016? Szaleją Lisy, które dodają uroku rywalizacji. Dołuje Chelsea, aspirują do tytułu Kanonierzy i Czerwone Diabły. Jeśli jednak Kun Aguero, David Silva i Vincent Kompany nie będą mieli problemów zdrowotnych, to stawiam, że wygrają mistrzostwo Anglii.

Kiedyś Pan powiedział, że Aguero jest tak samo dobry jak Messi, tylko Messi jest bardziej regularny.

MR: Messi jest niesamowity, absolutnie najlepszy na świecie. Jego gra jest bardzo podobna to Maradony, to talent czystej wody, piłkarski kosmita. Nigdy nie będzie na świecie takiego piłkarza jak Messi. To wybitne, niepodrabialne połączenie prostoty w grze z perfekcją. Cuda bez cudowania.

A kto wygra Ligę Mistrzów? Krzysiu Przytuła założył się ze mną, że w tym sezonie najlepszy będzie Bayern Monachium.

MR: Patrząc na obecną Barcelonę nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł im zagrozić. Oni wszystkim kibicom na świecie pokazują, jak prostą grą jest piłka nożna. Przyjęcie, podanie, zmiana pozycji. Robią to wszystko jednak dużo szybciej, lepiej niż inni, a to czyni ich wyjątkowymi. Niby prosta gra, na jeden, dwa kontakty, nikt nie kiwa bez sensu, a mimo wszystko ciężko ich rozpracować. Naturalnym konkurentem będzie oczywiście Bayern Pepa Guardioli. Ja wierze w Manchester City, bo to przedstawiciel mojej ulubionej ligi. Myślę, że przy odrobinie szczęścia mogą wygrać Ligę Mistrzów. Jakbym miał stawiać sercem, to pewnie mój wybór padłby na Obywateli. Rozumem – Barca.

Mam jeszcze ostatnie pytanie. Jak Polska poradzi sobie na Euro 2016?

MR: Euro 2016 to bardzo specyficzny turniej. Tym razem aż 24 zespoły i duża konkurencja. Grupa z pozoru nietrudna, a jednak niepewność wielka. Wierzę, że nasi piłkarze wyjdą z fazy pucharowej. Każdy myśli, że w pierwszym meczu z Irlandią Północną pewnie wygramy, ale to bardzo solidna drużyna. Wielu piłkarzy występuje w Premier League i na pewno o zwycięstwo, a może bardziej remis z nami, będą walczyć do samego końca. Niemcy, Ukraina, mamy z nimi na pieńku. Mamy jednak zespół poukładany, ambitny z pomysłem na grę, no i ze świetnym selekcjonerem Adamem Nawałką. Ceniłem wysoko Górnika Nawałki, kibicowałem Mu od początku w kadrze. To facet, który każdą chwilę poświęca tej drużynie. Niech walczą dla nas i dla siebie! Powodzenia.

 

 

KOMENTARZE