Mistrz olimpijski z Atlanty, dwukrotny mistrz świata, trzykrotny mistrz Europy. Człowiek, który przez 1220 dni nie przegrał żadnego pojedynku. Były zawodnik MMA zszerzony w legendarnej federacji PRIDE, obecnie trener. Rozmowa z Pawłem Nastulą, ostatnim polskim mistrzem olimpijskim w judo. Zapraszam!

 

 

Masz pamięć do dat? Przywiązujesz się do miejsc?
Paweł Nastula: Nie wiem, trudno powiedzieć. Czemu pytasz?

Chciałem pogadać o Barcelonie. Tam się na poważnie zaczęła Twoje wielka kariera.
PN: Aaa. Pewnie, że pamiętam Barcelonę. Jak mógłbym jej nie pamiętać? Na pewno pierwsze seniorskie sukcesy na arenie międzynarodowej są związane ze stolicą Katalonii. Pamiętać jednak należy, że już wcześniej, w Ankarze, zdobywałem medale na mistrzostwach Europy, ale w rywalizacji juniorskiej.

Jaki to był czas dla polskiego judo?
PN: Dobry. Myślę, że bardzo dobry. Nie było tylu dyscyplin w sportach walki, co teraz, więc większy był nacisk między innymi na judo. Zdobywaliśmy medale na mistrzostwach Europy, na mistrzostwach świata. Mówię – my – jako reprezentacja. Liczono się z nami na świecie, sporą ekipą jeździliśmy na igrzyska. Gdy wchodziłem dopiero do seniorskiego sportu, to patrzyłem na swoich starszych kolegów z szacunkiem. Wiedziałem, że rozumieją judo, potrafią walczyć i podczas wielkich zawodów swój poziom tylko potwierdzali.

Jak judo prezentowało się wtedy na tle innych sportów walki? Jakie było zainteresowanie judo w Polsce?
PN: Kiedyś zainteresowanie było większe, bo nie było takiego wyboru. Młody chłopak chcąc trenować sztuki walki, bardzo często zaczynał od judo i tak już zostawało. Teraz judo jest mniej, bo zapotrzebowanie jest na co innego. Ludzie interesują się MMA, bo jest to widowiskowy sport, który telewizja nauczyła się znakomicie pokazywać. Judo to piękna dyscyplina sportu, ale nie jest aż tak widowiskowa. Ludzie lubią nagłe zwroty akcji, spektakularne nokauty, krew, więc oglądają MMA – proste. Kiedyś więcej osób wielbiło judo. Trzeba jednak zauważyć, że wśród młodych chłopaków w dalszym ciagu to chyba właśnie ta dyscyplina jest najczęściej wybierana.

Wracając do Barcelony – w 1991 roku było to dla Ciebie miasto bardzo szczęśliwe. Rok później było już zgoła inaczej.
PN: W 1991 roku zdobyłem w Barcelonie srebro na mistrzostwach świata, wiec siłą rzeczy apetyty na igrzyska w tym samym mieście były zdecydowanie większe. Nie jechałem już do stolicy Katalonii jako zawodnik anonimowy, tylko jako facet, który ma namieszać w czołówce. Piąte miejsce, które wtedy zająłem, nie było złe, no ale ja nie jechałem na olimpiadę, żeby być na 5 miejscu. Każdy chce medalu, bo w innym wypadku wracasz do domu z niczym. Pusty przelot.

Często śniła Ci się Barcelona?
PN: Muszę przyznać, że dosyć często. Najbardziej bolało mnie to, że w bardzo głupi sposób przegrałem walkę o finał. Gdybym przegrał po twardej, męskiej walce, to okej – był lepszy, wygrał. Ale ja miałem go na widelcu, był już mój. Mogłem walczyć o złoto. Czegoś zabrakało. Na pewno doświadczenia, rutyny. Może obycia na wielkich imprezach – trudno jest jednoznacznie określić.

Zapłaciłeś frycowe.
PN: To na pewno. Zdawałem sobie sprawę z tego, że straciłem szansę, na coś wielkiego, na coś ekstra. Długo prowadziłem, popełniłem kilka prostych błędów i Stevensem wyrównał. Potem sędziowie decydowali, kto wygrywa cały pojedynek. Padło na Brytyjczyka, który chwilę później walczył o złoto.

Po powrocie do Polski chciałeś porzucić judo?
PN: Nie. Pojawiły się co prawda chwilę zwątpienia, ale ja podczas igrzysk w Barcelonie miałem dopiero 22 lata. Wiedziałem, że sporo jeszcze przede mną. Musiałem poukładać to sobie wszystko w głowie, odpocząć i zabrałem się do treningów. Nie było łatwo, bo chciałem zdobyć medal już w Barcelonie, ale gdy teraz to wszystko analizuję, już na chłodno, to stwierdzam, że tak widocznie musiało być. Bez tamtej porażki nie byłoby późniejszych sukcesów.

Miałeś 22 lata i wróciłeś niezadowolony z siebie, bo nie zdobyłeś medalu. Teraz, gdy sportowiec ma 22 lata, to się na niego chucha i dmucha i niepowodzenia tłumaczy się tym, że jest jeszcze młody. Z czego to wynika?
PN: To błędne myślenie. Gdy zawodnik ma 22 lata to jest seniorem, czyli rywalizuje na co dzień z dorosłymi zawodnikami. Mówienie, że chłopak, który ma 22 lata jest młody i ma jeszcze czas, jest nieprawdą. To zależy oczywiście od uprawianej dyscypliny, ale gdy będziemy rozstawiać nad każdym zdolnym chłopakiem wchodzącym do dorosłego sportu parasol ochronny, to on zaraz będzie miał 24, 26 i 30 lat i dalej nie będzie miał sukcesów. Jesteś dobry, zdolny, ambitny, to walcz. Rób wszystko, by skopać starszym dupę.

Gdańsk pomógł Ci się odbudować?
PN: Jechałem do Gdańska, by zobaczyć, na co mnie stać. Postawiłem z trenerem sprawę jasno – albo teraz, albo nigdy. Mistrzostwa Europy miały być dla mnie testem, który wskaże mi dalszą drogę. Czy bawię się w judo i przygotowuje się do igrzysk w Atlancie, czy idę w inną stronę i zmieniam swoje życie. Zależało mi na medalu, bo potrzebowałem pieniędzy. Miejsce na podium gwarantowało stypendium, bez którego trudno mi było uprawiać sport. Udało się wygrać.

Bez tego medalu w Gdańsku pewnie byśmy teraz nie rozmawiali, prawda?
PN: Pewnie tak by było.

Jesteśmy w Atlancie, półfinał igrzysk. Wcześniej pokonałeś mistrza olimpijskiego, mistrza świata i walczysz o wielki finał. Jest 26 sekund do końca pojedynku, a Ty wciąż przegrywasz na punkty. Pamiętasz to?
PN: Pewnie, że pamiętam. To najtrudniejszy moment podczas tych igrzysk. Moment krytyczny, decydujący, w którym tak naprawdę wszystko mogło się zdażyć. Modliłem się przed tym pojedynkiem, żeby nie skończyło się to tak, jak cztery lata wcześniej w Barcelonie. Pokazałem charakter i duszę wojownika. Udało się przełamać Miguelę i ostatecznie wejść do finału. Wielka sprawa.

Co ciekawe, zamiast gratulacji, po walce dostałeś burę od trenera.
PN: Byłem potwornie zmęczony. Mój finałowy rywal ze swoim sztabem oglądali moją walkę, a ja zamiast udawać, że nic mi nie jest i jestem gotowy do decydującego boju, pokazywałem zmęczenie – Wojtkowi Borowiakowi nie spodobało się to.

Frycowego tym razem jednak nie zapłaciłeś.
PN: Nie było wtedy takiej możliwości, żebym przegrał.

Paradoksalnie najłatwiejszą walką podczas całego turnieju była ta finałowa.
PN: Tak, bo dla Koreańczyka wielkim sukcesem było same wejście do finału. Mniej mu zależało na tym złotym medalu. Może inaczej – miał mniejsze ciśnienie, bo już sam udział w finale był dla niego wielkim triumfem. Ja chciałem wygrać, byłem nabuzowany i udało się to osiągnąć.

Mateusz Kusznierewicz, który również zdobył złoto w Atlancie, powiedział mi kiedyś, że po igrzyskach zrobił się wokół jego osoby taki szum, że obawiał się, że może zwariować. Jak było u Ciebie?
PN: Zwariować na pewno mogłem, bo wokół mnie zaczęło się dziać dużo rzeczy. Ludzie zaczęli mnie zaczepiać na ulicach, prosić o autografy. Byłem rozpoznawalny, a to ma wpływ na prywatne życie. Zawsze jednak byłem osobą, która twardo trzymała się swoich zasad. Normalnie trenowałem, wykonywałem te same czynności, co przed Atlantą. Teraz uważam, że mogłem ten czas trochę inaczej wykorzystać. Mogłem wykorzystać te swoje 5 minut – może tak. To jednak do mnie nie pasowało.

Czyli nie ciągnęło do tego wielkiego świata?
PN: Gdybyś czytał moje poprzednie wywiady, to byś wiedział, że ja taki nie jestem.

Czytałem wszystkie. Chciałem się tylko upewnić.
PN: (śmiech). Nie, nie miałem ochoty oderwać się od rzeczywistości i żyć gdzieś w innym świecie. Nigdy tego nie potrzebowałem. Pewnie mógłbym żyć inaczej, ale to nie byłoby po mojemu.

Nie ciągnęło Cię po tych sukcesach do Japonii? Stałeś się najlepszym zawodnikiem na świecie. Przez 1220 dni byłeś niepokonany. Żyłbyś tam jak król.
PN: Nie, nie ciągnęło. Uwielbiam Japonię. To fantastyczny kraj i naprawdę zawsze jeździłem tam z wielką przyjemnością. Nie chciałbym tam jednak mieszkać. Nie, to nie dla mnie. Ja się dobrze czułem w Polsce. Tam wszystko jest zupełnie inne. Gdy jesteś tam przez kilka dni, to wszystko Ci się wydaje super. Gdy jednak dłużej tam posiedzisz, to dostrzegasz kolosalną różnicę. Trudno jest się przestawić.

Japończycy to fanatycy judo?

PN: Zdecydowanie. Podczas mistrzostw Europy we Wrocławiu odbywała się wystawa mojej świeżo napisane książki. Przyjechało wielu Japończyków i każdy stojący przed tym stoiskiem przeglądał tylko nią. Wykupili tych książek sporo i każdego pochłonęła moja lektura. Polacy nie byli tak zainteresowani tym tak bardzo, jak Japończycy. To miłe, bo Japonia jest dosyć specyficznym krajem, ale na pewno jest bardzo wdzięczna. Japończycy kochają swoich bohaterów, uwielbiają oglądać prawdziwych gladiatorów. Gdy walczyłem po raz pierwszy w Pride i przegrałem po bardzo dobrym pojedynku z Antonio Rodrigo Nogueirą, to dostałem fantastyczną owację na stojąco. Nigdy wcześniej nie przeżyłem czegoś takiego. Przegrałem walkę, a byłem przyjęty jak bohater. Japonia to potrafi. Japończycy wiedzą, jak podziękować za pojedynek swojemu ulubieńcowi.

Miałeś jeszcze sportowe ambicje po Atlancie? W zasadzie, to już nic w sporcie nie musiałeś.
PN: Pewnie, że miałem. Chciałem dalej walczyć i wygrywać. Kochałem judo, uwielbiałem rywalizacje. Nie byłem nasycony wygrywaniem, bo mnie kręcił każdy pojedynek. To była moja praca, ale i pasja, która nadawała sens mojemu życiu.

Wielu sportowców jednak po osiągnięciu sukcesu, kończy karierę i zajmuje się czym innym.
PN: Uważam, że jeśli sportowiec osiąga sukces i nagle odrywa się od swojej dyscypliny i robi zupełnie co innego, to tak naprawdę nigdy nie kochał tego, co robił. Miał do tego talent, wygrywał, ale nie było to jego pasją. Ja w dalszym ciągu przychodzę na trening, pokazuje młodym, co mają robić, sam czasami walczę. Kocham to. Kochałem to i dalej to kocham. Nie mógłbym w poniedziałek skończyć kariery, a od wtorku pracować w banku.

W sportach walki trzeba być wojownikiem? Takim łobuzem, który lubi bitkę?
PN: Może nie łobuzem, ale na pewno trzeba mieć smykałkę do walczenia. Możesz trenować, być silny fizycznie i psychicznie, ale jeśli nie masz serducha do walki i duszy wojownika, to ciężko Ci będzie coś osiągnąć. Ktoś to kiedyś wyliczył – ileś tam procent daje trening, ileś talent, ileś geny, a kilka procent, tych decydujących o tym, czy będziesz najlepszy, czy tylko dobry, to właśnie „to coś”. I to nie tylko w judo. Wszędzie tak jest.

Gdybyś teraz zaczynał swoją karierę, to uprawiałbyś judo?
PN: Tak, myślę, że tak. Jest MMA, w którym ja też później próbowałem swoich sił, ale to była troche inna historia. W pewnym momencie wiedziałem, że w judo mój czas dobiegł końca. Jako, że jestem wojownikiem, lubię walczyć, to szukałem alternatyw. Pojawiła się opcja zawalczenia w MMA, w Pride, więc po chwili zawahania propozycję przyjąłem. Nie będę ściemniał, że nie chodziło też o kasę – pewnie, że chodziło. Miałem rodzinę, chciałem zarobić. Kto nie chce zarobić? Chciałem jednak walczyć. Wszedłem do tego świata MMA i bardzo się w niego wkręciłem. Miałem wewnętrzną potrzebę, by dalej rywalizować, by dalej się bić.

Z czego wynika fakt, że wśród polskich zawodników, nie tylko w judo, ale chociażby w MMA masz tak wielki szacunek? Andrzej Gołota czy Darek Michalczewski, którzy w przeszłości również odnosili ogromne sukcesy są często kwestionowani przez młodych sportowców, jak choćby przez Artura Szpilkę. Gdzie nie pojawi się jednak Nastula, to wszyscy kłaniają mu się w pas.
PN: Na pewno wpływ na to mają moje sukcesy, które w przeszłości osiągałem. Ludzie wiedzą, że Nastula to ten, któremu udało się wygrać kilka pojedynków. Druga rzecz – ja zawsze do każdego przeciwnika podchodziłem z szacunkiem. Nie awanturowałem się, nie pyskowałem. Dżentelmeni potrafią sie zachować. Wiele osób to doceniało i również traktowało mnie bardzo dobrze.

Kto w najbliższej przyszłości ma szansę zdobyć medal na igrzyskach olimpijskich?
PN: Trudne pytanie. Od mojego medalu w Atlancie nikt z igrzysk z blachą nie wrócił i nie wiem czy ta niechlubna seria skończy się już za cztery lata. Będąc trochę bliżej w ostatnim czasie problemów w polskim judo i analizując pewne sprawy zauważam, że nie odrobiliśmy zadania domowego. Nie wychodzimy naprzeciw zmianom, które nieustannie są wprowadzane w światowym judo. Nie chce wymieniać indywidualnie, kto zawalił – nie w tym rzecz. Chcę jednak zwrócić uwagę na problem, który cyklicznie się powtarza. Zmieniają się przepisy, sposób punktacji. Ktoś powie – detale. Pełna zgoda, ale te detale w końcowym rozrachunku są niezwykle istotne. Gdybyśmy wnikliwiej przyjrzęli się sytuacji w kadrze podczas igrzysk w Rio i dopytali, czy zawodnicy dostali instrukcje ze związku o zmianach, to jestem pewien, że nikt nie miał o tym zielonego pojęcia. Z jednej strony sposób sędziowania walk jest zły. Z drugiej jednak zły jest dla wszystkich. Nie możemy tego zmienić, więc musimy się do tego dostosować. My natomiast stoimi w miejscu – nie idziemy z duchem czasu.

Nikt w związku nie chce wykorzystać wiedzy i doświadczenia Pawła Nastuli?
PN: Widocznie nie. Nie chodzi tylko o mnie. Jest wiele osób w Polsce, które mogłoby dzięki swojej wiedzy i doświadczeniu pomóc w wielu sprawach. Nikt tej pomocy jednak nie potrzebuje, więc jest jak jest. Czy prezesem jest ten, czy tamten Pan, to nie ma żadnego znaczenia. W sporcie na końcu wszystko weryfikuje wynik sportowy. Ten dla nas jest fatalny – nie zdobywamy medali. Spośród  siedmiu facetów, którzy kwalifikowali się na igrzyska, do Rio poleciał jeden. To jest dobre? Nikogo to nie boli? Wydaje mi się, że to nie jest normalna sytuacja.

KOMENTARZE