Anglia, Anglia, w końcu Anglia – chciałoby się rzec, gdyż dopiero po raz pierwszy w życiu udało się zawitać na Wyspy Brytyjskie w celu spędzenia kilku dni w dobrym towarzystwie, czyli kolegów z rodzinnego Grudziądza. A skoro Anglia, to… Premier League. Rozkładówka meczowa była zrobiona kilka minut po kupieniu biletów lotniczych. Padło na Crewe, czyli miasto, z którego blisko jest zarówno do Liverpoolu, jak i do Manchesteru.
Plan na pierwszy dzień był jasny – zwiedzić Anfield Road. Stadion Liverpoolu był modernizowany przez dłuższy czas, a powiększona została chociażby legendarna trybuna „The Kop”. Dziś, już po przeróbkach, na obiekt może wejść 56 tysięcy kibiców, a stadion jest… przepiękny. Spośród wszystkich dużych aren, na których byłem, takich, które mogą pomieścić więcej niż czterdzieści tysięcy ludzi, ten obiekt jest zdecydowanie najładniejszy. W pokonanym polu zostają między innymi Stadion Narodowy, Camp Nou czy rzymskie Olimpico. Wszystko, z zewnątrz, ale i od środka, jest czyste, schludne, wypieszczone i pachnące.
Jeżeli my, Polacy, szczycimy się gościnnością, to o Anglikach, tych mieszkających w Liverpoolu, można mówić tylko w takim samym tonie. Od momentu wejścia na stadion każdy czuje się bardzo komfortowo, bo wszystko jest wytłumaczone bardzo dokładnie, grzecznie, z uśmiechem na ustach. Pogoda za oknem kapryśna, non stop pada, a w obrębie Anfield każdy jest bardzo serdeczny i pomocny. Od pani sprzedającej bilety na stadion, po przewodników i ochroniarzy. To działa zdecydowanie na plus.
Stadion Liverpoolu od obiektu Evertonu dzieli… niespełna kilometr. Naturalną koleją rzeczy było dowiedzenie się, jak żyją ze sobą ludzie, którzy są po dwóch stronach barykady – tej czerwonej i tej niebieskiej. Nawet pani oprowadzająca nas po obiekcie, jedyną zgryzliwość wykazała, gdy… za szybą widoczne było Goodison Park. Poza tym – hollywodzki uśmiech. Każdy zakątek klubu został pokazany i omówiony. Grupa liczyla osiem osób i był to ostatni kurs po obiekcie w ciągu dnia, a warto dodać, że była to sobota. Nie miało to wpływu na zaangażowanie stewardów, za co należy się spory szacunek.
Potem poszliśmy spacerkiem pod Goodison Park, to było około godziny 13, czyli dwie przed meczem Evertonu z West Bromwich Albion. Byliśmy trochę za późno, żeby zobaczyć któregoś z piłkarzy, ale stanęliśmy przy parkingu dla zawodników i widzieliśmy, jakimi samochodami przyjechali na mecz. Jeżeli takimi furami jeżdżą piłkarze angielskiego średniaka, to aż trudno sobie wyobrazić wozy graczy United, City lub Chelsea
Klimat pod stadionem dwie godziny przed meczem? Biesiada. Muzyka, sporo ludzi jedzących tłuste i mokre od tłuszczu frytki, kiełbaska i piwo. Przedział wiekowy między sześć, a osiemdziesiąt sześć lat. Zablokowane ulice, ale… spokojnie. Widać, że co tydzień na stadion przychodzą ci sami ludzie, którzy dobrze się znają i fajnie czują się w swoim towarzystwie.
Potem pojechałem do Manchesteru pod stadion Etihad Stadium. Znowu – było pewnie z dwie godziny do meczu, a w wkoło było mnóstwo ludzi. Można było wejść w specjalną strefę, gdzie sprzedawano alkohol. Nie wiedzieć czemu, ale przypadkiem zaszedłem tam i skusiłem się na jedno piwo:)
PS. Legenda głosi, że koledze drugiemu od prawej kiedyś drgnęła powieka.
Podczas samego meczu Manchesteru City z Newcastle emocji było tyle, co podczas zbierania grzybów w połowie kwietnia – tam nie miało prawa się nic ciekawego wydarzyć. Gospodarze pewnie wygrali 3:1, choć pewnie mogli wygrać 5 albo 6 do 1 i nikt nie miałby prawa być zdziwiony. Zdziwiony za to byłem ja, gdyż na stadionie było… cicho. Gdyby zabrać kibiców gości, to całkiem możliwe, że na trybunach słychać byłoby burczenie w brzuchu Sergio Aguero. Nie tak sobie wyobrażałem mecz Premier League pod tym względem.
Co było ciekawe? Dużo było na meczu… kobiet i to takich w wieku 65-75 lat. Obok mnie siedziały dwie, które naprawdę dużo dały od siebie, by ich ulubieńcy wygrali. Do tego miałem wrażenie, że one naprawdę rozumiały, o co chodzi w piłce. Prawie jak polskie kobiety i temat spalonego – drogie panie, bez urazy!
Niedziela była dniem zwiedzania Old Trafford, czyli stadionu Manchesteru United. Cały czas śledziłem, co dzieje się z Alexisem Sanchezem, który w tym samym czasie zmierzał w kierunku obiektu Czerwonych Diabłów, by sfinalizować swój transfer. Pytałem ludzi pracujących w klubie, czy wiedzą coś więcej, coś od kulis – nic, cisza, nikt nie chciał powiedzieć. „Nie możemy o tym gadać” – usłyszałem kilkukrotnie.
Co spotkało nas podczas zwiedzania stadionu? Fotka z koszulką klubową, a potem… podpisanie kontaktu z Manchesterem United. 10 milionów funtów – nie ma tragedii:)
Co było najgorsze i najgłupsze w tej sytuacji – podobnych fotografii było zdecydowanie więcej, ale już z moim zdjęciem na tle stadionu w różnych konfiguracjach. Jedno takie zdjęcie kosztowało… 10 funtów, a cztery 20 funtów. Nikt przed nami i za nami nie wziął żadnej płatnej odbitki i zdecydował się tylko na darmowe zdjęcie. Niewykorzystane fotografie trafiły do kosza. Ekolodzy czytając to dostają gorączki.
Od przewodnika wycieczki dowiedziałem się, że usiadłem na miejscu… Jose Mourinho, a wcześniej Sir Alexa Fergusona na siedzeniach dla sztabu trenerskiego. Niby nic takiego, ale fajnie być w miejscu, które od pokoleń jest zarezerwowane dla najważniejszej osoby w klubie.
Nie mogło oczywiście zabraknąć fotki z przewodnikami po stadionie. Podobno w niedzielę oprowadzali 3940213. wycieczkę w swoim życiu.
Potem był sklep klubowy, a tam… wszystko. Zatrzymałem się przy tym. To jak, kto by się zdecydował ubrać swoją konsolę?
Z powodu brzydkiej pogody w Manchesterze poszliśmy do hotelu, którego właścicielem jest… Ryan Giggs. Tam mnóstwo telewizorów, piłkarskich pamiętek, obrazów, plakatów. Wszystko o tematyce piłkarskiej. Nawet… kawka.
Trzydniowy wyjazd do Anglii to jeden mecz Premier League, dwa zwiedzone stadiony i jeden obejrzany, ale tylko z zewnątrz. Do tego piwko, koledzy, wieczorna FIFA i niedobre, tłuste jedzenie w angielskich barach.
Wielką Brytanię da się lubić.