„Kilka godzin po tym słynnym meczu, w którym Lewy strzelił 5 bramek Wolfsburgowi poleciałem do Monachium. Nikomu się nie zapowiadałem. Po treningu podszedłem do Roberta i poprosiłem go o wywiad. Odmówił mi. Powiedział, że nie może, jest zajęty i nie da rady. Próbowałem go przekonać, powiedziałem, że przyjechałem specjalnie do niego i nie mogę wrócić bez materiału. Zdania jednak nie zmienił. Pojechałem do centrum miasta, zjadłem obiad i wyczekiwałem na wieczorny samolot. Gdy jechałem już pociągiem na lotnisko, zadzwonił Robert. Powiedział, że ma chwilę wolnego czasu i możemy pogadać. Szybko wysiadłem z pociągu, później Robert odwiózł mnie na lotnisko i wtedy pogadaliśmy. W samochodzie. Wróciłem dumny do Polski i umieściłem wywiad na stronie. Byłym jedynym dziennikarzem z Polski, który w tamtym czasie przeprowadził wywiad z Robertem Lewandowskim. Gdy byłem na meczu Legii kilka dni później,  Andrzej Janisz wyściskał mnie i powiedział, że przywróciłem mu wiarę w dziennikarstwo. Wszyscy jego, jako komentatora tamtego meczu, pytali o wrażenia, zastępował niedostępnego Lewandowskiego. Był już tym wyraźnie zmęczony. Dzięki temu wywiadowi po części ściągnąłem z niego ten ciężar.” Szczera rozmowa z szefem sportu w Wirtualnej Polsce – Michałem Kołodziejczykiem. 

 

Jesteś już którymś dziennikarzem, z którym rozmawiam i zawsze trochę inaczej podchodzę do tego typu spotkań. Wiem, że muszę dużo lepiej się przygotować.

Michał Kołodziejczyk: Przesadzasz. Inaczej się rozmawia z dziennikarzami – to fakt. Mamy inne spojrzenie na pewne sprawy, wiemy jak i co mówić, by dało się z tego zrobić materiał. Każdy z nas jednak potrafi wczuć się w swoją nową rolę i z pytającego stać się przepytywanym.

Niedawno minął rok, od kiedy zostałeś szefem sportu w Wirtualnej Polsce. To wystarczający okres czasu, by dokonać podsumowań?

MK: Na pewno nie. To dopiero początek mojego pobytu w Wirtualnej Polsce. Sporo udało się już zrobić, ale przed nami jeszcze długa droga. Na początku były wielkie plany, teraz jest czas ich realizacji. Zarządzanie tak wielkim działem, jakim jest sport w Wirtualnej Polsce wymaga zaangażowania wielu ludzi. Sporo już osiągnąłem, ale zdaje sobie sprawę z tego, że plan budowy projektu pod tytułem „Wirtualna Polska Michała Kołodziejczyka” jest dopiero w toku. Na tą chwilę jestem jednak bardzo zadowolony z tego miejsca, w którym jesteśmy razem z zespołem.

Co masz na myśli?

MK: Na pewno to, że zbudowałem zespół składający się z bardzo dobrych dziennikarzy. Nie dobrych, a bardzo dobrych. To warto podkreślić. Przyszli do nas Marek Wawrzynowski czy Mateusz Święcicki, ale kto w styczniu 2015 roku słyszał o Jacku Stańczyku? Pewnie nikt. Dziś może nie jest to jeszcze znana postać w polskim dziennikarstwie, ale na pewno zdolny i powszechnie szanowany reporter. Moim zdaniem jeden z lepszych w naszym kraju. Sport w Wirtualnej Polsce  liczy prawie 250 osób – to bardzo dużo. 40 osób siedzi w Warszawie, reszta jest rozrzucona po całej Polsce. Wielu zdolnych chłopaków zatrudniłem, wielu przekonałem do pozostania w redakcji. Z tego drugiego jestem szczególnie dumny. Niektórzy, jak Michał Oblizajek, odkryli w sobie inne talenty i odeszli od dziennikarstwa w stronę produkcji czy zarządzania treści wideo. Michał jest w tym genialny. Daleko zajdzie, ma łeb, jak sklep. Bez Rafała Susia, którego ściągnąłem z Przeglądu Sportowego bym sobie nie poradził, to taka cicha mysz, calm killer, który poukładał te wszystkie klocki w jakiś budynek i pozwolił mi się z nim bawić.

Wiele osób pewnie musiałeś również zwolnić.

MK: Dokładnie dwóch dziennikarzy. Nie lubię zwalniać ludzi, ale taką podjąłem decyzję. Rozstaliśmy się w zgodzie.

Przedstawiłeś w redakcji swoje podejście do dziennikarstwa?

MK: Oczywiście. Bardzo bym chciał, żeby redakcja miała taki charakter, jaki sobie wymarzyłem. Na pewno chcę, żeby portal miał swoją twarz. Żeby mój dziennikarz nie bał się napisać wyrazistego tekstu i miał odwagę się pod nim podpisać. Mam wrażenie, że wielu chłopaków bało się dziennikarstwa. Miało problem z wyrażeniem siebie. I już po tak krótkim czasie widzę, że to się zmieniło. Chłopcy zrozumieli pewne rzeczy i są po prostu lepszymi dziennikarzami. Ciągnę ich za sobą i próbuje stworzyć im komfort tego, że ich szef stoi za nimi murem. WP nie jest kojarzona wyłącznie z Michałem Kołodziejczykiem, ale z całą grupą dobrych i zdolnych dziennikarzy.

Wiele w mediach mówiło się nie tylko o tym, że przenosisz się do WP, ale również o tym jak planujesz zmienić portal. Sam głośno o tym mówiłeś. Na jakim jesteś etapie?

MK: A jak Ty to oceniasz?

Uważam, że dużo udało się już zmienić, ale wciąż sporo jeszcze brakuje. Nie ma komentarzy ekspertów, jak na stronie Polsatu Sport, czy cyklicznych felietonów autorskich, jak choćby na Weszło.

MK:  Bardzo mi zależy, żebyśmy wyrażali swoje opinie, dzielili się nimi z czytelnikami. Żeby nasz dziennikarz był dla niektórych osób punktem odniesienia, ekspertem. By mógł wyrażać siebie. Mnie też brakuje komentarzy, jest ich za mało dlatego mówiłem, że jest nad czym pracować.

Wcześniej przez 7 lat byłeś dziennikarzem Rzeczpospolitej. Potrzebowałeś zmiany otoczenia?

MK: Rzeczpospolita nauczyła mnie dziennikarstwa. Nauczyła mnie pisać, choć nigdy nie można powiedzieć, że ktoś dobrze pisze. Dziennikarz całe życie pracuje nad swoim warsztatem i nawet gdy ma 30 lat doświadczenia w branży to musi mieć pokorę i uważać na najdrobniejsze szczegóły. Jestem „Dzieckiem Rzepy” – to na pewno. Już po 7 dniach w redakcji wysłano mnie do, ruszyłem w świat i przez te siedem lat byłem na trzech kontynentach w kilkudziesięciu krajach. Spojrzałem na sport z trochę innej strony, nauczyłem się inaczej go opisywać. Więc na pytanie czy potrzebowałem zmiany otoczenia nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć. Rzeczpospolitej natomiast bardzo wiele zawdzięczam i przy każdej okazji będę to podkreślał. Rzeczpospolitej, to znaczy ludziom, których tam spotkałem, zwłaszcza Mirkowi Żukowskiemu i Stefanowi Szczepłkowi.

Przed WP pojawiła się jeszcze jedna konkretna oferta – ta z Przeglądu Sportowego. Dlaczego nie wyszło?

MK: Byłem zdecydowany, by pójść do Przeglądu Sportowego. Mam jednak rodzinę, kredyt i chciałem mieć jasną sytuację. Prosiłem Michała Pola, by dał mi umowę przedwstępną, dzięki której będę pewny zatrudnienia w Przeglądzie. Michał jest jednak dosyć chaotyczną osobą, która zapomina o wielu rzeczach. Zapomniał również o mnie, mimo że czekałem na odzew z jego strony. W tym samym czasie pojawiła się oferta od Beaty Mońki z Rzeczpospolitej, więc dłużej nie czekałem. Szefostwo było bardzo zdeterminowane, by mnie zatrzymać. Rok później pojawiła się oferta z WP. Ten dodatkowy rok w Rzepie był mi potrzebny, bo odpowiadałem za cały internet. Dzięki takim osobom, jak Joanna Guzik czy Magdalena Kowalczyk było łatwiej, uczyłem się także zarządzania ludźmi.

A jak wyglądają Twoje kontakty z Michałem Polem? Kiedyś powiedziałeś, że darzycie się sympatią. Na Twitterze widziałem wspólną fotkę z jesieni tego roku i podpis „#Łączynaspiłka”, który jest dosyć wymowny. Jak jest?

MK: Szanujemy się – to na pewno. Cenię warsztat dziennikarski Michała, on mój chyba też. Negatywny wpływ na nasze relacje miało publiczne wyśmiewanie się Michała na temat tego, że WP kopiuje newsy od Przeglądu. Było inaczej, ale nie ma co do tego wracać. Poza tym uważam, że takie rzeczy sprawy powinno się rozwiązywać trochę w cztery oczy. Michał mógł do mnie zadzwonić, powiedzieć co mu leży na sercu i nie byłoby problemu. Ja bym tak zrobił. Nie pałamy do siebie nienawiścią, normalnie się kontaktujemy. Michał już wie, że jak coś się dzieje, to z szacunku dla naszych relacji, nie ma co z tego robić show dla ludu.

Wracając do WP. Kiedyś powiedziałeś, że bardzo lubisz pisać o sporcie. Teraz, gdy jesteś sternikiem sportu w WP, tych zadań czysto redaktorskich masz znacznie mniej. Nie brakuje Ci tego?

MK: Brakuje i to bardzo. Pisania, wypowiadania się, własnych komentarzy. Zawsze odnajdywałem się na wielkich imprezach, byłem na trzech mundialach, igrzyskach olimpijskich. Czerpałem ogromną satysfakcję z tego, że mogłem porozmawiać ze znanymi ludźmi, poczuć atmosferę wielkiej sportowej imprezy. Dziś, mimo że moja praca wygląda zupełnie inaczej, to jestem bardzo blisko sportu. Piszę kilkanaście tekstów miesięcznie, prowadzę cotygodniowy program live. Codziennie czytam po 20 tekstów, kolejne 30 mnie potrafi mnie zaciekawić i również na nie zerknę, ale na bardzo wiele publikacji tak naprawdę nie mam wpływu. Kiedyś robiłem swoje materiały, budowałem nimi własny wizerunek i byłem za to odpowiedzialny. Teraz steruje całym sportem wielkiego portalu, więc na własne teksty mam jednak coraz mniej czasu.

Uważasz, że dobrze piszesz?

MK: Uważam, że potrafię pisać, ale gdy napiszę coś, co moim zdaniem jest dobre i na czym szczególnie mi zależy, to i tak rozmawiam o tym choćby z Mirkiem Żukowskim. Trzeba mieć pokorę.

Widzę, że dobrze czujesz się w WP, ale mimo wszystko zadam to pytanie. Wirtualna Polska to dla Ciebie tylko przystanek w drodze do jeszcze większego dziennikarstwa czy stacja docelowa?

MK: Ciężko jest się wypowiadać na ten temat komuś, kto ma dopiero 35 lat. Na pewno na tę chwilę WP jest najdynamiczniej rozwijającym się medium w Polsce i to żaden mezalians, bo ja też stawiam na swój rozwój. Przejęliśmy Sportowe Fakty, dostaliśmy koncesję telewizyjną i wciąż pracujemy nad tym, by portal się rozwijał. Chcemy być liderem na rynku, choć konkurencja jest olbrzymia. Nie przewiduję zmiany otoczenia, czuję zaufanie szefostwa, Darek Górzny na mnie postawił. Jacek Amsterdamski daje wiatr w żagle. Mam ich zawieść i uciec? Nigdy.

Lubisz występować w telewizji?

MK: Pewnie, że lubię. Kiedyś odebrałem telefon od kogoś z telewizji z propozycją, abym przyszedł do studio porozmawiać o sporcie. Miałem wtedy dyżur, więc odmówiłem. Stojący obok Stefan Szczepłek przejął słuchawkę i powiedział, że będę w studio o tej i o tej. Opierdzielił mnie mówiąc, że telewizji się nie odmawia. To ona cieszy się największym zainteresowaniem i występ w telewizji pomoże w budowaniu mojego wizerunku. Taka darmowa reklama. To dzięki opiniom, komentarzom czy spostrzeżeniom ludzie poznają Michała Kołodziejczyka. Żaden znakomity artykuł czy ciekawy wywiad nie przedstawi bliżej osoby dziennikarza, niż właśnie występ w telewizji. Magia ekranu. Od tamtego czasu rzadko kiedy odmawiam. A gdy już to robię, to zawsze mam ważny powód.

Nie tylko występujesz w telewizji jako prowadzący, ale i również jako ekspert. Dosyć niewdzięczna rola.

MK: Dlaczego?

Kiedyś przeczytałem, że ekspert to osoba, która w swojej wąskiej specjalizacji popełniła wszystkie możliwe błędy. Ty błędów nie popełniłeś, bo nie grałeś w piłkę.

MK: Nie uważam, że trzeba być znakomitym piłkarzem, by móc występować w roli eksperta. Dziennikarz, który przez wiele lat jest blisko futbolu, chodzi na treningi, jeździ na mecze, sam potrafi ocenić czy dany piłkarz zagrał dobrze, czy też źle.

Twoje wypowiedzi są jednak  zwykle dosyć kontrowersyjne. Gdy Michał Kołodziejczyk przychodzi do programu, to rzadko kiedy jest nudno.

MK: I bardzo się z tego cieszę. Ktoś miałby mi płacić za nudę? Ekspert powinien czasami zaryzykować  i postawić odważną tezą, wypowiedzieć kontrowersyjny komentarz. Tego potrzebują widzowie. Gdy ja włączam telewizor i słucham programu, w którym cztery osoby w każdej kwestii się zgadzają, to go po prostu wyłączam. To jest nudne. Mamy naprawdę bardzo wiele mądrych głów w naszym kraju, które swoje zdanie potrafią wyrazić tylko za pomocą Twittera. Dlaczego? Jesteś w studiu, to też powiedz co myślisz. Odbiorca na pewno to doceni.

Czasami jednak zdarzało Ci się przeholować.

MK: Mówisz o tym meczu Barcelony?

Chociażby.

MK: Na pewno był to najgorzej skomentowany przeze mnie mecz. Żałuję tego, że zrobił się z tego news „Pudelkowy”. Najczęściej interesuje mnie tylko zdanie tych osób, na których opinii najbardziej mi zależy, ale po tym spotkaniu spadła na mnie lawina krytyki. Biorę to na siebie, przyznaję się do błędu. Pracowaliśmy wtedy w bardzo trudnych warunkach. W dziupli nie było internetu, mieliśmy problemy z łącznością. W jednej sytuacji wypowiedziałem zdanie, że był ewidentny spalony, bo na 100% byłem pewien, że był. Później szedłem w zaparte, że sędzia popełnił błąd, a nie miałem racji. Brakowało kogoś w reżyserce, kto wyprowadzi mnie z błędu. Do tego zajmowałem się jakimiś głupimi plotkami, zamiast komentowaniem meczu. Stało się, jak się stało. Nikt mi nie zabierze jednak 14 meczów z półfinałem i spotkaniem o 3 miejsce na mundialu w RPA dla kilku milionów widzów TVP. Na 1 ligę też dwa lata pojeździłem. Poznałem Polskę od Świnoujścia po Nowy Sącz. Cenne doświadczenia. Teraz dziennikarz zaczyna swoją pracę od Camp Nou, w wieku 17 lat, mimo że nie wie, gdzie jest dworzec centralny w Warszawie.

Meczu Barcelony już pewnie nigdy nie skomentujesz.

MK: Oczywiście, że skomentuję.

Wciąż można posłuchać Twojego komentarza chociażby w programie 1 Polskiego Radia.

MK: Do wspólnego komentowania meczów reprezentacji w Polskim Radiu zaprosił mnie Andrzej Janisz. Moje radiowe guru. Podobno docenia moją wiedzę, sposób wypowiadania się, subiektywizm, dlatego właśnie mnie wybrał do komentowania meczów eliminacji Euro 2016. Po pierwszym meczu, przez wspólną znajomą z radia, zostałem poinformowany o tym, co do tej pory robiłem źle i żebym starał się to wyeliminować. Po kolejnym meczu zostałem pochwalony za to, że żadnego z wcześniej omawianych błędów nie popełniłem i to dobrze o mnie świadczy. Nie uważam siebie za świetnego komentatora, ale gdy ktoś Cię zaprasza do Polskiego Radia i proponuje relacjonowanie meczów, to coś tam musisz potrafić.

Nie obawiasz się, że redakcja sportowa w Wirtualnej Polsce przyjmie charakter Michała Kołodziejczyka?

MK: Co masz na myśli? Jaki charakter? 3 razy P? Praca, Pokora, Prawda? Jeżeli to ma być motto sportu w WP Sportowych Faktach to zaraz dłutem wyryję je tu na ścianie. Fajnie, że mówisz o moim charakterze, ale trzeba oddzielić dwie rzeczy. Krnąbrny i pewny siebie pewnie się urodziłem, ale co innego dziennikarstwo. Nie będę miał głosu Darka Szpakowskiego, wiedzy Mateusza Borka, pasji Andrzeja Janisza, umiejętności pisania o sporcie, jakby to było o konkursie Chopinowskim w stylu Stefana Szczepłka, nie będą mi styki w mózgu pstrykać na raz w tak wielu obszarach życia, kultury i sportu jak u Mirka Żukowskiego, nie będę umiał pisać jak mój król reportażu Wojtek Jagielski, nie będę znał 175 języków obcych i pisał takich analiz, jak Paweł Wilkowicz, nie będę umiał z tak chirurgiczną perfekcją, udając brak emocji, przeczytać newsa o Biesłanie, jak Anita Werner, nie będę tak bezczelny, jak Janusz Atlas, nie będę miał takiej wiedzy statystycznej, jak Andrzej Gowarzewski czy Roman Hurkowski, nie będę miał tak ciętej riposty, jak Darek Tuzimek, nie będę docierał do bebechów piłkarzy jak Łukasz Olkowicz, nie będę kobiecy w wywiadach, jak Ola Piskorska, albo Iza Koprowiak, nie będę organizatorem pracy takim, jak Rafał Suś. Ale z każdego z nich coś wezmę, będę sobą, jeśli taka mieszanka mi wyjdzie, to może być piorun. Może komuś trzepnie w głowę i pójdzie tą samą drogą.

Zaczniecie być postrzegani jako bardzo specjalistyczny portal, który często krytykuje.

MK: Bardzo bym chciał, żeby tak było. Mamy dziennikarzy, którzy są bardzo dobrzy w danych dyscyplinach. Artur Mazur to jeden z największych znawców polskiego MMA. Ma kontakty, doskonale zna branżę, więc dzień po KSW ściągnął nam do studio Mameda Khalidova. Prosto z Krakowa przyjechał tylko po to do Warszawy, by pogadać o gali. Dlaczego ktoś taki ma pisać o rzeczach oczywistych, o których można poczytać na każdym portalu? Chcemy wykorzystać potencjał dziennikarzy, których mamy w redakcji, dzięki czemu podwyższymy poziom działu sportowego. Święcicki w swoim artystycznym szale potrafi zrobić taki film, jak o Dybali, Wawrzynowski w swoim nieogarnięciu co poniedziałek wysyła działowi piłkarskiemu miliard tematów do wykorzystania, a wiedzę ogólną ma na poziomie uniwersyteckim. Jest wzorem. I wszyscy mają tu do siebie dystans.

Dalej trwa opozycja względem PZPN?

MK: Wyciszyłem się ostatnimi czasy. Męczyła mnie to kopanie się z koniem. Nigdy nie ukrywałem, że PZPN to nie moja bajka. Wszyscy wiedzą, że związek steruje polskimi mediami. Współpracuje z nimi, by ich wizerunek wyglądał tak czy inaczej. Ja mam na ich temat swoje zdanie, mimo że jestem w zdecydowanej mniejszości. Prezes Boniek mnie nie lubi, nazwał kiedyś nas raczkującą telewizją, więc chyba nie mamy o czym gadać. Najciekawsze jest to, że kiedy wojowałem na całego to miałem olbrzymie wsparcie z tylnego siedzenia – dzwonili koledzy dziennikarze i mówili, że super. Ale kiedy prosiłem, żeby także wyrazili swoje zdanie na Twitterze, rurka miękła.

Nie lubisz Bońka?

MK: Boniek to bardzo inteligentny, błyskotliwy człowiek. Był znakomitym piłkarzem, beznadziejnym trenerem, jest cwanym prezesem. Na Wigilię na pewno bym go nie zaprosił, ale szacunek mam. Choćby dla jego osiągnięć czy po prostu z racji różnicy wieku. Mama i Tata dobrze mnie wychowali.

Kiedyś Boniek powiedział w jednym z programów, że lubi czasami usiąść przed komputerem, nakręcić z 2, 3 znajomych i „wyprowadzić” kogoś na Twitterze. Sprowokować, zdenerwować, wyśmiać, wyłączyć komputer i pójść spać.

MK: Ja przestałem brać udział w tego typu pyskówkach, bo już miałem tego dość. Moi znajomi mówili, że gdy zaczynała się nasza konwersacja na Twitterze, to kupowali popcorn, gasili światła i bardzo dobrze się bawili. Mnie to już nie kręci. Bez Twittera w obecnych czasach ani rusz, ale mi służy od do czego innego.

Dopiero, gdy zacząłeś pracować w WP założyłeś konto na Twitterze.

MK: W WP podpisałem umowę, w której zobligowałem się do korzystania z mediów społecznościowych. Wcześniej nie czułem takiej potrzeby, by musieć je używać. Gdybym nie miał takiego zapisu w kontrakcie, wypisałbym się z interesu, założył konto jako „Zenek Nawalacz” i tylko obserwował stado pieniaczy.

Przez rok uzbierałeś ponad 12 tysięcy obserwujących i „zaćwierkałeś” prawie 5 tysięcy razy.

MK: Miałem z Bońkiem jedną konfrontację na Twitterze i od razu przybyło mi ze stu obserwujących(śmiech). Nie przywiązuję do tego aż tak wielkiej wagi. Mam Twittera, poświęcam mu może z godzinę dziennie. Nie uzależniłem się od niego, ale to jednak jest okno na świat dla dziennikarza.

Jednym z obserwujących jest sam prezes PZPN.

MK: No przecież wiem. Ale to nie jest jakieś wybitne grono, jeśli popatrzysz kogo innego Boniek także obserwuje.

Zbigniewa Bońka rozlicza się przez pryzmat kadry?

MK: Ciekawe jak postrzegany byłby Boniek, gdyby kadra nie odnosiła sukcesów. Póki co reprezentacja awansowała na Euro, Lewandowski jest jednym z najlepszych piłkarzy na świecie, więc nikt złego słowa na PZPN nie powie. Ja nie krytykuje ich za wszystko. Nie mam takiego celu, by na siłę szukać konfliktu i okazji do obsmarowania kogoś. Gdy ktoś napiszę na temat Zbigniewa Bońka jakąś głupotę, to będę pierwszym dziennikarzem, który na to zareaguję. Nie mam satysfakcji z tego, że moje poglądy są sprzeczne z poglądami innych dziennikarzy.

„Dobrze mi w masce wariata” – tak to kiedyś ująłeś.

MK: Bardzo dobrze. Jestem prawdziwy. Mówię jak jest i nie dementuję tego. Gdyby było inaczej sam gubiłbym się w zeznaniach. Jestem konsekwentny. Prawdziwy, szczery, ale przede wszystkim żyję w zgodzie z samym sobą.

Na pewno pomyliłeś się co do Nawałki. Tylko Boniek w niego wierzył.

MK: I chyba z 50 razy już oficjalnie przyznałem się do błędu. Nie wierzyłem w Nawałkę i dalej uważam, że popełnił wiele błędów. Osiągnął jednak cel i zrobił to w wielkim stylu. Zyskał szacunek piłkarzy. Gdy trzeba będzie przeprosić po raz któryś, to na pewno to zrobię. Wypiję piwo, które sam sobie naważyłem.

Masz satysfakcje z tego, że często masz racje? Że Twoje poglądy są kontrowersyjne, sprzeczne z głosem narodu, ale prawdziwe?

MK:  Naprawdę wolałbym się mylić, gdyby dzięki temu polscy sportowcy osiągali więcej sukcesów. Jeżeli powiem, że na przykład Polska przegra mecz z Niemcami, a my go wygramy, to ja jestem szczęśliwym człowiekiem. Jeśli ktoś zapyta czy Legia ma szansę z Barceloną odpowiem, że żadnych. A jeśli, by wygrała to znaczy, że jestem durniem? Naprawdę lepiej odpowiadać: „w sporcie wszystko jest możliwe?”, „dopóki piłka w grze?”, „Messi jest przecież takim samym człowiekiem, jak Łukasz Broź?”. Naprawdę tak byłoby lepiej? To wolę zostać durniem, kochanym durniem.

Dział sportu w Wirtualnej Polsce to nie tylko piłka nożna. W której dyscyplinie czujesz się jeszcze mocny?

MK: Kiedyś musiałem wybrać drugą dyscyplinę w Rzeczpospolitej, postawiłem na piłkę ręczną. Byłem na pięciu wielkich imprezach od chyba 2008 roku cyklicznie, więc zdążyłem się z chłopakami zaprzyjaźnić. Kiedy po raz pierwszy pojawiłem się na zgrupowaniu piłkarzy ręcznych i zobaczył mnie Bartek Jurecki i powiedział – Ty całe życie gadasz o tej piłce nożnej, kumasz w ogóle coś ze szczypiorniaka? Odpowiedziałem, że tak średnio, więc zaprosili mnie do siebie do hotelu, usiedliśmy przy stole i chłopcy zaczęli mi wszystko tłumaczyć, opowiadać. Z wielką sympatią, robiąc sobie ze mnie żarty, a ja potrafię śmiać się z siebie. Doskonale poznałem nie tylko ich, ale całe środowisko. Zrozumiałem pewne aspekty, zagrania. Zacząłem dyskutować o taktyce, schematach rozgrywania akcji. Ale początki były takie, że kiedy w Stavanger na pierwszym turnieju, jaki obsługiwałem o papierosa poprosił mnie jakiś lump i pogadałem z nim o życiu, a potem poprosił o drugiego i już dałem niechętnie, bo w Norwegii fajki są bardzo drogie, a kiedy ode mnie odszedł kończąc trzeciego, dobiegła do mnie grupa dziennikarzy piszących o ręcznej krzycząc – „Skąd ty k…. znasz Ivano Balicia”. Balić miał ze mnie dobry ubaw, ale przez kolejne lata zawsze witał się ze mną na misiaka.

Na tyle dużo znasz się na ręcznej, że przy stole mógłbyś się kłócić o swoje racje?

MK: Myślę, że tak.

Pisałeś też o innych dyscyplinach, nie tylko o futbolu i piłce ręcznej.

MK: W Londynie podczas igrzysk jechałem na zawody w podnoszeniu ciężarów. Nagle dostałem cynk, że Sylwia Bogacka zdobyła srebrny medal w strzelaniu z karabinka pneumatycznego. Wsiadłem w metro, pojechałem na strzelnicę i zrobiłem z nią wywiad. W metrze przeczytałem szybko kilka informacji na jej temat i poszedłem na żywioł. Nikt się tam nie spodziewał medalu, więc trzeba było szybko reagować. Sylwi podobało się to, że nie pytałem o pozycję x, z której strzela, tylko o to czy naprawdę potrafi z tatą złożyć malucha po tym, jak rozbierze go na części.

Pogadajmy trochę o futbolu. Jesteś fanem Roberta Lewandowskiego?

MK: Tak. Uważam, że to najlepszy polski piłkarz w historii. Drugi najlepszy Europejczyk. Zaraz po Cristiano Ronaldo.

Ostatnio kilku dziennikarzy z Polski pojechało do Monachium na spotkanie z Robertem Lewandowskim. Byłeś na konferencji prasowej Guardioli, zrobiłeś wywiad z Karlem-Heinzem Rummennige. To już można zapisać sobie w dziennikarskim CV.

MK: Szczerze? W ogóle mnie to nie interesuje. Byłem, porozmawiałem, zdałem relację. Nie podniecam się tym.

Za dużo już w życiu widziałeś?

MK: Nie o to chodzi. Kilka godzin po tym słynnym meczu, w którym Lewy strzelił 5 bramek Wolfsburgowi poleciałem do Monachium. Nikomu się nie zapowiadałem. Po treningu podszedłem do Roberta i poprosiłem go o wywiad. Odmówił mi. Powiedział, że nie może, jest zajęty i nie da rady. Próbowałem go przekonać, powiedziałem, że przyjechałem specjalnie do niego i nie mogę wrócić bez materiału. Zdania jednak nie zmienił. Pojechałem do centrum miasta, zjadłem obiad i wyczekiwałem na wieczorny samolot. Gdy jechałem już pociągiem na lotnisko, zadzwonił Robert. Powiedział, że ma chwilę wolnego czasu i możemy pogadać. Szybko wysiadłem z pociągu, później Robert odwiózł mnie na lotnisko i wtedy pogadaliśmy. W samochodzie. Wróciłem dumny do Polski i umieściłem wywiad na stronie. Byłym jedynym dziennikarzem z Polski, który w tamtym czasie przeprowadził wywiad z Robertem Lewandowskim. Gdy byłem na meczu Legii kilka dni później,  Andrzej Janisz wyściskał mnie i powiedział, że przywróciłem mu wiarę w dziennikarstwo. Wszyscy jego, jako komentatora tamtego meczu, pytali o wrażenia, zastępował niedostępnego Lewandowskiego. Był już tym wyraźnie zmęczony. Dzięki temu wywiadowi po części ściągnąłem z niego ten ciężar. 

Jakie masz przeczucia na Euro 2016?

MK: Wyjdziemy z grupy. Czy coś dalej? Wątpię.

Ale wyjdziemy z grupy, jako trzecia drużyna mam rozumieć? Taki piłkarski lucky-loser?

MK: Poza reprezentacją Niemiec reszta stawki jest bardzo wyrównana. Wygramy pierwszy mecz, przegramy z Niemcami i potem się zobaczy. Przy odrobinie szczęścia awansujemy z grupy nawet przy 3 zdobytych punktach. Nic wielkiego jednak nie przewiduje. Chciałbym się mylić.

Losowanie przyjąłeś z radością. Podobnie jak te w 2006, 2008 i 2012 roku.

MK: (śmiech) Kiedyś mieliśmy w grupie Ekwador i Kostarykę i nie udało nam się wyjść z grupy. Na pewno grupa wyrównana, nie najtrudniejsza, więc liczę, że tym razem uda nam się awansować.

W wielkich turniejach ogromne znaczenie mają zmiennicy. Joachim Loew ma na ławce Khedirę, Gundogana, Reusa czy Schurrle. U nas nie wygląda to najlepiej.

MK: Aż nie chcę myśleć co się stanie, gdy Robert Lewandowski dostanie kontuzji. Leżymy. Ale gdy wysypie się któryś z dwójki Krychowiak, Glik, to też nie mamy wartościowych zmienników. Pazdan? Dobry zawodnik, ale jako drugi obrońca, a nie ten który ma dyrygować obroną. Kamil sam powiedział, że w Turynie ukończył taktyczny uniwersytet, więc jest on w drużynie absolutnie kluczowym piłkarzem. Na skrzydłach też nie wygląda to różowo. Grosicki? Szybki i mało skuteczny. Peszko? Szybki, choć ostatnio nawet tego brakowało. Mam nadzieję, że zdrowie dopisze kadrowiczom i ci najlepsi będą w formie.

To będzie turniej Roberta Lewandowskiego?

MK: Mam taką nadzieję. Robert to absolutny top. Jeśli będzie miał z kim grać, to może być jednym z najlepszych zawodników tych mistrzostw. Do tego potrzeba jednak drużyny. Najlepszym zawodnikiem turnieju nie zostaje zawodnik, którego drużyna odpadła w ćwierćfinale lub nie wyszła z grupy.

Ile mamy szans na medal? Procentowo.

MK: Zero. Wyjście z grupy – ok, ale szans na medal nie mamy. Chciałbym nie mieć racji. W razie czego na pewno to odszczekam. Bądź tego pewny.

KOMENTARZE