Piotr Kania. Tancerz, malarz. Jak sam podkreślił – dorósł już do tego, by tytułować się w ten właśnie sposób. Niesamowity pasjonat, bardzo utytułowany artysta, który uwielbia marzyć. Prywatnie mój kumpel ze szkolnej ławki, którego spotkałem jednak po raz pierwszy od kilkunastu lat. Postanowiliśmy zrobić duży wywiad i zgodnie stwierdziliśmy, że wyszła z tego bardzo dobra lektura. Lektura obowiązkowa. Zapraszam!

Przyjeżdżasz do rodzinnego Grudziądza, spotykasz na imprezie kolegów. Jak się do Ciebie zwracają?
Piotr Kania: Ci, którzy mnie znają na ogół mówią do mnie Beeski lub po prostu Piotrek, a Ci, którzy kojarzą mnie tylko ze sztuki często rzucają hasłami – artysto, malarzu, tancerzu. Zależy kogo spotykam i jakiego rodzaju jest to znajomość. Przez to, że nie mieszkam już w Grudziądzu i coraz rzadziej się w nim udzielam, trochę mniej osób wie co u mnie słychać i jak rozwija się moja “kariera”. Gdy jednak spotykam chłopaków, z którymi za dzieciaka malowałem przystanki lub po prostu byli przy tym, jak zacząłem bawić się w breakdance, to najczęściej jestem nazywany Beeskim.

Artysta, tancerz, malarz. To nie trochę jak malarz-tynkarz-akrobata? Ludzie nie mają beki z Ciebie?
PK: Moim zdaniem to zależy tylko od tego, jak ja sobie to układam w głowie. Moje podejścia do tego ma tu kluczowe znaczenie. Przez te wszystkie lata swojej działalności dorosłem już do tego, by nazwać się malarzem lub artystą – to kwestia szacunku do samego siebie. Wcześniej miałem wrażenie, że osoby zwracając się do mnie „artysto” śmiały się z tego, że zamiast chodzić do pracy na 8 i wracać o 16 zajmowałem się innymi rzeczami. Z czasem zrozumiałem jednak, że nie każdy ma złe intencje, gdy zwraca się do mnie inaczej niż po imieniu. Trzeba do tego dorosnąć i przejść z tym do porządku dziennego – biorąc pełną odpowiedzialność za to kim jesteś i co reprezentujesz. Nie obrażać się, że skoro tańczę, to ktoś do mnie powie „tancerzu”. Lub gdy maluję, to ktoś wypali – „Cześć malarz, co u Ciebie?”

Wiesz, dzisiaj wygląda to tak, że idzie piłkarz z II ligi, to ludzie specjalnie do niego zwracają się „piłkarzyku” by mu dogryźć.
PK: Ludzie mają różne intencje, niektórzy mówią tak celowo, by Ci dowalić, inni absolutnie nie mają takiego zamiaru. Im ty jesteś bardziej wrażliwy na tym punkcie, tym ta frustracja będzie większa. Często bezpodstawnie.

Ale zdarzają się też tacy zawodnicy, którzy na takie zaczepki reagują w stylu – piłkarzem to jest Lewandowski, ja jedynie kopię piłkę.
PK: Uważasz, że to dobrze? Jeżeli młody zawodnik całe życie będzie nazywał się piłkarzykiem i nigdy nie dorośnie do momentu, gdy bez zbędnej pychy, ale z dumą będzie w stanie powiedzieć, że jest piłkarzem, to być może zajdzie tak daleko jak Robert. Gdy całe życie będzie się kajał i ważył słowa nie chcąc przypadkiem zostać źle odebranym przez swoich kibiców, to całe życie będzie kopał piłkę w II lidze i nigdy nie odniesie sukcesu. Jeżeli Ty jeździsz po Polsce, poznajesz ludzi, zamieszczasz mnóstwo zajebistych wywiadów, wkładasz w to dużo pracy, jesteś z każdym dniem coraz lepszy to miej odwagę, by nazwać siebie dziennikarzem. Nie mów, że próbujesz czasami coś napisać, ale w sumie, to rzadko Ci to wychodzi. Tak samo jest u mnie. Trenuję breaking od ponad 10 lat. Trzynaście lat żyję w tym środowisku! Jeżdżę po świecie, poznaję ludzi, mam kilka sukcesów na swoim koncie i “tysiące” występów za sobą. Tak, jestem tancerzem. Nie mówię od razu, że jestem mistrzem świata. Nic z tych rzeczy. Tańczę, więc jestem tancerzem.

gniewko-glogowski-12193703_1660997524158161_7698466062848604320_n

Ale taka skromność jest dobrze postrzegana. Ludzie lubią takich ludzi. Patrz Małysz.
PK: Bo dużo ludzi chce być postrzeganych, jako osoby skromne. Często są one fałszywie skromne. Chcą fajnie być odbierane przez swoich fanów, więc trochę na siłę kreują swoją skromność.

Nie wszyscy. Piłkarz strzeli dwie bramki w rundzie, a chodzi z głową w chmurach.
PK: (śmiech). Tak, ale to wyjątki. Ktoś dobrze kiedyś powiedział – skromność dobrze się klika. My chcemy takich ludzi oglądać i słuchać. Nie pyszałków, którzy mają samych siebie za mistrzów świata. Takich zwykłych ludzi, z którymi łatwo jest się zidentyfikować.

Kiedy Ty dorosłeś do tego, że „tancerz”, „artysta” i „malarz” zaczął Ci pasować? Że nie czułeś, aby ktoś Ci słodzi nad wyraz.
PK: 2016 to zdecydowanie rok, w którym moja świadomość zawędrowała dużo dalej. Nie mam już wyrzutów sumienia i biorę odpowiedzialność za to kim jestem. Gdy ktoś nieznajomy pyta mnie, czym się w życiu zajmuję, to mówię mu, że jestem tancerzem i malarzem.

A gdy spotykasz nowych ludzi, to jak się tytułujesz? Mistrz Polski, jeden z najlepszych tancerzy w Polsce czy artysta? Nie masz 10 minut czasu, by powiedzieć coś o sobie, tylko dwa, trzy zdania.
PK: Mówię, co robię – po prostu. Mówię, że tańczę i maluję.

W jakiej kolejności?
PK: Kurde, nie wiem. Dobre pytanie. W tańcu wyrażam siebie, pokazuje swoje prawdziwe oblicze oraz to, jak wygląda moje życie i pomysł na siebie samego. Reprezentuję jednak nie tylko siebie, ale i swoją ekipę, gdyż sam tego nie robię. Mamy paczkę przyjaciół, w której każdy z nas jest jej częścią. Integralnym elementem, który musi współpracować z całą resztą. Malując działam w pojedynkę. Jestem indywidualistą. Dobrze mi się pracuje samemu. Gdy jestem od początku do końca odpowiedzialny za swoją twórczość i moją pracę można zmierzyć, ocenić, poddać weryfikacji. Coraz bardziej idę w tę stronę i coraz lepiej się w tym odnajduję.

10872992_870354902985402_5629700903283008121_o

Często wchodzisz na Google i szukasz informacji o samym sobie?
PK: Nie, w ogóle.

A czy odwaliła Ci sodówa? Bo spotkałem się z taką opinią, że przez to iż jesteś rozpoznawalny i znany, to w niektórych zachowaniach widać, że zrobiłeś się zmanierowany.
PK: Sodówa na pewno nie odbiła. Z czasem jednak doszedłem do wniosku, że dla niektórych ludzi coś znaczę. Czułem ich wzrok na sobie i to, że kilka osób przygląda się moim poczynaniom, wiele z nich mi kibicuje. Gdy pojawiałem się gdzieś publicznie, to wiedziałem, że kilku ludzi czeka na show, które pokażemy lub po prostu chce się dobrze bawić w naszym towarzystwie. To różni się trochę od pracy normalnych ludzi. Nie pozycjonuje mnie to wyżej, bo każdy wybiera odpowiednią ścieżkę dla siebie, ale powoduje, że zaczynam być osobą publiczną. Czyli taką, która robi coś dla kogoś. Którą można obserwować, ocenić – mam tego świadomość i motywuje mnie to szczerze do robienia tego dalej.

Nie wywyższałeś się?
PK: Nie, zdecydowanie. Nie przeglądałem portali i nie szukałem wzmianek o sobie, nie czytałem na forum, w jaki sposób mój występ oceniła publiczność. Niektórzy tak mają. Lekko zaszumi im w głowie, a już chodzą myślami w chmurach i mają o sobie zdecydowanie większe wyobrażenie niż w rzeczywistości ma to miejsce. Takie zachowanie jednak nie pasuje do mnie, jako człowieka.

A kiedy poczułeś, że żyjesz trochę inaczej niż statystyczny Polak, że robisz trochę fajniejsze rzeczy niż Twój koledzy?
PK: Gdy moja mama mogła pochwalić się koleżankom, że jej syn wraz z ekipą jest w finale telewizyjnego programu, a ludzie gratulowali jej sukcesów najmłodszego syna. To mnie ucieszyło, bo mama nie była zbyt bardzo zafascynowana moją zajawką i często mi mówiła, żebym zaczął zajmować się innymi rzeczami, a nie cały swój wolny czas poświęcał tylko na taniec. Wtedy była dumna, a ja dzięki temu szczęśliwy.

Realizując siebie traciłeś kolegów? Bo treningi to wyrzeczenia, coraz mniej czasu.
PK: Na pewno tego czasu dla kolegów było coraz mniej. Dziś uważam, że to nie było dobre, bo bliscy mi ludzie nie obserwowali już kolejnych moich “sukcesów”, nie byli świadkami tego, czym się zajmuję. Gdy kierunkujesz się w którąś stronę, nie zważasz na tematy, które Cię otaczają dookoła, to z czasem wokół Ciebie nie ma tych ludzi, którzy jeszcze niedawno trzymali za Ciebie kciuki. Gdybym dziś miał stanąć 10 razy przed wyborem, czy iść na trening, czy z chłopakami wypić piwo pod blokiem, to raz znalazłbym chwilę, by zajęcia odpuścić lub inaczej je zgrać. Kiedyś natomiast liczył się tylko trening. Nic innego nie miało dla mnie znaczenia.

Trochę mnie dziwisz. Zwykle sportowcy, Ci najlepsi, mówią, że po 10 treningach zastanawiają się, czy dadzą radę zrobić jeszcze 11-sty.
PK: Uważasz, że odpuszczając jeden trening byłbym gorszym zawodnikiem? Gorszym tancerzem? Ja myślę, że nie. Nie straciłbym umiejętności, które mam.

Ale na mistrzowskim poziomie ten jeden trening to właśnie są te detale, które decydują o sukcesie.
PK: Możliwe, że masz rację, ale rodzina, znajomi też są bardzo ważni. To dla nich żyjesz, to z nimi cieszysz się każdą chwilą. Gdy ich nie masz, to osiągasz sukces i sam sobie bijesz brawo, bo wokół Ciebie nie ma osób, które Twoje zwycięstwo interesuje.

Ale mistrzostwo rodzi się w bólu.
PK: Wiem. Było dużo wyrzeczeń z mojej strony i ludzie dziwili się, czemu ja nie piję alkoholu. W ogóle, nic. Nawet piwka. Rzadko wychodziłem na imprezy, a gdy już spotkałem się ze znajomymi, to każdy zastanawiał się, czemu nie chcę wznieść choćby toastu. No i faktycznie na początku kilku moich kolegów patrzyło na mnie przez to nieco dziwnie, ale potem każdy zrozumiał, że mam swoje postanowienia i muszę się ich trzymać.

Pamiętasz swoje początki w breakdance?
PK: Tak, oczywiście. To był 2003 rok. Minęło już od tamtego czasu 13 lat.

Teraz uważasz, że miałeś do tego predyspozycje? Miałeś talent?
PK: Moim zdaniem nie miałem, naprawdę. Doszedłem do wszystkiego dzięki uporowi i zaciętości. W końcu pojawiło się coś w czym mógłbym wyrazić siebie – nabrać istotnego poczucia wartości.

No widzisz, bo ja przygotowując się do tego wywiadu ani razu nie przeczytałem, że Ty zaczynając tańczyć nie mogłeś ćwiczyć na wuefie, miałeś problem z kolanami.
PK: Kurde, Ty to pamiętasz?! Faktycznie tak było, kompletnie o tym zapomniałem.

No właśnie i z jednej strony miałeś zajawkę i bardzo tego chciałeś, a z drugiej nie mogłeś biegać na wuefie i robić przysiadów. Predyspozycji zatem nie miałeś do tego, nie wyróżniałeś się. Nie byłeś sportowo wyjątkowo uzdolniony.
PK: Nie miałem i dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, z jakiego pułapu startowałem. Nie jako najlepszy gimnastyk w szkole, który uczy kolegów robić salto, tylko jako “inwalida”, który na wuefie podawał piłkę chłopakom i liczył plastrony. Od razu breakdance mi się spodobał i naprawdę chciałem to robić. Wszystkie przeciwności losu nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Gdy zaczynałem, to wstydziłem się tego. Serio, miałem problem z zaakceptowaniem samego siebie. Wiedząc jednak, że nie jestem żadnym asem i w klasie jest sześciu kumpli, którzy są lepsi ode mnie w staniu na rękach i ośmiu lepiej robi ode mnie salto, chciałem tańczyć. Najpierw w pokoju słuchając rapu, potem w szkole na przerwie, a następnie braliśmy gumolit z piwnicy mojego przyjaciela i radio, rozstawialiśmy się na korcie i robiliśmy to na podwórku.

U Ciebie w domu nikt nie był artystą, nikt nie tańczył. W jaki sposób, jako młody chłopak, łączyłeś obowiązki rodzinne z treningami? Wiesz, jest sobota, godzina 18, przyjeżdża rodzina na imieniny Twojej mamy, a Ty masz trening i Ciebie nie będzie w domu. Trochę to śmieszne, ale tak to wygląda w wielu domach.
PK: Wiesz, to nie było łatwe, bo byłem młodym chłopakiem, a mieszkałem jeszcze w domu i niejako podlegałem pod rodziców. Rodzice zrozumieli po czasie, że wszystko kręci się wokół breakingu i jestem ściśle ukierunkowany tylko w tę stronę. Gdy brakowało mi treningów, to nie chodziłem do szkoły. Wagarowałem i zamiast na historii siedziałem z chłopakami i ćwiczyliśmy nowe ruchy. Przygotowywaliśmy się do pokazów, zawodów i aktywnie spędzaliśmy czas.

gniewko-glogowski-13312608_1735205776737335_3199457176458630290_n

Mama z czasem musiała dać za wygraną i zaakceptować breaking.
PK: Wiedziała, że to, czym się zajmuję, to nie tylko hip-hop i kilka wulgarnych zwrotek, a konkretne wartości, które za tym idą, styl życia oraz ludzie, którzy mają poukładane w głowach. Miałem starszych kolegów, moi rodzice ich poznali i bardzo pozytywnie zostali oni odebrani u mnie w domu. Nie było tak, że ja ubierałem się w szerokie spodnie i czapkę z daszkiem, a moja mama bała się, że my zaraz zdemolujemy przystanek lub komuś wybijemy szybę w samochodzie. Zobaczyła, że środowisko, w którym się obracam ma swój styl, ale poza pasją w gruncie rzeczy każdy z nas jest normalnym kolesiem. Zobaczyła, że nie zmierzam w złą stronę. Mam cel, któremu bezgranicznie się oddaję.

2003 rok to była prehistoria jeśli chodzi o breakdance?
PK: I to jaka! Teraz najlepsi tancerze na świecie mogą za jedne zawody zarobić po kilkanaście tysięcy dolarów. Wiodą dobre życie i naprawdę mogą skupić się tylko na tym. Kiedyś o takich perspektywach można było tylko pomarzyć. Mało kto uprawiał breaking poważnie, taniec nie był tak prestiżowy i nie gwarantował takich wygranych.

Jak daleko byliście od tych najlepszych? Ile brakowało wam do tych, którzy wygrywali po te kilkanaście tysięcy dolarów?
PK: Niedaleko, naprawdę. W 2013 roku w Tajwanie zagraliśmy drugie miejsce podczas mistrzostw świata. Nie udało się wygrać, choć byliśmy bardzo blisko.

No dobra, ile z tego było siana?
PK: Nic! Dostaliśmy czapkę i koszulkę pamiątkową. To właśnie było dziwne, że z jednej strony byliśmy bardzo blisko zwycięstwa, z drugiej jednak nie wspierano osób, które są już na bardzo wysokim poziomie, choć nie są najlepsze.

Gdyby dali wam chociaż dychę, to inaczej by to wyglądało.
PK: Wiesz, my cały czas inwestowaliśmy w siebie. Chodziliśmy po firmach i szukaliśmy zajawkowiczów, którzy zechcą pomóc grupie pasjonatów zaistnieć. To nie jest takie proste przedsięwzięcie, by zorganizować kilkadziesiąt tysięcy złotych na jedną wyprawę. Zwłaszcza, że wyjazdy były bardzo często i to nie na dwa czy trzy dni, a zdecydowanie dłużej. Mama z tatą nie mogli mi pożyczyć, bo nie mieli, w banku nikt nie chciał z nami rozmawiać, więc poza tańczeniem mieliśmy jeszcze wiele innych tematów, w których rozwiązaniu nikt nie mógł nam pomóc.

Tak zwane dorosłe życie.
PK: Dokładnie. Gdy każdy z nas wkroczył w dorosłe życie i pojawiły się codzienne sprawy, problemy, zmartwienia czy decyzje, to trzeba było zacząć myśleć o sobie i swojej przyszłości. Breaking to pasja i coś najlepszego, co mnie w życiu spotkało. Pasją jednak człowiek się nie naje i trzeba kombinować tak, by móc opłacić rachunki, aby lodówka nie była pusta i wyjść z dziewczyną na kawę czy kolacje. Każdy wiedział, że okres, w którym byliśmy nastolatkami w końcu dobiegł końca i rozsądnie trzeba ważyć kolejne kroki.

Bardzo często ludzie postrzegają sukces, który osiągniesz na podstawie liczby zer, którą masz na koncie.
PK: Tak jednak nie jest. Przynajmniej nie zawsze. Kiedyś mając 1000 złotych na koncie mogłem wszystko ulokować w kolejny event lub bilety lotnicze. Teraz najprawdopodobniej zapłacę z tego za prąd, czynsz i podstawowe rachunki, a następnie będę myślał o wyjeździe – spokojnie jestem kreatywną osobą i to tylko przejściowy okres, który daje mi więcej dobrego niż złego – ograniczenia zawsze stwarzają rozwiązania. Zmieniają się priorytety, choć nikt z nas nie chce rezygnować z tańczenia. Trochę proporcję się jednak zmieniają i stosunek, w jaki my do tego podchodzimy.

Zacząłeś zajmować się malowaniem, a ja znowu postawię tezę, że nie miałeś do tego talentu. Byli zdolniejsi, a mimo wszystko to Ty robisz to zawodowo. Nie wiem czy się z tym zgodzisz.
PK: Pewnie, że się z tym zgadzam. Tak naprawdę uważam, że nie mam do niczego talentu. Wszystko osiągnąłem ciężką i mozolną pracą.

Miało być bez fałszywej skromności.
PK: Wiem, ale ja naprawdę tak uważam. Ludzie dzielą się na tych, którzy mają talent i tych, którzy do wszystkiego muszą dojść ciężką pracą, a z czasem talent ujawi się sam. Ja mozolnym treningiem, skrupulatnym rysowaniem i poprawianiem każdej kreski, każdego konturu doszedłem do miejsca, w którym teraz jestem. Gdyby ktoś dał mi w gimnazjum kredki i kazał namalować psa, to pewnie nie wiedziałbym jak się do tego zabrać. Zaczęło się od liter, podglądałem chłopaków, którzy malowali graffiti na blokach i tak metodą prób i błędów doszedłem do poziomu, na którym teraz jestem. Niektórzy spojrzą na obrazek i potrafią go z pamięci przerysować. Wyjdzie im identyczna wersja, jak przez kalkę. Ja im zazdroszczę, bo oni mają talent. Przychodzi im to łatwiej, sprawniej. Tacy ludzie mniej czasu tracą na pracę nad sobą – czy to dobre? Nie wiem – wiem jednak, że moja droga jest najlepszą, jaką mogłem w życiu obrać.

Czyli jesteś typem solidnego rzemieślnika.
PK: Tak, to dobre określenie. Zawsze wychodziłem z założenia, że talent jest weryfikowany przez wyzwania. Jeśli je masz, ambicja każe Ci się rozwijać i możesz poczynić progres. Jeśli nie będziesz miał wyzwań, poprzestaniesz na tym co masz, to nigdy nie będziesz dobry w tym co robisz. Bez znaczenia, czy jest to malowanie, dziennikarstwo czy kopanie piłki. Cel uświęca środki. Gdy stawiasz przed sobą kolejne kroki, coraz wyżej patrzysz przed siebie, to jesteś w stanie wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności. Jeśli interesują Cię półśrodki, to zatrzymasz się w pewnym momencie. Od Ciebie zależy, jaki to jest pułap.

Później zaczałeś malować po przystankach.
PK: Nigdy nie pomyślałbym, że będę w stanie pomalować przystanek i ludziom będzie się to podobało. „Dziś” je odnawiałem, a jeszcze nie tak dawno niszczyłem, hehe. Gdy po raz pierwszy narysowałem coś na odzieży, to stwierdziłem, że to jest to, co chcę w życiu robić, bo całkiem przyzwoicie mi to wychodziło. Z czasem jednak zacząłem otwierać się na nowe rozwiązania i realizować się na innych płaszczyznach.

slawek-krajewski-11402632_958524367501788_4774647605915085920_o

I w ten sposób zostałeś wandalem, którego 60-letni Mirek wyzywał wracając w niedzielę z kościoła.
PK: Bez przesady. Choć muszę przyznać, że ścigano mnie kilka razy, zwiewałem. Pewnego razu tata musiał mnie odebrać z komendy, bo zawinęła mnie policja. Jarałem się hip-hopem, chodziłem z markerami i sprayami, tagowałem na blokach i zostawiałem swoją ksywkę na przystankach, by zaznaczyć swoją obecność. Nie chodziło mi o szacunek przeciętnego mieszkańca Grudziądza, tylko respekt wśród ludzi, którzy siedzą w branży. Którzy kumają temat i wiedzą, że ten napis oznacza, że na rejonie takim i takim był ten i ten koleś. Zaznaczałem swoją obecność, jarało mnie to.

Potem było malowanie na czapkach, katanach.
PK: Dokładnie. Koledzy zapraszali mnie i mojego przyjaciela do siebie do domu, żebyśmy namalowali im coś na ścianie w pokoju. Kiedyś, gdy rodzice zabronili mi iść na 18-stkę do kumpeli zacząłem malować po czapce. Użyłem do tego 20 różnych farb, bazgrałem po niej i – ku mojemu zdziwieniu – efekt był imponujący. Zacząłem mieć patent na kreślenie kolejnych wzorów, napisów i obrazków i dziś dzięki poczcie pantoflowej ktoś może u mnie zamówić swoją własną czapkę czy kurtkę, którą ja dla niego zrobię. Mega mnie to kręci, bo przykładam się do tego i myślę, że całkiem nieźle to wychodzi.

Ty w Grudziądzu jesteś celebrytą, nie ?
PK: A kim jest celebryta Twoim zdaniem?

Osoba, która często pokazuje się publicznie, wzbudzająca sobą zainteresowanie.
PK: Mi celebryta kojarzy się z kimś, kto kiedyś czymś się zajmował, coś robił, a dziś tylko pokazuje się publicznie i w sumie to na tym polega jego życie. Ja stawiam sobie ciągłe cele – pracuję bez przerwy nad rozwojem. Czuję się rozpoznawalny – nie będę próbował Ci wmówić, że jest inaczej. Przez to, że pokolenie się zmienia i ludzie, z którymi ja się wychowywałem nie mieszkają już bardzo często w Grudziądzu, a do klubów, restauracji czy w inne miejsca publiczne chodzą ludzie młodzi, to coraz mniej osób wie kim jestem i czym się zajmuję. Moja ekipa zaczęła działać kilka lat temu i ludzie, którzy byli wtedy wokół nas kumali naszą zajawkę. Wiedzieli dużo o nas, bo byli naszymi kumplami – rówieśnikami. Teraz to się zmienia, bo dla 18-letniego chłopaka nie jestem Piotrkiem, tylko obcym chłopakiem, który tańczy i maluje.

Powiedz mi, czy Sztewite Gang nie jest zbyt grzeczne, zbyt cukierkowe? Co wywiad to pełna kurtuazja, kultura. To się dobrze odbiera, ale pytanie, czy o to chodzi. Czy wam się to opłaca.
PK: Nie rozumiem.

Chodzi o to, czy u was nie ma trochę zbyt dużo pokory i dobrego serca. Jak z tym piłkarzem i piłkarzykiem. Dobra, powiem wprost – czy nie brakuje wam trochę skurwysyństwa i chamstwa? Tacy ludzie niestety często do czegoś dochodzą.
PK: Wiem o czym mówisz. Może masz rację. Czy cukierkowi? Myślę, że nie, ale gdybyśmy byli bardziej wyrachowani, to może dziś miałbym z tego wszystkiego dużo więcej siana niż obecnie mam. Często nie umieliśmy ludziom odmawiać i robiliśmy rzeczy, które najzwyczajniej w świecie nie były nam po drodze. Głupio nam było powiedzieć „nie” i z uśmiechem na ustach przyjmowaliśmy zlecenie, mimo że wymagało to zmiany wszystkich naszych planów.

Czyli jechaliście do Opola na koncert charytatywny, mieliście po dwie stówy, z czego wszystko wydaliście na paliwo i obiad w restauracji.
PK: Coś takiego. Wielokrotnie dokładaliśmy do interesu, ale nikogo nie udawaliśmy. Nasze decyzje były podejmowane zgodnie z tym, jakimi wartościami się kierowaliśmy. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której dzwonisz do mnie i chcesz się umówić na wywiad, a ja Ci odmawiam, bo nie chce mi się gadać, gdyż jestem aż Panem Tancerzem, a Ty tylko dziennikarzem. Dzwonisz, chcesz się spotkać, pogadać, dogrywamy termin i nie ma problemu. To wynika z tego, jacy jesteśmy. Jeśli będziesz próbował udawać kogoś, kim nie jesteś, to szybko zostaniesz zweryfikowany. Wyjdzie Twoja sztuczność.

Piłkarze w marcu noszą piłki starszym kolegom na treningach, a w październiku mają w dupie dziennikarzy, bo strzelili już trzy bramki.
PK: No widzisz, a ja tak nie mam. My tak nie mieliśmy. Asertywność to jest dobra i bardzo przydatna cecha. Trzeba umieć odmawiać, ale nie robić tego po chamsku, tylko grzecznie i z kulturą. Jeśli odmówisz komuś i powiesz, że nie możesz pojawić się na festynie na drugim końcu Polski, bo masz wyjazd lub inne obowiązki, to ktoś, kto jest mądry powinien to zrozumieć.

A ludzie dobre serce potrafią wykorzystać. Widzą, że ktoś się stara, to wyduszą z niego wszystko.
PK: Dokładnie. Nie można czasami dać niektórym ludziom satysfakcji, że wszystko łatwo przychodzi. Nie można przyzwyczaić do tego, że zadzwonią do Piotra Kanii o 5 nad ranem i zaproszą go na festyn dla dzieciaków w Gorzowie Wielkopolskim, a on za dwie godziny wsiądzie w samochód i za pięć godzin będzie tańczył. To nie jest oznaka gwiazdorstwa. Ludzie lubią gadać, że ten jest gwiazdą, bo nie było go na wszystkich czternastu koncertach, a tylko na dwunastu. „Poprzewracało mu się w głowie”. Nie! Nic z tych rzeczy. Tylko skoro ja szanuję kogoś, jego pracę, pasję i inicjatywę, za którą stoi, więc o to samo proszę w drugą stronę. Gdy zadzwonisz do mnie za trzy miesiące i będziesz chciał zrobić wywiad, a ja będę akurat w Japonii, to Ci odmówię. Ale gdy wrócę do Polski to oddzwonię i ustalimy wspólny termin. To chyba dobry układ, nie? Choć wiem, że wiele osób nie podchodzi do tego w ten sam sposób, co ja. Ja jednak inaczej nie umiem. To wbrew moim zasadom.

lukasz-paczkowski-zulu-kuki-n14666052_1802207753370470_8637677517967228926_n

 

 

Zdjęcia:

Sławomir Krajewski

Gniewko Głogowski

Łukasz Pączkowski

Powiązane strony i twórczość artystyczna Piotra Kanii:

https://www.facebook.com/BeeskiArt

https://www.facebook.com/bboybeeski

https://www.facebook.com/bboybeeski

KOMENTARZE