O początkach koszykarskiej kariery, reprezentacji Polski i pobycie we Francji. O zaręczynach na wieży Eiffla, baletach po wygranych spotkaniach oraz blond włosach, które okazały się być rude. O kąpaniu w morzu razem z kibicami Trefla i transferze-widmo, do którego w ogóle nie doszło. Rozmowa z Marcinem Stefańskim – kapitanem Trefla Sopot, byłym reprezentantem kraju.
Wielu sportowców już od najmłodszych lat interesowało się sportem. U Pana zaczęło się od piłki nożnej, czyli tak jak u większości młodych chłopaków.
Marcin Stefański: Moim pierwszym klubem piłkarskim był Piast Gliwice. Wcześniej jak wszyscy grałem na podwórku z kolegami w piłkę. Najczęściej grywałem jako środkowy obrońca ze względu na dobre warunki fizyczne. Przygoda z piłką nie trwała jednak zbyt długo.
To prawda, że potem pojawił się pomysł, aby zająć się szermierką?
MS: Tak, to prawda. Sportem, który miałem uprawiać kończąc swoją krótką przygodę z piłką nożną była szermierka. W szkole, do której chodziłem, utworzyli szkołę sportową i o mały włos do niej nie trafiłem. Byłem bardzo zdeterminowany, by zająć się szermierką, ale we właściwym momencie pojawił się w moim życiu trener Roman Kraczla.
Zamiast Piasta, wybrał Pan Carbo Gliwice, czyli drużynę koszykarską. Czemu akurat koszykówka?
MS: Pod koniec trzeciej klasy podstawówki do mojej szkoły przyszedł Roman Kraczla, którzy stworzył sekcję młodzików dla mojego rocznika. Poszedłem na pierwszy trening i bardzo mi się spodobało. Niewiele brakowało, a trenowałbym szermierkę. Nie żałuje, że dokonałem właśnie takiego wyboru.
Potem była szkoła Mistrzostwa Sportowego, czyli SMS Warka. Już wtedy się Pan wyróżniał?
MS: Wyróżniałem się szybciej, bo zanim trafiłem do Warki byłem już powoływany do reprezentacji Polski kadetów. Ponadto wcześniej na mistrzostwach Polski zdobyliśmy złoty medal, a ja byłem zawodnikiem, który zdobył najwięcej punktów.
Skąd pomysł na wyjazd do Francji? Patrzył Pan na to z perspektywy zarobienia większych pieniędzy czy poznania mocniejszej ligi? Interesował się wtedy Panem przecież Anwil Włocławek…
MS: W tak młodym wieku chłopak nie myśli o pieniądzach. Stara się wybrać najlepszą drogę, która pomoże mu w rozwoju. Problemem polskiej koszykówki w tamtych czasach było to, że kluby oferowały kontrakty na 5-6 lat, a ja nie chciałem wiązać się z nikim tak długą umową. Pojawiły się oferty z Włoch i Francji, więc zdecydowałem się na Dijon. Grał tam już wtedy Radosław Hyży, więc szlaki miałem niejako przetarte.
Polski związek koszykówki długo spierał się o kwotę odstępnego z SMS – em Warką. Jak Pan to wspomina? O jakich pieniądzach wtedy mówiono?
MS: Problem polegał na tym, że włodarze Dijon nie wiedzieli, że muszą za mnie cokolwiek zapłacić. Suma nie była wielka, bo pamiętam, że chodziło wtedy o jakieś 25 tysięcy euro, czyli około 100 tysięcy polskich złotych.
W wieku 18 lat debiutował Pan w kadrze Polski. Jakie to uczucie?
MS: Byłem bardzo szczęśliwy, bo gra w reprezentacji Polski to coś, o czym marzy każdy młody chłopak. Ja miałem wtedy 18 lat, więc było to dla mnie ogromne przeżycie. Szczególnie dumny byłem z tego, że w kadrze byli wtedy zawodnicy, których ja podziwiałem: Andrzej Pluta, Dominik Tomczyk, Maciek Zieliński czy Joe McNaull. Samo przebywanie w tak doborowym towarzystwie było czymś wyjątkowym.
W JDA Dijon zbierał Pan całkiem dobre recenzję. Średnio 7 punktów na mecz i 5 zbiórek. Nie grał Pan wszystkich meczów w pełnym wymiarze, więc tragedii nie było…
MS: Na pewno nie było tragedii. Byłem z siebie zadowolony i całkiem dobrze mi szło. Dopiero wchodziłem do poważnej koszykówki, byłem młody, a już całkiem przyzwoicie radziłem sobie w lidze, która prezentowała bardzo wysoki poziom.
Potem była druga liga we Francji. A więc JSF Nanterne. Paryż to piękne miasto. Dużo gości przyjeżdżało w odwiedziny, prawda?
MS: To prawda. Zostałem wypożyczony na rok do paryskiej drużyny. Paryż to piękne miasto, ale na kilka dni. Dla mnie jest po prostu za duże i nie mogłem się tam czuć swobodnie. Przyjeżdżało wielu znajomych w odwiedziny. Jedna para się nawet zaręczyła na wieży Eiffla. Niestety nie zobaczyłem tego na żywo, bo nie miałem ochoty by po raz któryś wjeżdżać na górę (śmiech).
Potem był powrót do Polski i kontrakt ze Śląskiem, który kilka lat temu odnosił wielkie sukcesy na arenie międzynarodowej.
MS: Przez cały okres spędzony we Francji tęskniłem za Polską. Chciałem wrócić do kraju i mogłem wybrać klub, bo pojawiło się kilka ofert. Padło na Śląsk i z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że dobrze się stało.
Cień na pańskiej karierze kładzie ta głośna sprawa z niedozwolonymi środkami, które znaleziono w pańskim organizmie. Pan deklarował, że nic o tym nie wiedział, jednak trzeba było rok odpocząć od koszykówki.
MS: Bardzo kiepska sprawa, bo przez to nie pojechałem na mistrzostwa Europy do Hiszpanii w 2007 roku. Co ja mogę teraz na to powiedzieć? Nikogo nie interesuje czy świadomie czy nieświadomie brałem niedozwolone środki. U mnie je znaleziono i niestety musiałem odpocząć od koszykówki, choć to było dla mnie bardzo trudne. Czasu jednak nie cofnę i trzeba było przeżyć ten ciężki okres.
A co wtedy czuje sportowiec?
MS: To zależy od tego czy zawodnik rzeczywiście brał niedozwolone środki czy nie. U mnie była rozpacz, bo byłem niewinny. W tamtym czasie wiele osób wyciągnęło do mnie pomocną dłoń. Pomógł mi mój agent Krzysztof Skiba oraz przyjaciel Ryszard Bartoszewicz, który namówił mnie, żebym poszedł na studia. Właśnie dzięki niemu mogę się pochwalić tytułem magistra.
Śląsk Wrocław rozwiązano i poszedł Pan do Górnika Wałbrzych. Jak Pan wspomina ten epizod?
MS: Niestety rozwiązano Śląsk, a to przecież klub o bardzo bogatej historii z wieloma sukcesami na koncie. W Górniku jednak regularnie grałem i to było dla mnie najważniejsze. Mogłem podtrzymywać swoją wysoką formę, a powtarzalność jest czymś ważnym dla każdego sportowca. Tylko dzięki regularnym występom ma szansę się rozwijać. Górnik mi to zapewnił.
Potem pojawił się Turów Zgorzelec, czyli już absolutnie wielka koszykówka.
MS: Dzięki dobrym występom w Górniku Wałbrzych udało mi się przenieść do Zgorzelca na końcówkę sezonu. Tak jak mówisz, Turów był wtedy bardzo mocny. Tacy gracze jak Tyus Edney czy Dragisa Drobnjak stanowili o sile zespołu. Dopiero w finale krajowych rozgrywek przegraliśmy z z Treflem.
Co zdecydowało o tym, żeby przenieść się później do Trefla?
MS: Muszę przyznać, że byłem wtedy dogadany już z Polonią Warszawa i tak naprawdę został mi tylko kontrakt do podpisania. Dostałem jednak wtedy telefon od Kazimierza Wierzbickiego, który zaproponował mi bardzo ciekawą ofertę gry w Sopocie. Powstawała tam naprawdę bardzo obiecująca drużyna i postanowiłem skorzystać z tej okazji.
Zdecydował się Pan wrócić do Wrocławia i jednocześnie podpisać kontrakt z Treflem. Jak to się stało?
MS: Dużo by opowiadać. Ja chciałem zostać, klub też chciał żebym został, a ja na chwilę wylądowałem we Wrocławiu. To skomplikowane (śmiech). Długa historia, z której zrobilibyśmy pewnie osobny wywiad. Mimo krótkiego epizodu we Wrocławiu pozostałem zawodnikiem Trefla – na tym zakończmy.
Na której pozycji czuje się Pan lepiej? Jako środkowy czy silny skrzydłowy?
MS: Od zawsze najlepiej czułem się jako niski skrzydłowy. Gdybym miał jednak wybierać między tymi dwiema opcjami, to na pewno wole grać jako silny skrzydłowy.
Opaska kapitańska to dla Marcina Stefańskiego marzenie, powołanie czy wyróżnienie?
MS: Na pewno wyróżnienie i odpowiedzialność. Gdy się wygrywa, to wszystko jest łatwe, bezproblemowe. Gdy jednak drużynie nie idzie, to kapitan zawsze staje w pierwszym rzędzie przed dziennikarzami czy kibicami i musi się tłumaczyć. Taki urok bycia kapitanem.
Na początku listopada przeglądałem statystyki i wyszło mi, że zdobył Pan tylko 261 na 621 punktów z rzutów wolnych, co daje 42% skuteczności. Dlaczego tak jest?
MS: Nie mam pojęcia, czemu tak jest. Nie chce szukać żadnych wytłumaczeń. Na pewno ten element musi ulec poprawie w moim wykonaniu. Z pozoru to najprostsza droga do zdobycia punktów dla swojego zespołu, a ja często mam z tym problem. Ciągle jednak pracuje, aby to poprawić.
Gdy występował Pan we Francji to wyglądało to zdecydowanie lepiej – 62%. Potem 59,50,44,38,35, a w ostatnim roku 25%…
MS: Kiedyś nie miałem problemu z tym, żeby zdobywać punkty z rzutów wolnych. Na pewno nie pomaga mi w tym moja prawa ręka, która jest od długiego czasu kontuzjowana. W dzieciństwie złamałem ją aż pięciokrotnie i już pewnie nigdy nie będę miał pełnej sprawności.
Bardzo słynny był ten zakład z kibicami Trefla, o to, kto się kąpie wiosną w morzu. Opowie Pan o tym?
MS: To był ostatni mecz przed fazą play-off i założyłem się z kibicami, że w tym spotkaniu trafię wszystkie rzuty osobiste. Jeśli tak się stanie, to wszyscy, którzy zadeklarowali się wziąć udział w wydarzeniu na Facebooku będą musieli wykąpać się w zimnym Bałtyku. Jeśli spudłuje którąś z prób, to ja wskoczę do wody. Był koniec kwietnia, więc temperatura wody raczej nie zachęcała do kąpieli. Ani razu jednak w tym meczu nie miałem okazji stanąć na linii rzutów wolnych. Tym razem kibicom się upiekło (śmiech).
Obecnie wygląda to tak, że Stefański zdobywa punkty, a Ergo Arena wiwatuje, jakby ktoś zrobił efektowny wsad…
MS: Od zawsze czułem ogromne wsparcie ze strony kibiców Trefla. Niektórzy muszą zrobić naprawdę widowiskową akcję, żeby otrzymać gromkie brawa, a ja wystarczy, że zdobędę punkt z rzutu osobistego(śmiech).
Ambicja, poświęcenie, zaangażowanie. To trzy największe zalety Marcina Stefańskiego na boisku?
MS: Myślę, że tak. Pewnie znalazłoby się jeszcze kilka innych cech, ale te co powiedziałeś chyba są najważniejsze. I to nawet w życiu, nie tylko na boisku. Mam tak, że jak już coś robię to staram się angażować na 100%. Inaczej nie ma to sensu.
Proszę dokończyć zdanie. Jacek Karnowski to dla mnie…
MS: Autorytet i przyjaciel.
Jedna z najzabawniejszych historii z Pana życia, o której mało kto słyszał jest o tym, jak wnosił Pan kolegę ze sporą nadwagą i złamaną nogą do mieszkania. Jak to dokładnie było?
MS: Skąd to wiesz? Tego nie da się opisać. To trzeba opowiedzieć na żywo. Świetna historia, dobrze się to wspomina.
Pierwszym sportowym idolem był David Robinson. Dlaczego?
MS: Pierwszym meczem NBA, który obejrzałem było spotkanie San Antonio Spurs i tam grał właśnie Dawid Robinson. Z resztą do tej pory kibicuję San Antonio. Lubiłem patrzeć jak gra Robinson. Sprawiało mi to wiele przyjemności i starałem się naśladować jego niektóre boiskowe zachowania.
Proszę opowiedzieć, dlaczego pofarbował Pan włosy na blond?
MS: W szkole średniej robiło się wiele głupot i jednym z tych durnych pomysłów było przefarbowanie włosów na blond. Farba jednak tak się zmieszała z moimi ciemnymi włosami, że wyszedł kolor rudy. Dużo śmiechu było z tego i szybko zdecydowałem się na obcięcie włosów. Pamiętam, że miałem wtedy naprawdę bujną czuprynę (śmiech).
Barwnym trenerem, z którym Pan współpracował był Andrej Urlep, zwany przez was Louisem de Funes’em. Ostro was kiedyś pogonił za balangę po meczu…
MS: Wygraliśmy wtedy mecz z Turowem Zgorzelec po naprawdę bardzo emocjonującym spotkaniu. Umówiliśmy się z chłopakami, że pójdziemy całą drużyną na miasto. Wszystko oczywiście w tajemnicy przed trenerem. Niestety Andrej Urlep był takim człowiekiem, że oczy i uszy miał wszędzie. Gdy dowiedział się o całym zajściu wszyscy dostaliśmy kary. Obyło się jednak bez kar finansowych.
Jak często zdarzało się potem balować po meczach?
MS: Rzadko. W sezonie nie ma czasu na imprezy. Zdarzało się, ale to bardzo sporadyczne wyjścia.
Skąd pomysł, żeby być radnym? To pomysł na siebie po zakończeniu kariery?
MS: Bycie radnym to coś zupełnie nowego w moim życiu. Cieszę się jednak, że zdecydowałem się na radnego kandydować. Bardzo lubię działać społecznie i pomagać innym ludziom. To sprawia mi wiele radości i satysfakcji.
Proszę powiedzieć o projekcie dla młodych sportowców – Mały mistrz?
MS: Pomyślałem kiedyś, że nie ma w Sopocie zbyt wielu zajęć dla przedszkolaków. Wymyśliłem to w ten sposób, by zorganizować dla dzieciaków zajęcia ogólnorozwojowe i gimnastyczne, dzięki którym dzieci będą miały okazję się wyszaleć. Skorzystają też na tym rodzice, którzy będą mogli wieczorami załatwić wiele spraw lub po prostu odpocząć.
Śmieszna jest ta sytuacja z porodówki. Opowie Pan o niej?
MS: Końcówka historii jest taka, że nie mogłem być na porodówce, bo żona miała cesarkę. Ledwo zdążyłem dojechać do domu, a już dostałem telefon ze szpitala, że żona urodziła. Wparowałem wtedy na porodówkę i pytam, który to jest „Leon Stefański”. Dzieciaków było bardzo sporo, bo to był 28 lutego i wszystkie Panie chciały urodzić jeszcze tego dnia, żeby dzieciak nie miał urodzin co cztery lata. Pielęgniarka pokazała mi na wszystkie dzieci, których było naprawdę wielu i kazała mi wybrać dziecko, które chce. Zgłupiałem. W tym samym momencie do pomieszczenia wjechała inna pielęgniarka z moim synem, który bardzo głośno płakał. Trochę paniki, trochę śmiechu, ale też ciekawa anegdotka.
Synowi bliżej do siatkówki czy do koszykówki?
MS: Leon ma wybór. Mama grała w siatkówkę, tata gra w kosza. Może wybrać to, na co ma ochotę. Najważniejsze dla nas, żeby był szczęśliwy.