Przez długi czas Chelsea nas wszystkich oszukiwała. Starała się wmówić kibicom, że naprawdę potrafi grać w piłkę. Że dzięki doskonałej taktyce można osiągnąć sukces. Broniąc wyniku przez 90 minut można wygrać mecz, dzięki jednej akcji. W meczach o najwyższą stawkę zawsze niewygodna, agresywna, trudna do rozpracowania. Przy rzutach rożnych groźna, być może jak nikt w historii futbolu. Ale to już było. Ich już nie ma. Dostają od każdego w łeb i wciąż zadziwiają piłkarski świat tym, jak szybko można spaść na same dno. Przegrali. Znowu polegli. Ósmy ligowy mecz w tym sezonie. Czwarty przed własnymi kibicami.
I mnie to cieszy. Bo wkurwiało mnie to ich frajerskie wygrywanie. Te kopanie po czole i liczenie na farta. Na stałe fragmenty i sędziowskie błędy. Prowokacje Mourinho i słynne konferencje prasowe. Ja już mam ich dość. Za ten wygrany finał Ligi Mistrzów, który moim zdaniem jest największą niespodzianką w historii piłki nożnej. Większą niż wygranie Euro przez Greków. Za wyeliminowanie PSG przed dwoma laty z Ligi Mistrzów. Za Diego Costę, na którego już patrzeć nie mogę. Za te ich wieczne pokrzywdzenie przez los. Za ten antyfutbol, którym londyńska drużyna częstowała nas przez ostatnie lata. Teraz gdy jest już na glebie należy trzymać kciuki za Porto, aby dokończyło dzieła. „Masz frajera, to go duś”. Więc duś ile masz sił. Bo stary mistrz może jeszcze powstać. Wtedy właśnie jest najbardziej groźny.