Gdybyśmy dziś zapytali przeciętnego kibica, kto jego zdaniem jest faworytem do wygrania tegorocznej edycji Ligi Mistrzów, z pewnością większość jednym tchem wymieniłaby drużyny Bayernu, Realu i Barcelony. Hiszpańskie zespoły – wiadomo, klasa sama w sobie. Bayern – też pewna jakość i gwarant przynajmniej półfinału Champions League.

Skupiam się dziś właśnie na Bayernie Monachium, bo w drużynie mistrza Niemiec dużo wydarzyło się w ostatnim czasie. Nie, nie rewolucja kadrowa i wietrzenie szatni – to nie w stylu ekipy z Allianz Arena. Chodzi o zmianę szkoleniowca. Jeżeli dziś mielibyśmy podzielić trenerów na tych, którzy potrafią swój styl drużynie narzucić i tych, którzy chcą kontynuować dzieło poprzednika, Guardiola za rękę prowadziłby właśnie tę pierwszą grupę. Wywrócenie dotychczasowej hierarchii do góry nogami? Żaden problem. Narzucanie swojej woli? Za każdym razem. Nietolerancja wobec sprzeciwu? Witam, nazywam się Guardiola. Pep Guardiola.

Ganić Katalończyka za to, że ten zostawił po sobie w stolicy Bawarii spaloną ziemię nie zamierzam, bo najzwyczajniej w świecie tak nie uważam. Wychwalanie jednak, że Pep zostawił swojemu następcy produkt gotowy, ukierunkowany tylko na wygrywanie, byłoby sporą przesadą. W momencie, w którym Guardiola przejmował zespół Bayernu, ten był na samym szczycie. Patrząc na grę Ribery’ego i spółki nie bez powodu wielu kibiców odkopywało w futbolowych annałach ekipy, które w podobny sposób zdominowały piłkarski sezon. Po trzech latach rządów charyzmatycznego wodza takiej sytuacji już jednak nie ma.

No właśnie, mówiłem o ganieniu i chwaleniu. Trzy zdobyte tytuły mistrza Niemiec to sukcesy, którymi Bayern aż do kolejnej koronacji będzie się chwalił wszystkim na każdym kroku. Jednak cechą wspólną zespołów wymienionych przeze mnie na wstępie tekstu jest właśnie ten maksymalizm. Polega on na tym, że żaden z kibiców okresu wakacyjnego nie spędzi z uczuciem perfekcyjnie wykonanej misji, gdy jego drużyna nie wygra Champions League. Tak się składa, że Bayern, choć za rządów Guardioli piekielnie mocny i niesamowicie widowiskowy, to tego trofeum ani razu nie zdobył. Mimo że trzykrotnie miał ku temu okazje.

pep-guardiola

Pierwsze kolejki sezonu zwykle traktuję z przymrużeniem oka – tak już mam. Zwłaszcza tych sezonów, które poprzedza wielki turniej piłkarski. Wtedy zawodnicy czołowych klubów są zmęczeni, nie przygotowują się do kolejnej kampanii z resztą zespołu. Gdy jednak sezon zbliża się ku półmetkowi, piłkarze mają już w nogach 11 ligowych gier, a sytuacja w grupie w Champions League jest klarowna i przejrzysta, to wiele możemy już powiedzieć. Mocny jest ten zespół czy nie mocny? Będzie liczył się na koniec sezonu o najwyższe cele czy raczej nie? Po takim czasie mamy już zalążek wiedzy, która pozwala prognozować. Coś wiemy, jesteśmy mądrzejsi o te ponad trzy miesiące sezonu.

Gdybyśmy zaczęli teraz rozmawiać o kryzysie Bayernu, to trzeźwo myślący kibic pewnie mógłby nas posądzić o brak zdrowego rozsądku. Mamy w Polsce taki zespół piłkarski – nazywa się Legia Warszawa. W połowie lipca Wojskowi zaczęli sezon, by dziś móc o nim napisać pełną zwrotów akcji księgę. Nowy trener, zaciąg z Nibylandii, 0:6 z Borussią, afery z kibicami, remis z Realem. W skrócie – dzieję się. W Bayernie tego nie ma, panuje spokój jak podczas łowienia ryb na łódce w Przezmarku. Spokój organizacyjny i ład w strukturach klubu zaburzają jednak wyniki sportowe, które…tym razem nie zachwycają.

Bayern po raz pierwszy od sezonu 2010/2011 po 11 seriach gier nie jest na pierwszym miejscu w lidze. Gdy ta sytuacja miała miejsce ostatnim razem, Bawarczycy kończyli sezon na dopiero trzecim miejscu ustępując w końcowym rozrachunku nie tylko Borussi Dortmund, ale i Bayerowi Leverkusen. O ile wtedy fani biegającemu po murawie Ottl’owi, Altintopowi i Contento byli z bólem serca w stanie wybaczyć niewygranie mistrzostwa, o tyle dziś gwiazdozbiór Bawarczyków nie pozwala dopuścić do siebie miejsca innego, niż te pierwsze.

Wspomniałem o Lidze Mistrzów i to w ten wątek należy się zagłębić przede wszystkim. Od sezonu 2009/2010 Bayern nie zakończył zmagań grupowych w Champions League na miejscu innym niż pierwsze. Po raz pierwszy zatem od niepamiętnych czasów może zdarzyć się tak, że do świątecznego stołu podopieczni Carlo Ancelottiego zasiądą nie liderując w obu rozgrywkach, czekając na pucharowe starcie w Europie ze zwycięzcą jednej z grup Ligi Mistrzów.

carlo

Gdy świat obiegła informacja, że to Ancelotti przejmie stery nad ekipą Bayernu, wielu kibiców mistrza Niemiec zacierało ręcę. Każdy miał świeżo w pamięci grę Realu za rządów Włocha, która zapewniła Królewskim dziesiąty w historii triumf w Lidze Mistrzów. Fani zaczęli rozważania, z których już po kilku chwilach wyszło, że Ancelotti jest szkoleniowcem skrojonym do pracy na Allianz Arena. Jego wizja futbolu i sposób pojmowania niektórych wydarzeń boiskowych podgrzewały nadzieję, że Bayern wróci na miejsce, do którego Bawarczyków nie potrafił doprowadzić nawet Guardiola. Do miejsca na szczyt.

Na samym końcu tych rozważań, które zacząłem od faworytów LM, kontynuując wątkiem Pepa, „kryzysie” Bayernu i „uzdrowiciela” Ancelottiego, chciałem przypomnieć, że w dwóch poprzednich latach pod koniec listopada zarówno Real jak i Barcelona, czyli zwycięzcy ostatnich edycji Champions League, nie zachwycali. Przed niespełna dwunastoma miesiącami pracę stracił wówczas trener Realu, Rafael Benitez, a Luisa Enrique 11 stycznia w meczu z Atletico rok wcześniej po ewentualnej porażce mieli pożegnać klubowi włodarze.

A nauczony doświadczeniem z poprzednich lat z wydawaniem ostatecznych osądów poczekałbym do wiosny. W listopadzie nikt jeszcze żadnego trofeum nie zdobył.

KOMENTARZE