W zasadzie to nie ma różnicy z kim Wisła gra. Czy jest to Lechia, Arka czy Cracovia. Różnicy nie robi nawet to, czy na mecz trzeba jechać przez całą Polskę, czy wystarczy z buta przejść się na drugą stronę Wisły. Fakty na dziś są takie, że trzeci najbardziej utytułowany zespół w historii polskiej piłki klubowej jest bardzo blisko dna. Przegrywa z kim popadnie i piłkarsko jest na poziomie drugiej ligi okręgowej. Gdyby nie wydarzenia z początku XXI wieku, które wielu kibicom wciąż tkwią w pamięci, moglibyśmy z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Wisła do tego szesnasto zespołowego ekstraklasowego peletonu najzwyczajniej w świecie nie pasuje.
Początek sezonu to zawsze to samo pytanie, które zadają sobie wszyscy kibice – kto powalczy z Legią o tytuł mistrzowski? I choć optyka co roku wygląda nieco inaczej, grono faworytów to walki o ligowe pole-position zbytnio się nie zmienia. Obok Lecha i Lechii to właśnie Wisła do niedawna była zespołem, który przeciętnemu Kowalskiemu kojarzył się najsolidniej. A to, bo jeszcze niedawno zachwycaliśmy się wielką drużyną Kasperczaka, która z powodzeniem występowała na europejskich salonach. A to, bo Kraków to duże miasto, a co za tym idzie i pieniądze, które w piłkę powinny być pompowane. A to nazwiska, która jak na polskie realia robią niemałe wrażenie (Brożek, Głowacki, Sadlok, Małecki, Boguski, Załuska) i złożenie tych elementów w jedną, składna całość – przynajmniej teoretycznie – powinno przynieść pożądany efekt. I tak co roku Wisła wzbudza nasze emocje, a wywierana na nich presja każe im grać w piłkę lepiej i lepiej, a my od kilku ładnych lat zawsze przeżywamy zawód. Bo od kilku lat krakowska drużyna to jedna z kilku ekip, które na koniec sezonu zajmują miejsce gdzieś w środku tabeli. I mówienie o Wiślakach, jako o dobrych piłkarzach to absurd, który trudno w jakikolwiek sposób racjonalnie wytłumaczyć.
Oglądając z perspektywy trybun dwa spotkania Wisły w tym sezonie widzę bałagan. Widzę burdel jak na tureckim straganie, który w żadnym wypadku nie przypomina dobrze poukładanej drużyny piłkarskiej. Z jednej strony WIELKA WISŁA każe nam myśleć, że przyjdzie nam oglądać znakomite widowisko piłkarskie. Pierwsze kilka minut spotkania boleśnie jednak to wszystko weryfikuje. W meczu z Arką podopieczni Dariusza Wdowczyka wyglądali jak chłopcy z podwórka, którym przyszło się mierzyć ze swoimi o kilka lat staszymi kumplami z osiedla. W meczu z Lechią to był dopiero kabaret! Biało-zieloni bawili się z krakowianami w kotka i myszkę. Usypiali swoich kibiców, po czym w momencie, gdy Wisła doprowadziła do wyrównania(notabene – akcja z dupy) przycisnęli przez dziesięć/piętnaście minut i szybko odskoczyli na dwa trafienia. Mieli świadomość tego, że są od swoich rywali trzy razy lepsi i niespodziewane problemy są w stanie bardzo szybko zażegnać. To tak, jak w biegu na 10 000 metrów, gdzie w ślimaczym tempie faworyt aż do ostatniego okrążenia tkwi gdzieś w środku stawki. Na ostatnie koło przyspiesza i gubi swoich przeciwników. Tak, o – od niechcenia, gdy sytuacja tego wymaga.
Dziś Wisła przegrała z Cracovią. I mimo że pojedynki derbowe rządzą się swoimi prawami, a Wisła nie była w tym spotkaniu faworytem (nie była nim też Cracovia) to w moim odczuciu spotkanie z lokalnym rywalem mogło być momentem przełomowym. W którym zespół zażegna kryzys i wskoczy na właściwe tory. Gdzie dodatkowy impuls -jakim jest mecz z mniej utytułowanym rywalem – może pomóc wyjść na właściwą drogę. Drogę, która jeszcze niedawno przebiegała przez Parmę, Gelsenkirchen i Rzym, a która na tą chwilę nieuchronnie zmierza w kierunku Bytowa, Mielca i Kluczborka.
A i tak pewnie znajdą się tacy, którzy za tydzień zasiądą wygodnie przed telewizorami i zechcą obejrzeć wielką piłkę w wykonaniu Wisły. Ruch Chorzów lubi to.
FOTO: www.rmf24.pl