O treningach piłkarskich i swoich początkach w żeglarstwie. O pierwszych sukcesach, niemocy olimpijskiej i następcach. O planach na przyszłość i celach na ostatnie regaty. O profesjonalnej drużynie, przeoczonej ciąży własnej żony i młodych-zdolnych polskiego żeglarstwa. Wielki mistrz, bardzo sympatyczny facet. Przemysław Miarczyński – zapraszam serdecznie!
Jesteś z rocznika 1979, pochodzisz z Gdańska. Ludzie z Twojego pokolenia grali w piłkę, rugby lub odnosili ogromne sukcesy w lekkoatletyce. Skąd więc pojawił się pomysł, żeby zostać żeglarzem?
Przemysław Miarczyński: Nie od razu było powiedziane, że zostanę żeglarzem. Mój tata mnie i mojego o półtorej roku starszego brata namawiał do sportu. Pewnie w to nie uwierzysz, ale ja będąc dzieckiem byłem grubaskiem i tata przez sport starał się dbać o naszą dobrą formę. Byłem na kilku treningach piłkarskich, miałem wtedy bodajże 8 albo 9 lat, ale rówieśnicy byli lepsi ode mnie. Oni na przykład potrafi żonglować piłką 50 razy, a ja 2 czy 3. Potem grałem chwilę w hokeja w hali Oliva, pływałem w Starcie we Wrzeszczu, a gdy nasz tata prowadził sekcję szachową, to tam również próbowaliśmy swoich sił. Sport był więc obecny w moim życiu od samego początku, ale nie od początku wiadomo było, że będzie to żeglarstwo. A skąd pomysł, żeby zacząć się tym zajmować? Zupełnie przypadkiem. Moi rodzice dzierżawili działkę nad jeziorem Wysockim, 12 kilometrów od Gdańska. Siłą rzeczy więc wszystkie wakacje spędzaliśmy właśnie tam. Tata zobaczył kiedyś na Mazurach osobę, która pływała na desce i bardzo mu się to spodobało. Kupił nam taki sprzęt i mieliśmy na czym trenować. Musieliśmy się nim dzielić, ale nie było z tym problemu. Od tego się zaczęło. Zanim zacząłem trenować w klubie, to mimo młodego wieku, sporo już umiałem. Nasz przybierany wujek – Stanisław Partyka miał swoją deskę i był naszym trenerem. Mówił nam, co mamy robić, a my bezgranicznie mu ufaliśmy. Stwarzało to również możliwość pływania zarówno mi, jak i mojemu bratu jednocześnie. Od tego to wszystko się zaczęło.
Co inspirowało młodego Przemka Miarczyńskiego do ciężkiego treningu? Co go motywowało?
PM: Mhmm. Na pewno inspirowało mnie to, że aktywnie spędzałem czas. Uprawiałem sport. Wychowałem się w rodzinie, w której sport nie zawsze był obecny, ale tata chciał nam umożliwić realizowanie się przez sport, ponieważ sam tego nie doświadczył. Nie byłem prymusem w szkole, ale do swoich zajęć pozalekcyjnych bardzo się przykładałem. W wieku bodajże 9 lat rodzice zapisali mnie do klubu i zaczęliśmy już trenować na poważnie. W grupie, z trenerem, o wyznaczonych godzinach. Tata bardzo nam pomagał, bo woził nas na treningi, regaty. Po jednych z treningów zapytał nas czy chcemy zostać przy żeglarstwie, czy kombinujemy i szukamy czego innego. Spojrzeliśmy na siebie i z uśmiechem powiedzieliśmy, że podoba nam się i chcemy dalej pływać.
Był ktoś, na kim się wzorowałeś?
PM: Na pewno starsi koledzy z klubu, czyli Piotrek Olewiński, Romek Budziński, Maciej Dziemiańczuk. Byli ode mnie starsi, odnosili sukcesy. Szybko pływali i byli „przywódcami” tamtej grupy. Na nich patrzyłem jak w obrazek.
Pamiętasz swój pierwszy wielki sukces na arenie międzynarodowej?
PM: Oczywiście, że tak. Były to mistrzostwa świata juniorów na słynnym jeziorze Balaton. Miałem wtedy 16 lat, a wygrałem światowy czempionat z zawodnikami o dwa lata starszymi. Ogólnie jak przypominają mi się tamte zawody, to od razu śmiać mi się chce z pewnej historii, która miała wtedy miejsce. Kilka dni przed regatami nie chciało mi się wstać na poranny rozruch. Trochę mi się nie chciało- po prostu. Trener wziął mnie na bok i powiedział, że jeżeli będę odpuszczał poranny rozruch, to nigdy nie będę mistrzem świata. I co było kilka dni później? Zostałem mistrzem świata. Do tej pory to wspominamy. Na szczęście z uśmiechem na ustach.
Po tych sukcesach w wieku juniora stanąłeś przed problemem, z którym w swojej karierze musi się zmierzyć każdy sportowiec: przeskok ze sportu juniorskiego do seniorskiego. To był duży przeskok?
PM: Przeskok na pewno jest ogromny. U każdego z zawodników wygląda to jednak inaczej. Niektórym ciężko jest przyzwyczaić się do tego, że nie osiągają od razu sukcesów. Przyzwyczaili się, że w wieku juniora wszystko szło bardzo dobrze, a tu nagle nie ma medali. Moim zdaniem poziom współczesnego żeglarstwa jest wyższy. Jest również wyższa świadomość wśród młodych zawodników.
Jadąc na igrzyska olimpijskie do Sydney nie byłeś już anonimową postacią w świecie żeglarstwa. Zdobyłeś w 1996 roku zdobyłeś srebro podczas regat Kieler Woche w Niemczech, później złoty medal na mistrzostwach świata i srebro w Hiszpanii. Rok przed igrzyskami również srebro podczas 25 International Sailing Carnival Trophy. Trochę tego było.
PM: U mnie sukcesy przyszły bardzo szybko. Jechałem do Sydney nie na wycieczkę. Mierzyłem w medal. Zdawałem sobie sprawę z tego, że ciężko będzie się zakręcić koło podium, ale co miałem do stracenia?
Zająłeś w Australii 8 miejsce. To dobry wynik ?
PM: Ogólnie to bardzo dziwnie podchodziłem wtedy do igrzysk. W tamtym czasie miałem przekonanie, że mistrzostwa świata są ważniejsze od olimpiady. Dlaczego? Bo w żeglarstwie startuje po jednym zawodniku z jednej reprezentacji. A na mistrzostwach świata masz większą konkurencję. Czy to był dobry wynik? Raczej nie. Byłem zawiedziony. Chciałem osiągnąć zdecydowanie więcej, ale byłem bardzo młody i wiedziałem, że mój czas może jeszcze przyjść.
Po igrzyskach Twoja kariera ewoluowała. Efektem tego było zdobycie srebrnego medalu podczas mistrzostw świata w Grecji w klasie Mistral.
PM: Ja ogólnie byłem bardzo mocny pomiędzy igrzyskami. Niektórzy śmieją się, że moja dobra forma dopisywała zawsze z małym wyjątkiem na igrzyska olimpijskie(śmiech). Okres pomiędzy Sydney, a Atenami był dla mnie bardzo ważny bo cały czas zbierałem doświadczenie. Rywalizowałem z seniorami. Miałem już obycie na arenie międzynarodowej, znałem swoje możliwości, więc szykowałem się na Ateny.
Potem znowu były regaty w Sopocie(ME), zdobyłeś mistrzostwo świata w Hiszpanii, w Turcji byłeś drugi. Jechałeś na igrzyska. Mam rozumieć, że nie na wycieczkę. Po złoto? Po medal?
PM: Zdawałem sobie sprawę z tego, że jadę tam jako jeden z faworytów. Czy po złoto? Chyba trzeba by było tak to ująć. Kurde, miałem pecha do tych igrzysk. Byłem w bardzo dobrej formie, a znowu nie trafiłem z warunkami. Zawsze bardzo dobrze mi się pływało przy silnym wietrze, a w Grecji jak na złość cisza.
5 miejsce w Atenach to porażka?
PM: Niestety tak. Byłem doskonale przygotowany. Podczas regat poprzedzających igrzyska wygrywałem z każdym, więc siłą rzeczy jechałem po złoty medal. Igrzyska to jednak zupełnie co innego. Podczas igrzysk w Atenach Robert Korzeniowski nie mieszkał w wiosce olimpijskiej. Chciał mieć spokój i wolał się koncentrować w ciszy do swojego startu. Nie rozumiałem tego wtedy. Teraz jak sobie o tym pomyślę, to faktycznie miał rację. W wiosce olimpijskiej jest fantastyczna atmosfera, ale ciężko jest się w pełni skupić na starcie. Gdy popatrzymy na największych mistrzów, to wielu z nich wolało w spokoju przygotowywać się do startu. Ja dziś żałuję, bo czasami takie małe rzeczy decydują o wielkich triumfach.
Przenieśmy się do 2006 roku. Już w pierwszym roku w RS:X przyszły ogromne sukcesy. Podium na Sail Auckland International Regatta, potem Hiszpania, Gdynia i brąz we Włoszech na MŚ.
PM: Czyli wszystko idzie zgodnie z planem. Okres pomiędzy igrzyskami, a Miarczyński jest w życiowej formie. Norma (śmiech).
Właśnie o to mi chodzi. Potem przychodzi Pekin i …
PM: Kompletna klapa. Katastrofa. Zupełnie nieudany start i po raz trzeci w swojej karierze robię pusty przelot olimpijski. Ciężki moment dla mnie.
Pojawił się moment zwątpienia?
PM: O, tak. Musiałem przemyśleć wiele spraw. Potrzebowałem odpoczynku. Tu też zabawna historia. Wróciłem z igrzysk olimpijskich i zacząłem rozmawiać z moją żoną. Miałem wątpliwości co do swojej przyszłości i w ogóle kariery sportowej. Wtedy ona oznajmiła mi, że jest w ciąży w 4 miesiącu. Wstyd się przyznać, ale nie zauważyłem tego. To znaczy widziałem, że trochę przytyła, ale nie pomyślałem, że będziemy mieli dziecko. Postanowiłem podjąć rękawicę i jeszcze raz spróbować.
Wygrałeś po raz drugi w karierze w Kieler Woche, zostałeś mistrzem Europy w Portugalii i pojechałeś do Londynu na igrzyska. Z jakim nastawieniem?
PM: Chciałem pojechać, powalczyć i kolejny raz spróbować spełnić swoje marzenia. Miałem trudne momenty pomiędzy Pekinem, a Londynem. Wahałem się czy to jeszcze w ogóle ma sens. Na pewno pomagała mi świadomość tego, że znałem swoją wartość i wiedziałem, że jestem przez cały czas w światowej czołówce.
I w Londynie zdobyłeś brąz. Powiedziałeś z jednym z wywiadów, że ten brąz był dla Ciebie jak złoty medal.
PM: Na pewno tak. W wieku 20 lat byłem już jednym z najlepszych żeglarzy na świecie. Czterokrotnie mierzyłem sięz wyzwaniem olimpijskim i dopiero ta ostatnia próba przyniosła powodzenie. Medal długo wyczekiwany, upragniony i na pewno wyjątkowy. Cieszyłem się jak dziecko, bo wiele o nim myślałem.
Ostatnio odbyła się konferencja prasowa z okazji inauguracji programu Energa Sailing. Była na niej również złota medalistka mistrzostwa świata Małgorzata Białecka. Bardzo ciepło się o niej oraz innych zawodnikach z teamu Energa wypowiadałeś. Wszyscy liczą się z twoim zdaniem. Jesteś dobrą duszą tej drużyny, pomagasz młodszym zawodnikom. Usuwasz się w cień, ale wspierasz tych, którzy w przyszłości będą stanowić o sile polskiego żeglarstwa. To bardzo profesjonalne.
PM: Ciesze się, że tak mówisz. Bardzo zależy mi na sukcesach czy Gosi czy Piotrka. Wierzę w nich i mam nadzieję, że dadzą oni wszystkim Polakom wiele radości. Ja kiedyś skończę karierę, ale sukcesy polskiego żeglarstwa dalej będą obecne. Już nie moje, ale moich następców. Bardzo bym tego chciał.
Piotrowi Myszce rozumiem będziesz kibicował w Rio?
PM: Oczywiście, że tak. Będę trzymał kciuki i mam nadzieję, że wróci z Brazylii z medalem.
Jacek Karnowski powiedział mi ostatnio w jednym z wywiadów, że Małgosia to realna kandydatka do medalu w Rio. Też tak uważasz?
PM: Oczywiście, że tak. Gosia jest bardzo mocna. Dużo jeździ na rowerze, jest znakomicie przygotowana fizycznie. Kto wie, może nawet najlepiej przygotowana na świecie? Pojedzie walczyć o zwycięstwo – to na pewno.
Opowiedz jeszcze proszę na sam koniec o tym fantastycznym projekcie, który od jakiegoś czasu jest budowany w Polsce. Energa Sailing Team Poland to światowa potęga. Tak powinno wyglądać profesjonalne żeglarstwo?
PM: Zdecydowanie tak. Trenujemy w grupie, którą wspiera grupa Energa. Na pewno korzystnie na naszą formę sportową wpływa fakt, że trenujemy wspólnie. Zgrupowania, wyjazdy, cały czas razem. Myślę, że tak powinien wyglądać profesjonalny sport. Rywale się nas boją. Polska to już nie tylko Miarczyński czy Kusznierewicz jak kiedyś, ale cała reprezentacja, która odnosi sukcesy na arenie międzynarodowej. To cieszy, a całość idzie w dobrym kierunku.
Ja rozpocznę zdanie, a Ty je dokończysz. Po mistrzostwach Europy w Sopocie w 2018 roku…
PM: Mhmmm. Nie wiem. Zaskoczyłeś mnie. Chciałbym wystartować w tych zawodach. Jak będę zajmował w regatach miejsca dalsze niż pierwsza 10, to nie będę brał w nich udziału. Chce rywalizować o najwyższe cele i nie interesuje mnie takie pływanie. A jak uda mi się odbudować i stanąć na podium albo wygrać? Zaproszę wszystkich przed budynek klubowy i oficjalnie zakończę karierę. Tak mi się to marzy.