Borys Mańkowski. Mistrz KSW w kategorii półśredniej. Bardzo ambitny, skromny chłopak, którego marzeniem jest zasilenie szeregów UFC. O swoich początkach w MMA, wygranym remisie z Peterem Sobottą i zarobkach. O trylogii z Aslambekiem Saidovem, planach na przyszłość i freak fight’ach. Długo, szczerze i ciekawie, tak więc zapraszam gorąco!

 

Na samym początku chciałbym porozmawiać o Twoich początkach w MMA. Rok 2009, masz niespełna 19 lat i debiutujesz podczas gali XFS-X Fight Series 3. Wiedziałeś, że już chwilę później zawalczysz w KSW?

Borys Mańkowski: To było zupełnie inne czasy jeśli chodzi o MMA w Polsce. Nie było tylu turniejów amatorskich, więc jeżeli zawodnik chciał się sprawdzić w MMA to siłą rzeczy musiał walczyć podczas różnego rodzaju gal organizowanych w naszym kraju. Kilka lat temu amatorskie MMA nie różniło się w niczym od profesjonalnych gal za wyjątkiem tego, że „zawodowcy” za swoje pojedynki otrzymywali wynagrodzenie. Takie same zasady, identyczne rękawice, pojedynki bez kasków, więc zawodnik walczący jako amator siłą rzeczy uczył się poważnego MMA. Szukałem miejsca, gdzie mógłbym zawalczyć, by się sprawdzić i przy okazji zarobić jakieś pieniądze. Dla mnie, czyli wtedy bardzo młodego chłopaka samą frajdą było to, że mogłem dzięki temu, że trenuję i startuję w zawodach pojechać na obóz i trenować ze starszymi zawodnikami. Teraz może wiele osób tego nie postrzega w ten sposób, ale dla młokosa, który dopiero poznawał to całe środowisko, było to wielkie wydarzenie i spora frajda.

I bardzo szybko, po tych kilku – jak sam powiedziałeś – amatorskich turniejach dostałeś propozycję z KSW. Ten słynny ośmioosobowy turniej wagi lekkiej i Twój nie najgorszy, choć przegrany pojedynek z Nikko Puhakką. Dla wielu byłoby to spełnieniem marzeń. Jak sytuacja wyglądała u Ciebie?

BM: U mnie było trochę inaczej. Moim marzeniem w momencie, gdy zaczynałem swoją przygodę z MMA było dostanie się do UFC. Poznawałem to środowisko, uczyłem się MMA. Wzorowałem się na najlepszych zawodnikach z tej organizacji, z wypiekami na twarzy oglądałem wszystkie pojedynki i tak naprawdę zakochałem się w tym sporcie właśnie dzięki amerykańskiej organizacji. Przychodziłem na trening jako żółtodziób z przeświadczeniem, że kiedyś muszę zostać jednym z nich. Jednym z bohaterów, którzy w możliwie najlepszy sposób przedstawili mi dyscyplinę sportu, którą bardzo szybko pokochałem.

Nie cieszyłeś się z zainteresowania ze strony włodarzy KSW?

BM: Nie, to nie tak. Cieszyłem się bardzo, ale od początku uważałem, że to jest kolejny, niezbędny krok w drodze do mojego celu, którym było UFC. Wiedziałem, że tu mogę się wiele nauczyć, wypromować i zyskać wiele na swojej sportowej wartości, ale perspektywa walczenia w KSW nie przysłoniła mi marzeń z dzieciństwa.

Czyli cały czas myślałeś o przyszłości.

BM: Wiesz, zdawałem sobie sprawę z tego, że nie jestem jeszcze gotowy na UFC, bo to był dla mnie w tamtym momencie zbyt duży rozmiar kapelusza. KSW mi bardzo dużo dało i ja debiutując w 2010 roku podczas polsatowskiej gali wiedziałem, że to będzie dłuższy przystanek w tym miejscu. Nie chciałem zawalczyć dwa, trzy razy i uciec do UFC. Od samego początku zdawałem sobie sprawę z tego, jak wiele pracy przede mną, żeby być gotowym na pojedynki z najlepszymi na świecie. Zakładałem, że w KSW zostanę na kilka lat. Wygram kilka walk, kilka pewnie przegram. Dojrzeję i nabiorę doświadczenia.

A jak wspominasz swoją pierwszą walkę w KSW? Niko Puhakka, z którym przegrałeś, potem brylował podczas kolejnych walk, a Tobie bardzo mało brakowało do tego, by go zdetronizować.

BM: Niko zdecydowanie wygrał cały turniej. Podczas mojej pierwszej walki to właśnie on był moim przeciwnikiem i nie zawalczyłem źle. Pierwszą rundę zdecydowanie wygrałem, w drugiej na punkty również prowadziłem, a na minutę przed końcem drugiej odsłony udusił mnie i koniec końców wygrał. Był lepszy, wygrał – szacun. Ale miałem wrażenie, że to nie był zły pojedynek w moim wykonaniu. Popełniłem błąd, który klasowy rywal wykorzystać musi, ale z przebiegu całej walki byłem w miarę zadowolony. Potem Niko wszystko pewnie wygrał, a tak naprawdę męczył się tylko ze mną. Byłem młody, dopiero wchodziłem do poważnego MMA, a już czułem, że z wieloma przeciwnikami mogę bez kompleksów walczyć.

Potem była przerwa od KSW i swoich sił próbowałeś chociażby w MMA ATACK. Taka była umowa, że raz zawalczysz i wracasz do mniejszych organizacji?

BM: W umowie było tak, że jeżeli wygram, to jestem brany pod uwagę podczas ustalania kolejnego fight cardu, jeśli przegrywam, to mnie nie ma. Przegrałem, więc dostałem propozycję od MMA ATACK i tam na przeciw mnie stanął Peter Sobotta, czyli gość, który w przeszłości walczył w UFC. Włodarze KSW oglądali galę, bo była to ich największa konkurencja na rynku. Zachwycili się moim pojedynkiem, ponownie obejrzeli walkę z Puhakką i postanowili jeszcze raz dać mi szansę w KSW.

Chciałem chwilę pogadać o tym pojedynkiem z Peterem Sobottą. Przebiegu tego pojedynku na pewno nie zapomnisz do końca życia.

BM: Dziwna sprawa, bo w żadnej poważnej organizacji nie zdarzyło się jeszcze, żeby zawodnikowi po walce zmienili werdykt. Bardzo wyrównana walka, po dogrywce sędziowie orzekli moje niejednogłośne zwycięstwo, by po protestach Sobotty niespełna dwa miesiące później orzec remis. Komedia.

Potem znowu było KSW i Twoje efektowne zwycięstwa w XIX i XX edycji. W pokonanym polu kolejno Marcin Naruszczka i Rafał Moks. Zacząłeś zaskarbiać sobie szacunek kibiców i stałeś się jedna z twarzy KSW.

BM: Włodarze mają konkretny plan na to, jak ma wyglądać ich organizacja i w pewnym momencie stwierdzili, że ja mogę być ważnym ogniwem w tej układance. Zdawałem sobie sprawę z tego, jakie wymagania są przede mną stawiane i że każdy, choćby najmniejszy błąd może mnie sporo kosztować. Rzucanie mnie na głęboką wodę w pewien sposób mi odpowiadało, bo dzięki temu sam na sobie wywierałem presję, co jeszcze bardziej motywowało mnie do ciężkiej pracy.

Potem był pamiętny pojedynek z Aslambekiem Saidovem.

BM: Kurcze, miałem wtedy pecha. Zerwałem więzadła w kostce i nie byłem w stanie kontynuować pojedynku. Tak naprawdę nie jest to niczyja wina, że tak się stało, ale w sporcie tak już bywa i nie ma się co załamywać. Teraz mam wrażenie, że tego pojedynku nawet w pełni zdrowy mógłbym nie wygrać.

Wiadomo było, że będziesz chciał rewanżu. Świat sportów walki kocha rewanże. Pacquiao walczył z Marquezem 4 razy i ich pojedynek zawsze generował ogromne emocje. 

BM: Ja uczciwie przygotowywałem się dp tego pojedynku, żeby nie zawieźć samego siebie. Zależało mi na wygranej i z niecierpliwością odliczałem dni do walki, bo czułem, że jestem lepszy. Byłem doskonale przygotowany i udało mi się poddać Aslambeka przez trójkątne duszenie nogami.

Rozmawiałem jakiś czas temu z  Aslambekiem i wiem, że on bardzo czeka na trzeci pojedynek z Tobą.

BM: Dla wszystkich kibiców KSW nasz pojedynek to będzie wielkie show. Ja nie mam takiego parcia, żeby walczyć z tym, lub tamtym przeciwnikiem i musieć coś komuś udowadniać. Wiem, że Asłan ma wielkie ciśnienie, żeby ze mną walczyć, więc ta walka się odbędzie. Jest bardzo zdeterminowany, by odzyskać pas, zrobi wszystko, żeby mi go zabrać, a mi nie pozostaje nic innego, jak tylko znakomicie się przygotować i wykonać w klatce swoją robotę jak najlepiej potrafię. Wyjdę podczas kolejnej gali do oktagonu, wygram i pokażę wszystkim kto jest najlepszy w tej kategorii. Rozwieję wszelkie wątpliwości.

Rozmawiałem ostatnio po KSW z Mateuszem Gamrotem, który był bardzo szczęśliwy, że w końcu jest bezdyskusyjnym posiadaczem pasa KSW. Ty od dwóch lat jesteś mistrzem organizacji i tak odnoszę wrażenie, że podchodzisz do tego na chłodno. Nie jarasz się tym tak, jak mógłbyś się jarać.

BM: Nie zrozum mnie źle, ale moje sportowe cele sięgają dużo dalej. Ja oczywiście cieszę się z tego, że jestem posiadaczem pasa KSW. Doceniam jego wartość i wiem, że wielu chłopaków patrzy na mnie z szacunkiem, ale ja nie traktuje tego jako stacji docelowej w swojej sportowej karierze. Tak naprawdę ważne jest to, jakim jesteś zawodnikiem. Jaki poziom prezentujesz i z kim walczysz. Chciałbym mierzyć się w UFC z wielkimi mistrzami, którzy na mapie światowego MMA zaznaczyli czymś wyjątkowym swoją obecność.

Ambitnie.

BM: Wychodzę z założenia, że zawodnik, który przez całe życie walczy w KSW po zakończeniu kariery będzie pamiętany tylko przez Polaków, którzy śledzili jego zmagania. UFC to produkt globalny, który cieszy się ogromną popularnością. To stajnia dla najlepszych fighterów na świecie i dostanie się tam i walczenie podczas wielkich gal jest moim marzeniem. To jest okno na świat dla wszystkich zawodników i po tym można zweryfikować czy Mańkowski coś potrafi, czy do niczego się nie nadaje.

Niejeden spocząłby na laurach i całe życie chciałby dominować na krajowym podwórku.

BM: Ale powiedz mi, co mogę tu więcej osiągnąć? Obronię pas, pokonam Asłana. Obronię go raz, drugi i trzeci. Będę lokalną gwiazdą i co dalej? Od kiedy prowadzone są rankingi, to ja w nich przewodzę. Jestem posiadaczem pasa od ponad dwóch lat. Moje ambicje sięgają dużo dalej. Chcę ryzykować i skoczyć na głęboką wodę. Zaistnieć, by w wieku 70 lat móc spojrzeć sobie prosto w oczy i z dumą powiedzieć, że niczego w swojej sportowej karierze nie zrobiłbym inaczej.

Z jednej strony ciągnie Cię do tego UFC, z drugiej jednak często w wywiadach mówiłeś, że to już nie jest ten sam, elitarny produkt, który dla was, fighterów był ziemią obiecaną.

BM: UFC poszło na ilość i teraz trudno jest nazwać ich organizacją, a nie wiem… ligą. W UFC nie walczy już śmietanka najlepszych zawodników na świecie, a zdecydowanie większe grono zawodników. Żeby się przebić do tych najlepszych, najlepszych trzeba trochę powalczyć. Ale ja zdaję sobie z tego sprawę. Jak już przejdziesz przez sito tych wszystkich eliminatorów, pojedynków na niższych szczeblach i dostaniesz się – powiedzmy – do tej czołowej 20-stki to jesteś pełnoprawnym zawodnikiem najlepszej organizacji na świecie.

Wiele osób uważa, że UFC gwarantuje dużo większe wynagrodzenie. Nie zawsze jest jednak tak różowo.

BM: Nie należy każdego przypadku rozpatrywać tak samo. Weźmy na przykład takiego Mameda Khalidova. Nie wiem ile dokładnie Mamed zarabia w KSW, ale na pewno są to dobre pieniądze. Jakby poszedł do UFC, to jego początkowe wynagrodzenia na pewno byłyby dużo gorsze, niż te w Polsce. Dodatkowo ma swoich sponsorów, których może reklamować w KSW, a czego nie mógłby robić za Oceanem. Zanim więc Mamed dostawałby wynagrodzenie równe z tym, które utrzymuje w Polsce musiałoby upłynąć trochę czasu. Ja na dzień dzisiejszy gdybym miał pójść do UFC, to myślę, że za pieniądze, które organizacja byłaby mi w stanie zapewnić na samym początku nie miałbym prawa czuć się pokrzywdzony.

Włodarze KSW mają teraz spory problem, bo – jak dobrze wiemy – podczas kilku kolejnych gal w oktagonie zabraknie Mameda Khalidova. Dochodzi do Ciebie myśl, że to Ty możesz być jedną z twarzy KSW, która będzie dbała o to, by organizacja nie straciła popularności?

BM: Może tak być. Gdy patrzę na zawodników, którzy w KSW walczą od dłuższego czasu i są rozpoznawalni to najczęściej mówi się o Michale Materli, Karolu Bedorfie i właśnie o mnie. Żeby zapełnić całą halę i zebrać ludzi przed telewizorami trzeba nie tylko wysokiego poziomu sportowego, ale i popularności. Wyboru tak naprawdę zbyt dużego nie ma, więc mam nadzieję, że włodarze zauważą to i zawodnik, wokół którego można budować wielka galę zostanie bardziej doceniony.

A problemem KSW nie jest to, że organizacja zrzesza zbyt wielu zawodników? Walczycie rzadko, bo liczba walk jest ograniczona, a gale odbywają się cztery razy w roku.

BM: Są zawodnicy, którzy mogliby się bić 7 razy w roku oraz Ci, którym 2 walki w zupełności wystarczą. Ja jestem tym drugim typem. To nie jest zbyt duży wymóg, ale nie zawsze udaje mi się na co drugiej gali zawalczyć. Jeżeli ja wypadnę podczas przygotowań, bo doznaje kontuzji, to rozpiska, która jest już utworzona na kolejną galę już mnie nie obejmuje. W moje miejsce dopisywany jest kto inny, ale ja nie mogę wskoczyć w miejsce kogoś, kto już jest na kolejnym fight cardzie. Miałem zawalczyć na KSW XIV, ale wypadłem z powodu urazu, przepadły mi dwie gale i dopiero teraz będę mógł walczyć. Nie jest to wina organizatorów, bo wszyscy wiemy, że są tylko 4 gale w ciągu roku, ale jeżeli nie masz szczęścia, to możesz mieć problem, żeby chociaż 2 razy zawalczyć.

Nie boisz się tego, że w tych najbliższych galach KSW pójdzie w stronę komerchy? W mediach pojawiła się ostatnio informacja, że Popek ma walczyć w KSW.

BM: Mi się ten pomysł nie podoba. Ja jestem sportowcem, wychowałem się na czystym sporcie i nie wydaje mi się to dobre, żeby ludzie przychodzili na galę tylko dlatego, że walczył będzie ktoś popularny. Polacy lubią oglądać freak fight’y, więc znając życie taki pojedynek sprowadziłby na widownię wiele kibiców. Ja bym jednak wolał, żeby fani docenili sportowców, a nie celebrytów, bo koniec końców później najwięcej pieniędzy dostają Ci, którzy budzili największe zainteresowanie. Nie Ci, którzy całe życie ciężko trenowali i zapierdalali na treningach.

Jesteś ambitny, zdeterminowany, twardo stąpasz po ziemi, nie widzę u Ciebie popularnego wśród młodych ludzi efektu wody sodowej, wiec powiedz, kiedy UFC? Bo to pewnie kwestia czasu i skrupulatnie to wszystko sobie zaplanowałeś.

BM: Ja bym chciał to marzenie zrealizować jak najszybciej, ale to wszystko nie jest niestety takie łatwe. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

Aslambek Saidov to cel numer jeden na teraz?

BM: Tak.

A czego życzyć poza zwycięstwem podczas KSW XXXVI?

BM: Przecież wiesz…(śmiech)

 

KOMENTARZE