Miałem o tym nie pisać, bo wychodziłem z założenia, że mi nie wypada. Jestem po którejś ze stron, jakkolwiek to brzmi, ale na problem trzeba spojrzeć szerzej, bo to już reguła, z którą boryka się wielu organizatorów gal sportów walki.

Zaczął Mateusz Borek w ostatniej audycji w radiu Weszło.fm i prawdę powiedziawszy powiedział to, co obserwuję od dłuższego czasu i co bardzo mi się nie podoba. Mamy coraz bardziej roszczeniowe społeczeństwo, coraz więcej młodych osób wychodzi z góry z założenia, że „im się należy”. Kiedyś na wszystko trzeba było pracować i gość z dwuletnim stażem w redakcji lokalnej telewizji cieszył się, jak mógł wziąć na weekend służbowe auto, żeby trzy razy nie kursować w tę i z powrotem po furę, aby jeździć na materiały. Dziś przychodzi chłopaczek na trzecim roku studiów i bez ceregieli wali na rozmowie o pracę, że auto to obowiązek, który należy mu się jak psu micha.

Zacząłem ogólnie, ale chodzi o zawodników sportów walki. Wielu moich kolegów-zawodników może się teraz obrazić, może tupać nogami pod stołem i może napisać do mnie, że jestem głupi i gówno się znam, ale w obecnych czasach mamy do czynienia w tej branży z rynkiem pracodawcy. To on trzyma wszystkie najlepsze karty w swoich rękach i to on wie, kiedy może postanowić, na co może sobie pozwolić. Pracownik jest od tego, żeby pracodawca chciał zwrócić na niego uwagę. Żeby go zatrudnił i pomagał mu zarabiać na godne życie.

Borek opowiadał o swojej gali w Radomiu, która odbędzie się w przyszłą sobotę. Opowiadał o tym, że jemu nie mieści się w głowie, aby pięściarz, który ma 10, 15 czy 20 zwycięskich pojedynków na koncie, nie potrafił sprzedać 100 biletów swoim kibicom. Powiem więcej – może i by potrafił, ale jemu się nie chce. On jest od boksowania, a nie od tego, żeby bawić się w zapełnianie sektorów ludźmi – od tego jego organizator.

To teraz wam powiem, jak to działa w praktyce. Jest zawodnik, który dostaje za swoją walkę 20 tysięcy złotych. Do tego może „dorobić sobie” sprzedając bilety, bo najczęściej ma 10% prowizji od biletów, które uda mu się się sprzedać. Gdy sprzeda 100 wejściówek po 100 złotych, to kolejny tysiąc wpada na jego konto. Gdy do tego doliczymy wszystkich sponsorów, którzy dorzucą mu kilka groszy za pokazanie się w antenie telewizyjnej, wychodzi naprawdę pokaźna suma. Szacuję, że walcząc w karcie głównej na antenie Polsatu Sport lub TVP Sport takie wynagrodzenie na pewno przekroczy 30 tysięcy.

Ale weźmy jednak pięściarzy, o których wspomniał Borek. Tych, którzy nie sprzedają biletów, tych, którzy nie są od tego. Jaką motywację ma organizator, żeby dawać im miejsce na karcie głównej? Rozpoznawalność, popularność? Przecież gość nie sprzedał 100 biletów, to jaki on znany i popularny? Jego wynagrodzenie to w dalszym ciągu 20 tysięcy, przy czym stopa zwrotu zainwestowana przez organizatora jest żadna. Komu dać szansę zawalczyć w telewizji otwartej, a kogo puścić na undercardzie? Kogoś, kto się stara i jest rentowny, czy kogoś, kto poza treningami leży na kanapie i ma wszystko w nosie?

Marcin Zontek przez całą karierę budził ogromne zainteresowanie kibiców. Zonti obstawiał wszystkie walki na Dolnym Śląsku i był gwarancją dla FEN, że dwa sektory będą wypełnione jego fanami. Rzesza jego ludzi liczyła nawet 700 osób, a każda osoba zostawiała stówkę, aby zobaczyć go w akcji. Mamy prosty rachunek – 70 tysiaków, z czego Zontek siedem zabierał dla siebie. Do podanych przeze mnie wcześniej 20 tysięcy zawsze miał solidny bonus w postaci – nazwijmy to – napiwku. Zawsze był dogadany z federacją, że nie może walczyć na początku gali. Skoro ma najwięcej fanów na trybunach, to może mieć również najwięcej przed telewizorami, prawda? Logiczny argument, który trudno obalić. I tak w pożegnalnej swojej walce Zontek wychodził do klatki w trzecim starciu od końca. Poprzedni jego występ to co-main event gali FEN 23.

Zontek zarabiał. Interesował ludzi, sprowadzał ich na halę i otrzymywał za to wynagrodzenie. Każdy organizator gal MMA widział, że mając galę na Dolnym Śląsku może spróbować zakontraktować Zontka, który po prostu mu się opłacał.

Borek poruszył drugi ważny temat – na grupce zawodniczej wysyła komunikat, który zawodnicy mają udostępnić na swoich profilach. Po trzech dniach w dalszym ciągu spośród dziesięciu osób tylko trzy odczytały wiadomość. Reszta ma wywalone w promocję wydarzenia, nie chce im się robić czegoś, na czym się nie znają. Zatrudnią kogoś, kto robi to dobrze? Nie, bo to kosztuje. Czy robią to sami? Nie, bo oni są od boksowania.

Jest tylko jedno tłumaczenie, kiedy nie musisz robić ani jednego, ani drugiego – jesteś mistrzem. Gwiazdą. Legendą. Jesteś Tomaszem Adamkiem, który nigdy nie miał swojego fan page’a na Facebooku, a mimo wszystko potrafił elektryzować publiczność. Byłem na jego walkach kilkukrotnie – wystarczyło, że zabrzmiała pierwsza nutka Funky Polaka i ludzie zabijali się w korytarzach, żeby biec na halę. Zostawiali pełne drinki na barze, aby tylko zobaczyć, jak Góral wychodzi do ringu.

To jest magia zawodnika. To jest rozpoznawalność i to jest coś, na co pracuje się latami. To jest charyzma, której nie można kupić ani wypracować. Ilu jednak dziś mamy Tomków Adamków? Ilu jest wśród naszych zawodników – pięściarzy i tych walczących w MMA, do których zatrzymuje się w galerii kolejka chętnych po zdjęcie? Chodzę z zawodnikami w różne miejsca, jem śniadanie w hotelu i siedzę w kawiarniach – nie ma kolejek. Czasami ktoś przyjdzie, skinie głową, uśmiechnie się, bo widzi, że kamera jest włączona i lampa świeci po oczach. Czy poznał? Wątpię, może coś kojarzy. Na pewno jednak jego wiedza na temat napotkanego bohatera jest bardzo uboga.

Ponad trzy lata temu spotkałem się z wtedy jeszcze dla mnie Panem Pawłem Jóźwiakiem. Rozmawialiśmy w galerii, piliśmy kawę. Zapytał mnie, ilu moim zdaniem zawodników wszyscy ludzie spacerujący po centrum handlowym byliby w stanie rozpoznać. Zacząłem od Pudziana, Mameda, doszliśmy do Materli. I… No dobra – Jędrzejczyk. Dalej? Tak wiecie – jesteście pewni, że na 10 osób, które zaczepiacie siedem bez problemów wskazuje imię i nazwisko takiego zawodnika. Kogo byście jeszcze dali? Albo inaczej – ilu polskich zawodników poznałoby pięciu z dzięciu osób? Dodajmy dla ułatwienia do tego pięściarzy. Gołota, Adamek, może Szpilka, może Michalczewski. Reszta? No właśnie, takie to gwiazdy. Ktoś zna, ktoś kojarzy, ale – jak to mówił Paweł Zarzeczny – w tramwajach o nich nie rozmawiają.

Patrzę na Roberta Parzęczewskiego – ponad 1000 kibiców jeździ za nim na jego walki. Poza wartością sportową wszyscy organizatorzy sportów walki w naszym kraju wiedzą, że w tego chłopaka warto inwestować, bo nawet jeżeli się na nim dużo nie zarobi (zacznie przegrywać),to na pewno dużo się nie straci, a w tym świecie to już bezpieczna inwestycja. Patrzę na Radka Paczuskiego, który w MMA cały czas jest gołowąsem, a już występuje pod szyldem ACA, która jest w stanie zainwestować w niego na początku jego zawodowej kariery. Dlaczego? Bo zawsze sprowadza na trybuny setki fanów, którzy robią atmosferę w hali. Czy sportowo Paczuski pasuje do Strusa, Omielańczuka czy Celińskiego? Nie. Czy znajduje się dla niego mimo tego miejsce na karcie walk? Tak, bo Paczuski ma po swojej stronie argumenty, które nie sposób zlekceważyć i zawsze może liczyć na kilka godnych propozycji walk od różnych federacji.

Zawodnicy nie muszą sprzedawać biletów, bo gdzie oni będą bilety sprzedawać. Zawodnicy nie muszą prowadzić Facebooka, bo to wiocha i na nic się nie przekłada. Zawodnicy nie muszą nic poza sportem, w którym też idzie im różnie, bo jak patrzę na poczynania naszych w ostatnim czasie, to przesadnie nie ma być z czego dumnym. Dziś organizator gal sportów walki może sobie wybrać zawodnika, któremu chce dać szanse. Może upodobać sobie tego, który jest rentowny i najzwyczajniej się opłaca. Który generuje zainteresowanie i powoduje, że organizator poza wieloma sprawami, które ma na głowie, nie musi bać się o frekwencję na trybunach, na której zależy nie tylko jemu.

Nie mamy wielu mistrzów, legend i gwiazd. Tacy nie walczyliby na polskich galach. Mamy normalnych zawodników – lepszych lub gorszych, ale cały czas normalnych. Nie zawsze szansę będzie dostawał ten nieco mocniejszy, z lepszym rekordem. Ciężko pracujący całe życie organizator nie jest głupi i jemu też w końcowym rozrachunku musi się to wszystko kalkulować.

KOMENTARZE