Bardzo chcieliśmy walki Władimira Kliczko z Tysonem Furym. Ostrzyliśmy sobie apetyty na ten pojedynek, bo w końcu zaczęło się coś dziać. Wszystkim bokserskim kibicom ostatni rok minął bardzo szybko. Tego samego nie może powiedzieć Ukrainiec, któremu każdy dzień, każdy tydzień dłużył się w ostatnim czasie nieprawdopodobnie. Lipcowe grzmoty w Manchesterze przyłożono na koniec października, by koniec końców całe zajście odwołać. Tragedii jednak nie ma, bo Kliczko może zawalczyć jeszcze w tym roku o pas mistrzowski IBF z Anthony Joshuą.

Gdybyśmy teraz zapytali Władimira o to, którego pojedynku chce bardziej, to ten pewnie odpowiedziałby, że tego z Furym. Bo to Brytyjczyk niespełna rok temu zdetronizował czempiona z Ukrainy i to on przypomniał niepokonanemu od jedenastu lat kolosowi, jak smakuje porażka. To on wprowadził ożywienie w nudną jak partia szachów wagę ciężką, w której od dawien dawna monopol na wygrywanie miało dwóch panów o tym samym nazwisku. W końcu to krnąbry Brytyjczyk swoją postawą w Duesseldorfie spowodował, że dziś Władimir musi czekać na swoją szansę. A to jeszcze kilka lat temu samo w sobie było czymś niewyobrażalnym.

I mimo że do walki rewanżowej nie dojdzie (przynajmniej nie teraz) to Kliczko najprawdopodobniej dostanie „walkę pocieszenia”. Choć ta być może marketingowo z różnych względów nie sprzeda się tak dobrze, jak konfrontacja z Furym (mało czasu na jej promocję) to sportowo właśnie pod koniec roku Władimira może czekać najcięższa próba, od kiedy ten po raz pierwszy pas założył. Bo jeszcze kilka lat temu pewne było, że kolejny rywal pojedynek z Ukraińcem przegra. Przez długi czas na horyzoncie nie było nikogo, kto miałby jakiekolwiek argumenty, by tę twardą skałę naruszyć. Mormecka w narożniku zastępował Thomson, a Thomsona Wach i pytaniem, które każdemu się nasuwało było te o ilość rund, które pojedynek będzie trwał. Wolno człapiący peleton w wadze ciężkiej przyspieszał na moment, gdy do ringu wchodził Haye czy Povietkin, choć i tak w górze ręka mogła być na koniec i tak zawsze ta sama.

Gdybyśmy chcieli prognozować rok temu, czy Joshua zasłużył sobie na pojedynek z ukraińskim mistrzem, to pewnie znaleźli by się i tacy, którzy z niedowierzaniem kazaliby się puknąć w czoło. I przyznać trzeba, że wszesną jesienią 2015 roku Anthony wielkich walk na swoim koncie nie miał. Co prawda jego ówczesny bilans (13-0-0 – wszystkie wygrane przed czasem) wrażenie robił, to jednak nikt nie myślał o nim, jako o pięściarzu, który możliwie najwyższą przeszkodę będzie w stanie przeskoczyć. Podczas, gdy Kliczko przegrywał wojnę z Furym i czekał aż w końcu do rewanżu dojdzie, Joshua stoczył aż cztery pojedynki. Najpierw w pierwszej rundzie zmasakrował ponad dwumetrowego Gary Cornisha, by trzy miesiące później rozprawić się z pyskatym Dillianem Whyte. Na początku kwietnia pas IBF zdobył nie dając szans Charlesowi Martinowi, a w jedynej jak do tej pory obronie tytułu przez niepełna siedem rund bawił się w kotka i myszkę z Breazeale, który z rozkwaszoną twarzą prosto z ringu udał się do londyńskiego szpitala.

To pokazuje, w jak różny sposób obaj panowie spędzili ostatnie dwanaście miesięcy. Joshua stał się lepszym pięściarzem i został mistrzem świata. A Kliczko?

Czy do tego pojedynku dojdzie jeszcze w tym roku? Wszystko wskazuje, że tak. Bernd Boente, czyli menadżer Władimira Kliczko potwierdził już w kilku wywiadach, że negocjacje z obozem Joshuy przebiegają bardzo sprawnie i wszystko zmierza we właściwym kierunku. I choć optymizm studzi nieco wiele czynników, które mogą spowodować, że do walki ostatecznie nie dojdzie, to najważniejsze, czyli w tym wypadku wola obu bokserów, każą wierzyć, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Boente uważa, że bardzo wiele zależy od federacji WBA, WBO i IBO, które w ciągu kilku najbliższych dni mają zdecydować, czy któryś z pasów „wejdzie do puli” o którą pojedynek będzie się toczył. Wszystko „dzięki” Fury’emu, w którego organizmie wykryto kokainę.

I choć moja teza, którą zaraz postawię będzie niezwykle kontrowersyjna, to uważam, że Tyson Fury – chcąc nie chcąc – wypromował Anthony Joshuę. Pokonując Władimira Kliczko dał jasny sygnał całej reszcie stawki, że można.  Dał sygnał 27-letniemu Brytyjczykowi, by ten piął się możliwie jak najszybciej na szczyt, podczas gdy dawny mistrz odpoczywa po wyczerpującej rundzie. I choć przez te ostatnie dwanaście miesięcy Ukrainiec zapewne gorszym bokserem nie jest, to do ringu przeciwko młokosowi wyjdzie jako pierwszy, mając z tyłu głowy świadomość, że musi. To coś, z czym nie spotkał się przez ostatnie jedenaście lat panowania.

Jeśli ktoś ma przejąć pałeczkę o nazwie „długoletnia dominacja w królewskiej dywyzji” to tym kimś jest właśnie Joshua. I choć Kliczko pasa nie ma, to dla wciąż młodego chłopaka pochodzącego z Watford konfrontacja z nim będzie czymś więcej, niż tylko kolejną obroną tytułu. Niecodziennie przecież stoi się przed szansą skończenia kariery tak wielkiemu czempionowi.

KOMENTARZE